Dzień pierwszy – 9 czerwca 2022: Łódź – Gyor(H) – 648 km
W idealnym świecie, w dniu wyjazdu na urlop wstałbym około 10-tej, w rozmemłanym szlafroku poszedłbym do łazienki i przy oświetlonym lustrze spojrzał na swoją twarz nucąc pod nosem piosenkę: “Obudziłem się później niż zwykle, wstałem z łóżka, w radio była muzyka. Potem trochę tańczyłem i przez chwilę się czułem ja dziew…”NIEEE, coś innego bym zanucił.
Jednak nie żyję w idealnym świecie, bo co prawda wstałem później niż zwykle ale była to 4-ta, a przeważnie wstaję o 2-giej i musiałem pójść jeszcze do pracy. Na szczęście mogłem skończyć wcześniej i dzięki temu mogliśmy wyruszyć zaraz po moim powrocie do domu. Autostradowy przelot pozwolił nam zameldować się w Gyor w którym byliśmy 2 lata temu około 19.00. Spacer po urokliwej i wyjątkowo cichej Starówce, piwo i powrót do hotelu na regenerację sił na dalszą podróż. Na liczniku 648 km .
Dzień drugi – 10 czerwca: Gyor – Zlatibor(SRB) – 692 km
Po kontynentalnym śniadaniu (zupełnie przyzwoitym) o 9 -tej byliśmy już w siodle. Przed nami drugi dzień autostradowej gonitwy ale cóż…nic na to nie poradzimy. Wczoraj sprawdziliśmy prognozę pogody…i w Zlatiborze ma padać przez 3 następne dni, czyli tyle ile mieliśmy zaplanowane na zwiedzanie i odpoczynek w Serbii przed dalszą trasą do Turcji. O zgrozo, Serbia nam nie odpuszcza! Jednak początek dnia nie zapowiadał się źle. Temperatura oscylowała między 25 a 30 stopni, kilometry uciekały, granica węgiersko – serbska bezproblemowo. Dopiero jakieś 150 km przed Zlatiborem zrobiło się chłodniej i na niebie pojawiły się ciężkie, ołowiane chmury. Idąc za przykładem innych motocyklistów zjeżdżających na parkingi i zakładających „przeciwdeszczówki”, zrobiliśmy to samo. To był dobry ruch. Za chwilę lunęło z nieba. Żeby było ciekawiej kończyło się paliwo, a jak na złość przy autostradzie nie było żadnej stacji benzynowej. Postanowiliśmy zjechać najbliższym zjazdem i przy okazji coś zjeść. Od razu zobaczyliśmy Serbię jaką znamy – cichą, zieloną, pełną dzikich wysypisk i placów z porozbijanymi autami. Obiad z jagnięciną i sałatką szopską w roli głównej znacznie podniósł morale „załogi”. Jedna rzecz mnie tylko niepokoiła – po wjechaniu do Serbii przestał działać GARMIN i nie wiedziałem co jest tego przyczyną, przecież przed samym wyjazdem wgrałem nowe mapy? Znalezienie noclegu który wcześniej zarezerwowałem zajęło nam prawie godzinę czasu. Dzielnica, w której była nasza „Alpska Villa”, to plątanina uliczek, moteli, hotelików i prywatnych posesji bez żadnej logiki w nadawaniu numerów, a do tego nasz „pensjon” nie miał na zewnątrz ani nazwy, ani numeru i mogliśmy go rozpoznać tylko po zdjęciu z bookingu. To dopiero drugi dzień, a jestem tak wykończony, jakby był dwudziesty. Dobrze, że sklep był dobrze zaopatrzony w serbską specjalność, czyli śliwowicę 😊.
Dzień trzeci – 11 czerwca: Zlatibor i okolice (Park Narodowy Tara) – 172 km
Jednym z powodów, dla którego wybraliśmy Alpska Vilę było domowe, regionalne śniadanie z licznymi opisami na „super”, głównie z Polski. I tylko ono mogło zatrzeć wrażenie dnia wczorajszego, tym bardziej, że gospodyni kilka razy powtarzała, że zrobi nam super breakfast. Mimo, że bardzo się starała zupełnie nie trafiła w nasze kubki smakowe. Na stół wjechała pszenna bułka zapiekana z serem, cebulą i lokalną wędliną na wierzchu. Mimo, że wyglądała i pachniała pysznie nie była zbyt smaczna i ledwo dawała się kroić. Żeby nie robić gospodyni przykrości zjedliśmy po połowie i musieliśmy podziękować, mówiąc, że dla nas to zbyt duża porcja.
Pogoda była średnia, 17*C, ale przynajmniej nie padało więc ruszyliśmy do Parku Narodowego Tara, który jest chyba jedną z najbardziej rozpoznawalnych atrakcji turystycznych Serbii. Po wyjechaniu ze Zlatiboru mieliśmy do pokonania jakieś 50 km. Droga początkowo nie była szczególnie ciekawa, ale im dalej tym ładniejsze były zakręty. Centrum Parku stanowi miejscowość Mitrovac. Znajduje się tam punkt edukacyjny i informacyjny gdzie można otrzymać darmowe broszury lub zakupić mapę Parku. Działają tam też kramy z pamiątkami i sklep spożywczy. Na terenie Parku znajduje się kilka punktów widokowych. My jako pierwszy wybraliśmy oczywiście Banskią Stenę – punkt widokowy na rzekę Drinę i jezioro Perucac, najczęściej fotografowane i najbardziej znane miejsce tego regionu. Żeby się do niej dostać musimy od Mitrowaca przejechać 6 km ubłoconą szutrówką (ale o dobrym standardzie). Guzilla utytłana jak po Dakarze. Z parkingu zaczyna się szlak do Banskiej Steny, na którego pokonanie potrzebowaliśmy 10 minut. Punkt widokowy cudny. Zielone wzgórza, szmaragdowa toń Driny i Jeziora Perucac – do pełni szczęścia brakowało nam tylko słońca. Jedyny problem to nastolatki, które pozując w leginsach zużywają terabajty swoich pamięci w telefonach, odgarniając włosy na sto sposobów.
Punkt drugi – jezioro Zaowine. Z pobliskiej tamy rozpościerały się malownicze widoki na okoliczne wioski, góry i lasy. To była też dobra okazja na mały pit stop, bowiem tuż przy tamie mieści się jedyna w okolicy knajpa z dobrym bałkańskim jedzeniem. Jeśli chodzi o bałkańskie smaki, to top of the top. Tarsko Jezero oferuje serbską strawę od klasycznych burków poprzez cevapcici, aż po kochane w tym kraju sałatki serbską i szopską. Za dwudaniowy obiad + lemoniada + kawa zapłaciliśmy 27 euro. Cewapcici i pleskavica mega, a do tego uczta dla oczu z tarasu widokowego, na którym siedzieliśmy.
Po tak wspaniałym obiedzie ruszyliśmy do kolejnego punktu widokowego – Oslusy. W drodze znowu deszcz. W interkomie usłyszałem: “k..wa, znowu je…ny deszcz. Dlaczego jak biali ludzie nie możemy leżeć na plaży”. Nie podjąłem konwersacji. Po kilku kilometrach, przeszło. Oslusa jest najłatwiej dostępnym punktem widokowym. Jadąc z Mitrovaca musicie skręcić w lewo w dobrze ubitą szutrową drogę (jest drogowskaz). Po około 10 minutach jesteście przy punkcie widokowym. Podziwiać stamtąd można bardzo rozległy widok na Drinę i okolice Bajiny Baśty. I jest oczywiście ławeczka. Idealne miejsce na relaks.
Na koniec dzisiejszego dnia „kucia na Drinie”, czyli dom na Drinie. Historia tego miejsca sięga roku 1968. Wtedy to bowiem grupa chłopców kąpiących się w Drinie wpadła na pomysł, by na skale zbudować z desek miejsce, gdzie można by było wygodnie się położyć. Użyli do tego materiałów z pobliskiej szopy. Jednak konstrukcja nie przetrwała długo. W następnym roku – 1969 jeden z chłopców Milija Mandić – Gljiva z pomocą swoich przyjaciół zbudował na skale pierwszy domek. Materiały na jego budowę transportowano głównie łodziami i kajakami, zaś większe elementy opuszczano po prostu do rzeki, a następnie wychwytywano je z wody. Przez ponad 40 lat wody Driny niejednokrotnie niszczyły domek, jednak zawsze odbudowywano go lub stawiano nowy. Charakterystyczny domek sławę zyskał w 2012r., kiedy to jego zdjęcie pojawiło się w magazynie ” National Geographic”. Parę lat temu zdjęcia małego domku na Drinie, zbudowanego na skale, obmywanej przez nurt Driny obiegły cały internet, dlatego będąc blisko niego nie mogliśmy przepuścić okazji by go obejrzeć. Do przejechania około 30 km malowniczymi drogami Parku Narodowego. Mieliśmy trochę problemów, żeby go znaleźć, ale dzięki drogowskazom i „językowi” nie mogło się nie udać. Domek znajduje się na północ od centrum miasta, przy drodze 170. Przy restauracji Studenac zlokalizowany jest parking, poniżej którego stworzono małą drewnianą platformę widokową. Domek super, ale na Doti zrobił większe wrażenie na zdjęciach niż w rzeczywistości. Po intensywnym dniu relaksujemy się jeszcze chwilę na tarasie restauracji Studenac, gdzie za niewielkie pieniądze spijamy pyszne icecafe.
Powrót na kwaterę zajął na 1,5 godziny. Jeszcze szybki spacer bo znowu zaczyna lać. Jutro spróbujemy zobaczyć kanion rzeki Uvac jak ku..wa nie będzie padać . PS. Guzzilla ma focha – odpala raz na cztery razy.
Dzień czwarty – 12 czerwca: Zlatibor – Użice – 306 km
Dziś bez żalu opuszczamy naszą kwaterę, choć gospodyni była przeurocza. Rano na śniadanie dostaliśmy wspaniałe ciemne bułeczki nasmarowane grubo domowym kajmakiem i wyłożone domowymi wędlinami. Zjedliśmy po dwie, więc cztery zapakowała nam na drogę, jak powiedziała jako „lunch box”. Dopiero wieczorem okazało się, że uratowały nam życie, ale o tym później.
Zachodnia Serbia to nie tylko Park Narodowy Tara. W bliskim sąsiedztwie znajduje się miejscówka, która przez wielu określana jest mianem najpiękniejszej atrakcji Serbii. Mowa tu o platformie widokowej Molitva, na wijącą się nawet pod kątem 270* rzekę Uvac. By podziwiać te pocztówkowe widoki trzeba dostać się na wspomnianą wcześniej drewnianą platformę widokową Molitva (1247 m n.p.m.). Rezerwat leży pomiędzy górami Zlatibor i Zlatar niedaleko miejscowości Nova Varos i Sjenice. I właśnie ze Sjenicy jechaliśmy na Molitvę. Pierwsze 10 km asfaltem, następne 6 szutrem. Pierwsze 2 km po zjechani z asfaltu to dobra ubita szutrowa droga, ale później było coraz gorzej. Deszcze, które padały ostatnimi czasy wyżłobiły w drodze kręte rowy, które dla naszego obciążonego na maxa motocykla z oponami szosowymi stanowiły zbyt duże wyzwanie. Bojąc się, że go uszkodzimy na samym początku naszych wakacji postanowiliśmy dalszą część drogi odbyć na piechotę. Do pokonania mieliśmy ok. 4 km. Była godzina 12-ta więc już wiedzieliśmy, że nie wszystko co chcieliśmy zobaczyć – zrealizujemy. Maszerując mozolnie pod górę mijały nas co jakiś czas pojedyncze auta bądź motocykle lepiej przystosowane do takich warunków, my natomiast podziwialiśmy widoki, a to łąki pełne kwiatów, to znowu pasące się owce i krowy. Nie dochodziły tu żadne dźwięki cywilizacji, jakby czas się zatrzymał… Niestety im bliżej szczytu, tym bardziej wychodził nasz (Doti) brak kondycji. Na szczęście udało się zatrzymać przejeżdżający samochód i załatwić podwózkę dla Doti. Z parkingu na platformę idzie się kilka minut. Widok był niesamowity. Aż się wierzyć nie chce, że natura sama potrafi ukształtować takie widoki. I te sępy płowe, których rezerwat jest tutaj, szybujące bezgłośnie pod nami. Nie trzeba mieć dużego szczęścia, aby obserwując iście królewski widok z platformy widokowej Molitva dostrzec na niebie szeroko rozpostarte skrzydła sępa płowego. Populacja tego dużego ptaka padlinożernego z rodziny jastrzębiowatych jest największa na Bałkanach i oscyluje w granicach 300 sztuk. Trochę się śmialiśmy, że czyhają na nas, jak padniemy w drodze powrotnej. Na szczęście Doti miała podwózkę na dół z Aleksandrem i Anią – sympatycznym rosyjskim małżeństwem, a ja po prostu zbiegłem. Droga była tak wyboista, że mimo, że jechali autem, do pozostawionego motocykla dotarłem 5 min. po Doti.
Ok. 14.30 ruszyliśmy w stronę Nova Varos. Miał być tam wjazd do kanionu rzeki i na tamę, ale pobłądziliśmy i postanowiliśmy najpierw zjeść obiad, a potem popytać o drogę. Dzięki złapanemu w knajpie wi-fi wiedzieliśmy, że mamy do wyboru, kanion i tamę, albo atrakcję, o której zupełnie zapomnieliśmy wczoraj tzn. rzekę Vrelo – najkrótsza rzekę w Europie.
Vrelo nazywana jest rzeką „jednego roku”, bo ma długość 365 metrów mając jednocześnie dwa wodospady. Większy liczy 10 m i tuż nad nim znajduje się restauracja. Drugi wodospad jest trochę mniejszy, ale również urokliwy. Fajnie było poczuć rześkość powietrza i ciche szemranie wody. Spacer od ujścia do źródła i z powrotem w pozwolił nam trochę odpocząć i wyciszyć po całodziennej gonitwie.
Niestety to nie był koniec zaskoczeń w dniu dzisiejszym. W naszym nowym miejscu noclegowym w Użicach (do którego dotarliśmy o 20.30) okazało się, że po pandemiczne zawirowania sprawiły, że na Booking nie było zaznaczone, że nie ma śniadań. I tak oto „lunch boxy” uratowały nam życie i zostaną zjedzone na śniadanie.
Dzień piąty – 13 czerwca: Użice – Pazardzik (BG) – 532 km
Wstaliśmy raniutko, zjedliśmy lekko zdeformowane bułeczki z lunch boxa i o 9 byliśmy już w siodle. Po godzinie zatrzymaliśmy się przy przydrożnym barze na serbskie śniadanie – omlet z prsciutem i domacią kawą czyli tzw. „sypanką” albo jak niektórzy mówia „plujką”.
Humory poprawiły się od razu tym bardziej, że pogoda nas rozpieszczała i była wprost wymarzona na jazdę – 25*C i leciutki wiaterek. Autostradowe kilometry mijały powoli, ale jakieś 40km przed granicą z Bułgarią pojawiła się chmurka. Taka niepozorna z początku ale jak z niej nie pierdyknęło, to klękajcie narody. Stacji zero, parkingów zero. Po trzech minutach wyglądaliśmy tak, jak byśmy stali pod prysznicem. Z butów wodę można było wylać, ale “te inne miejsca” musiały pozostać w dyskomforcie do końca dnia. Dziękujemy ci Serbio . Do hotelu w Pazardżiku dojechaliśmy już bez przygód, choć głodni, bo przy autostradzie nie było miejsc, gdzie można by było coś zjeść. Za to hotel pełen wypas i za przyzwoite pieniądze. Hotel Forum 88 Stefan Karadzha Str., 4400 Pazardżik. Po wylaniu resztek wody z butów poszliśmy na kolację i winko. Jedno i drugie wyborne. Jutro Turcja.
Dzień szósty – 14 czerwca: Pazardzik – Kilitbahir (TR) – 463 km
Przyjaciele, którzy mnie dobrze znają wiedzą, że jestem osobą spokojną i poukładaną. Lubię z wyprzedzeniem wiedzieć co będę robił, że w piątek po południu będę kosił trawę, że sobota rano to mycie samochodu, a w środę na obiad będą sadzone z mizerią lub naleśniki z serem (jak Doti je zrobiJ). Podróże, a szczególnie te motocyklowe, są całkowitym zaprzeczeniem mojego poukładanego życia, są nieprzewidywalne. Dlatego mam swoje rytuały, które pozwalają mi zminimalizować moje fobie. Jedną z nich jest plan podróży rozpisany na “magicznych” karteczkach z zaznaczonymi planowanymi miejscami noclegowymi, ilością kilometrów, czasami przejazdów, numerami dróg. I właśnie dziś przed hotelem w Pazardziku jakaś menda ukradła mi je z tankbaga. Kartki, którymi co najwyżej będzie mógł użyć w Toi Toiu dla mnie były na prawdę ważne. Mendo, nie doceniłeś mnie, jestem jak Tomy Lee Jones w “Ściganym”, jestem o dwa kroki przed tobą i zabezpieczyłem się .
Droga do Turcji bez żadnych rewelacji. Granica właściwie też. Bułgaria – milicja i celnik, poszło szybko. Na granicy tureckiej zeszło trochę dłużej, bo tam milicja – paszporty, celnik – wpisywanie danych moto do komputera, a tam oczywiście jak na złość w bazie nie mieli Moto Guzzi. I niestety trzeba było wpisać ręcznie. Potem jeszcze kontrola bagażu. Celnik pogrzebał w moich skarpetach do prania, zapytał dokąd jedziemy, by w końcu stwierdzić „ be carefull in Turkey” i mogliśmy jechać. I tak oto wjechaliśmy do Turcji, choć dopiero do jej europejskiej części.
Pierwsze co zamierzaliśmy zrobić, to kupić winietkę na autostrady zwaną tutaj HGS. Na pierwszej stacji benzynowej powiedziano nam, że możemy to zrobić na poczcie (PTT). W pierwszym napotkanym miasteczku znaleźliśmy PTT, odstaliśmy w kolejce, by na końcu dowiedzieć się, że sprzedają je w banku obok. W banku – „numerek”, kolejka i na końcu pani w okienku, która nie mogła pojąć o co nam chodzi. W końcu po 15 minutach tłumaczenia, kiedy zrobił się za nami dość długi „ogonek”, jeden z oczekujących za nami wyjaśnił, że w banku mogą kupić karty HGS tylko obywatele tureccy na samochody zarejestrowane w Turcji, a obcokrajowcy płacą bezpośrednio na autostradach. Nie do końca mu uwierzyliśmy, bo z czytanych relacji moto podróżników wynikało coś innego. Zrobiła się godzina 14-ta, więc w pobliskim lokalnym barze zjedliśmy zupę fasolową i w drogę. Ponieważ do celu naszej dzisiejszej podróży zostało nam jeszcze ok. 200 km postanowiliśmy zatankować, a piszę o tym dlatego, że tankowanie w Turcji wygląda trochę inaczej niż u nas. Procedura wygląda następująco: „facio” z obsługi stacji wpisuje numer rejestracyjny „motka” na karteczkę, a po zatankowaniu daje kwitek do opłacenia w kasie. Po zapłaceniu karteczkę oddajemy „faciowi”. Koniec. Kilkadziesiąt kilometrów dalej okazało się, że właśnie wjeżdżamy na autostradę. Ale na całe szczęście system był normalny – pobór biletu i płacenie przy zjeździe. Na 60 km przed celem podróży naszym oczom ukazał się most – tak TEN most, który jest najdłuższym mostem wiszącym w Europie i łączy Europę z Azją. Ale jeszcze nie dziś mieliśmy nim jechać.
Dzisiaj śpimy w Kilitbahir nad cieśniną Dardanele, jeszcze w europejskiej części Turcji. Jazda wzdłuż cieśniny Dardanele to sama przyjemność. Z jednej strony woda na wyciągnięcie ręki, a z drugiej gaje oliwne. Na kwaterkę dotarliśmy bez żadnych problemów. W drzwiach przywitał nas przeuroczy gospodarz „hello my friends from Poland”, pokazał gdzie postawić motocykl i zaprosił do domu. Ale zanim tam weszliśmy poprosił o nałożenie crocsów z jego „kolekcji” albo nałożenie ochraniaczy szpitalnych na nasze buty motocyklowe. Wybraliśmy drugą opcję i wybraliśmy sobie pokój z prywatnym ogródkiem. Będzie gdzie posiedzieć wieczorkiem przy lampce wina. Później jeszcze obiado-kolacja w lokalnym barze rybnym, spacer, sprawdzenie godzin odpłynięcia promu do Canakkale i spać. Jutro Guzilla odpoczywa.
Dzień siódmy – 15 czerwca: Kilitbahir – Canakkale – 0 km, za to dużo kroków
Dziś dzień odpoczynku i lenistwa. Na początek śniadanie, którym uraczył nas właściciel pensjonatu w którym się zatrzymaliśmy, a które wprawiło nas w osłupienie. Tego co zobaczyliśmy nie odda żaden opis. Same lokalne produkty w ilości nie do przejedzenia. Kilka rodzajów dżemów, miodów, sera, oliwek, owoców, tosty, rogaliki, chleb – wszystko podane na maleńkich talerzykach. Do tego oczywiście czaj i kawa. Jak dobrze, że wybraliśmy nocleg w maleńkim pensjonacie, a nie w jednym z betonowych hoteli w Canakkale. www.dardanelles 1915.com.(dardanelles 1915@gmail.com ). Nie sposób nie wspomnieć, że Resat był wyjątkowo rozmowny, nawet w czasie śniadania. Jeszcze w czasie jego trakcie pokazał nam ścianę z narodowościami i zdjęciami ludzi, których gościł. Było wśród nich kilku motocyklistów, ale my jako pierwsi na Moto Guzzi. Daliśmy oczywiście Resatowi nasza wlepę, która natychmiast została przyklejona na ścianie.
Promem o 9.30 wypłynęliśmy na drugi brzeg cieśniny do Canakkale. Koszt 32 LT w obie strony dla 2 osób. Przelicznik na czerwiec 2022 100 LT=27złotych.
Canakkale to miasto portowe położone po azjatyckiej stronie cieśniny Dardanelle. Większość turystów dociera tu w drodze do Troi i traktuje to miasto jedynie jako punkt przesiadkowy lub noclegowy. Czy słusznie – nie nam to oceniać. Nam zwiedzanie zajęło kilka godzin, z przerwą na obiad i spokojne posiedzenie w knajpkach, gdzie sączyliśmy czaj – wyborną słodką turecką herbatę.
W samym Canakkale znajduje się kilka ciekawych miejsc. Podobno ozdobą miasta jest 5-kondygnacyjna wieża zegarowa (Saat Kulsi), dla nas nic specjalnego. Obecnie stanowi ona charakterystyczny punkt orientacyjny w okolicach portu. Zabytkowe centrum miasta to ponad 100-letnie domy zachowane w tradycyjnym stylu osmańskim. Wąskie uliczki przepełnione są licznymi sklepami (głównie ze złotem) oraz straganami. Ale zanim się w nich „zatopiliśmy” pierwsze kroki skierowaliśmy do sklepu Vodafone by zakupić turecki internet – 20 GB za 400 LT. Nie było to mało, ale koszt niezbędny i zaginając czasoprzestrzeń wystarczy nam na kolejny wypad do Turcji.
Życie uliczne w Canakkale dalekie jest od atmosfery turystycznych kurortów (o których opowiadali nam miłośnicy wyjazdów to Turcji) , przez co atmosfera miasta w pełni oddaje klimat i styl życia. Na ulicach i w parkach mieszają się ze sobą młodzi i mocno pełnoletni, nowocześni i starzy Turkowie. Około południa trochę zgłodnieliśmy. Kupiliśmy po tradycyjnym kebsie zawiniętym w papier i z przyjemnością wcinaliśmy go siedząc na kamieniach nad brzegiem Cieśniny.
Mieszkańcy Canakkale są bardzo dumni z pięknie wyremontowanego deptaka, wiodącego wzdłuż cieśniny Dardanele. To on stał się naszym kolejnym celem. Ale zanim o deptaku wrócę jeszcze do wąskich uliczek. Na jednej z nich położony jest Lustrzany Bazar, który ponoć stanowi replikę Egipskiego Bazaru ze Stambułu i można na nim zakupić niemal identyczne produkty. O tym przeczytaliśmy w necie, więc Doti „ostrzyła sobie zęby” na to miejsce. Niestety, w dniu kiedy tam byliśmy, bazar okazał się bazarkiem z chińszczyzną. Nasze rozczarowanie …chyba nie miało granic.
Ale wracając…Oficjalna nazwa deptaku to Kayserili Ahmet PasaCaddesi, miejsce znane jako Kordon. Spacer nim dał nam okazję do pooglądania Cieśniny Dardanele i jej europejskiego brzegu, na którego wzgórzach umieszczone zostały monumentalne patriotyczne napisy. Dobrze stąd również widać twierdzę Kilitbahir (obok której zresztą śpimy). Na deptaku rozmieszczono kilka atrakcji dla turystów. Najbardziej rozpoznawalny jest zapewne model konia trojańskiego. Niestety, w przeciwieństwie do podobnej konstrukcji stojącej w Troi, do konia w Canakkale nie da się wejść do środka. Lokalna wersja konia jest znana głównie w roli odegranej w filmie Troja z 2004 roku z Bradem Pittem jako Achillesem. W pobliżu konia znajduje się sporych rozmiarów przeszklona makieta, która odtwarza wygląd Troi za czasów jej świetności.
Potem jeszcze spacer do parku (super miejsce), obiadek w nadmorskiej tawernie (oczywiście oktopusy), zakup wina na wieczór i promem do…Europy. To był naprawdę leniwo-aktywny dzień.
Dzień ósmy – 16 czerwca: Kilitbahir (TR) – Pamukkale – 538 km
Śniadanie – cudna powtórka dnia wczorajszego. Ale… wróćmy do wczorajszego wieczoru. Ściągnęliśmy na telefon aplikacje HGS aby ją doładować a tu nic z tego, nie daliśmy rady ani my, ani Resat – nasz gospodarz. Nawet telefony Resata do kolegów nie pomogły. Postanowiliśmy, że rano pojadę z Resatem do Ecebat i w PTT kupimy HGS. Cały wyjazd i procedury trwały 15 min i tak oto staliśmy się posiadaczami karty HGS, której właścicielem był Resat ale pojazdem uprawnionym do korzystania była Guzzilla. Całość z opłatą manipulacyjną wyniosła 300 LT ( 100LT – ok. 27PLN). Pożegnaliśmy się z Resatem i ruszyliśmy w kierunku cmentarza marynarki wojennej z czasów I wojny światowej w Akbas.
Zatoka Akbaş była w czasie kampanii na półwyspie Galliopoli jednym z najważniejszych miejsc dostawy zaopatrzenia. Obsadzające ją siły tureckie były celem ataków alianckich z wody i z powietrza. W pobliskiej dolinie znajdował się duży szpital polowy. Żołnierze zmarli wskutek odniesionych ran byli chowani na cmentarzu po północnej stronie portu. Obecnie znajduje się tu cmentarz otoczony murem. Przed jednym z wejść na teren cmentarza stoi pomnik przedstawiający żołnierza niosącego rannego towarzysza walk. Na terenie cmentarza wznosi się wysoki na 5 metrów kamienny obelisk ku czci poległych.
Ruszając stamtąd GPS pokazał nam, że mamy 480 km do Pamukkale ale musimy przeprawić się promem z Canakkale. Nic z tego, przecież obok nas jest najdłuższy most łączący Europę z Azją nad cieśniną Dardanele i nie zawahamy się go użyć. To nic, że droga się wydłuży o 100km. W końcu most, to też atrakcja. Nie jechać tym mostem, to jak być w Goreme i nie polecieć balonem. Ostatecznie sam przejazd nie był może zbyt spektakularny, za to droga D555, którą jechaliśmy, już tak. Jakość asfaltu w skali 1-10 wg Doti wyniosła 4. Momentami 10, momentami 2. Mijane wioski, w których czas się zatrzymał w latach 50-tych, rozwalające się chałupy, zardzewiałe maszyny przy drodze, połamane drzewa, mnóstwo śmieci. Krajobraz zupełnie jak z Serbii i Albanii w ich najdzikszych zakątkach.
Przejechaliśmy już prawie 300 km i zaczęło nam burczeć w brzuchach. Ale gdzie w takiej okolicy znaleźć jakieś miejsce gdzie można coś zjeść? Na szczęście po kilkunastu kilometrach zjechaliśmy z D555 i zatrzymaliśmy się przy pierwszym napotkanym barze. Duży podjazd zachęcał do zatrzymania. Na zewnątrz na tarasie stały cztery 6-osobowe stoliki. Kiedy usiedliśmy, jak z podziemi pojawił się właściciel i chyba zapytał, co chcemy zjeść. Kiedy zapytaliśmy o „menu”, pokazał nam szybę, na której były zdjęcia dostępnych czterech potraw: sałatka, kotleciki jagnięce z frytkami, kofty i sacz kavarma. Sacza znamy od lat, jeszcze z czasów kiedy „puszką” jeździliśmy do Czarnogóry, potem zakupiliśmy stosowne naczynie i nie ma roku, żebyśmy nie przyrządzali go na otwarcie lub zamknięcie sezonu grillowego. Mieliśmy chęć na kofty ale obok siedzieli miejscowi jedzący sacza i pokazali kciukiem, że jest super. Ok, tureckiej wersji jeszcze nie jedliśmy. Sacz był porcją dla 2 osób, więc bez namysłu go zamówiliśmy. Do tego oczywiście sałatka i czai. Budynek w którym mieścił się bar był dość specyficzny. Przypominał sklep GS-u z czasów PRL-u. Po wejściu do środka zaraz za drzwiami mieściło się biuro szefa, po jednej stronie suszyły się zioła a po środku elektryczna płyta, na której Turczynka wypiekała dla nas coś w rodzaju chlebka nan o kształcie tortilli, po drugiej stronie zaplecze kuchenne. Niby nieład, a czysto. Po 15 minutach dostaliśmy obiad i w gratisie gęsty jogurt, który można było kroić łyżką. Sacza ze wspólnego naczynia nakładaliśmy łyżką do cieplutkiego chlebka, zagryzaliśmy sałatką i jogurtem. To było niebo w gębie. Taka Turcja bardzo nam smakowała. Całość kosztowała 230 LT, czyli jakieś 60 PLN. Prawo serii zadziałało. Przez następne kilkanaście kilometrów minęliśmy kilkanaście knajp, ale miejsce w którym jedliśmy było jak najbardziej lokalne z lokalnych. I o to nam chodziło.
Reszta drogi spokojna i bez przygód. Za to gdy wjechaliśmy do Pamukkale przeżyliśmy szok. Myśleliśmy, że to kurort, jak nie przymierzając Sopot, a to cicha, żeby nie powiedzieć „wymarła” wioska ( tak było przynajmniej dzisiaj). Zarezerwowany hotel Goreme okazał się małym, rodzinnym biznesem, z basenem przed budynkiem. Jutro czeka nas zwiedzanie wapiennych tarasów, które górują nad Pamukkale.
Dzień dziewiąty – 17 czerwca: Pamukkale – 0 km za to dużo kroków
Mimo, że w opiniach Hotelu Goreme widnieje jak byk: super śniadanie, to nic bardziej mylnego. Dostaliśmy po skromnym jajku, 2 plasterki tureckiej wędliny, 2 plasterki białego i żółtego sera, parę plasterków pomidora i ogórka, kawałek arbuza i trochę dżemu. Malizna, szczególnie po tym co nam zaserwował Resat.
Ok. 9.30 ruszyliśmy do białych tarasów, mając do przejścia kilkaset metrów. Wycieczka do Pamukkale stanowi dla wielu turystów żelazny punkt wczasów w Turcji, więc i my nie mogliśmy go pominąć. W języku tureckim słowo „pamukkale” oznacza „bawełniany zamek”, a kto po raz pierwszy zobaczył z daleka białe wapienne tarasy nie będzie się już zastanawiał skąd takie porównanie przyszło komuś do głowy. Cytując za „Turcją w sandałach” – wyjątkowość Pamukkale wynika z położenia w jego bezpośrednim sąsiedztwie rozległych ruin antycznego miasta Hierapolis. W 1997 roku zamknięto dla turystów trasę spacerową prowadzącą przez naturalne tarasy, a zamiast niej przygotowano trasę alternatywną. Wiedzie ona południową częścią Pamukkale wzdłuż sztucznego kanału. Płynie nim woda termalna napełniająca przygotowane baseny. Przepływ wód termalnych jest dokładnie regulowany w sposób, który zapewnia równomierne zasilanie zarówno naturalnych jak i sztucznych basenów. Wstęp na teren naturalnych tarasów jest zakazany, choć te suche wyglądają okazale. Kąpiel w wodach termalnych ma podobno wiele korzyści zdrowotnych a niektórzy są nawet przekonani, że również odmładzających i upiększających. Jeżeli jednak po kąpieli nie uzyskacie zamierzonego efektu, to nikt Wam pieniędzy nie zwróci . Kąpać się można w sztucznych basenach na wapiennych tarasach oraz w słynnym Antycznym Basenie. Basen wypełniony jest wodą termalną, a jego dodatkowa atrakcją są leżące na dnie zbiornika fragmenty antycznych budowli. Bilet wstępu na teren kompleksu Pamukkale-Hierapolis kosztował nas 150TL. Za kąpiel w Basenie antycznym trzeba dopłacić 130TL. Teren, który można zwiedzić w ramach jednego biletu jest bardzo rozległy, warto więc sobie zaplanować co najmniej pół dnia, jeżeli zamierzacie zarówno oglądać zabytki Hierapolis, jak i kąpać się w wodach termalnych Pamukkale. Wyruszając na zwiedzanie trzeba pamiętać, żeby zabrać ze sobą obowiązkowo krem z filtrem UV, wygodne obuwie, kostium kąpielowy, ręcznik, okulary przeciwsłoneczne i czapkę bądź kapelusz – jest tu wiele miejsc nieosłoniętych przed słońcem, które dodatkowo bardzo mocno odbija się od białych skał.
Na teren kompleksu Pamukkale-Hierapolis prowadzą trzy wejścia. Wejście od strony północnej położone jest daleko od wapiennych tarasów i powinno być wybrane przez podróżników planujących dokładne zwiedzanie Hierapolis. Wejście wschodnie znajduje się nad tarasami i w pobliżu najsłynniejszych antycznych budowli miasta. Tam właśnie podjeżdżają autobusy z wycieczkami. I, o zgrozo! Tam jest najwięcej ludzi. Korzystając z niego można zobaczyć fragment Hierapolis, przejść do Antycznego Basenu i dalej w dół zejść wapiennymi tarasami do Pamukkale. Jeśli macie w planach głównie kąpiel w wodach termalnych to warto wejść do Pamukkale drogą południową, położoną tuż przy centrum miasteczka (tak jak my).Od tego wejścia trzeba wspiąć się wapiennymi tarasami aż do ruin Hierapolis. Samo podejście, ekstra. Woda płynąca po tarasach cieplutka, kilka basenów, wodospady i widoki. Super!!! Szkoda tylko, że tarasy znane z pocztówek nie były wypełnione wodą, bo wtedy byłaby pełnia szczęścia. Jedynie końcówka podejścia nie była przyjemna, bo szło się po wyżłobionych kamieniach, które dały się we znaki stopom Doti. Na górze zrobiliśmy sobie półgodzinną przerwę na zimny sok wyciskany z pomarańczy oraz kawę. Nasłuchaliśmy się też narzekań polskich turystów (przywiezionych od strony wejścia wschodniego) na ceny, obsługę i trudy podejścia do Teatru Antycznego. Szkoda czasu na komentarze.
Zwiedzanie Hierapolis zajęło nam prawie 3 godziny. Zobaczyliśmy pozostałości świątyń, teatru (super!), agory, łaźni publicznych.
Schodziliśmy tą samą drogą, ale nie było już tak różowo jak rano. Rozgrzane kamienie dały się we znaki obolałym stopom. Nawet woda płynąca po tarasach rano mniej więcej do 1/3 trasy teraz była tylko na „jej końcówce”. Ale i tak było warto. Do miasteczka zeszliśmy ok. 14.30, akurat był czas na obiad. Reszta popołudnia to totalny chillout nad basenem.
Dzień dziesiąty – 18 czerwca: Pamukale – Sultanhani – 491 km.
Żegnamy się dzisiaj z Pamukkale i udajemy się ku kolejnemu punktowi obowiązkowemu w Turcji, czyli Goreme. Wg GPS to ok. 600km, niby do zrobienia, ale po co? Postanowiliśmy zrobić mały pit stop jakieś 150 km przed Goreme, aby na miejsce dotrzeć rano kolejnego dnia. I dobrze zrobiliśmy, bo do Sultanhani jechaliśmy od 9.30 do 18.30. Zwykle robimy przerwy co 100-150km a dziś mieliśmy ich 6. Jazda tureckimi drogami nie jest prosta. Ograniczenia prędkości (maksymalne to 100 km/h), co chwila miejsca do zawracania i ronda (wtedy zwania się do 50 km/h). Mimo, że jechaliśmy „ekspresówką” punktów do zawracania było bez liku. Taka jazda jest męcząca zarówno dla kręgosłupa jak i oczu (bo same się zamykają). Jedyny plus takiej jazdy, to spalanie. Nam spadło do 4l/100km. Po drodze zjedliśmy drugie śniadanie składające się z „łódeczki” nadziewanej mięsem i warzywami + sałatka + czaj. Na obiad kurczak na szpadach pieczony nad żarem + sałatka + czaj. Wszystko w bardzo lokalnych restauracjach, które w Polsce nigdy nie przeszłyby kontroli Sanepidu, a tam są normą. Jadąc w kierunku wschodnim Turcja się zmienia – krajobraz jest bardziej górzysty, pod górami „stepy akermańskie” i jakby mniej zielono. Kolejna nowość, to wszechobecne „małysze” na stacjach benzynowych i w restauracjach (nawet w damskich toaletach). I ten papier toaletowy zawieszony na wysokości 20 cm nad posadzką . Taki klimat.
Do hotelu dotarliśmy ok. 18.40. Niby nie było daleko, ale jesteśmy zmęczeni. Jutro jedziemy do Goreme. Mamy już zamówiony balon w wersji „comfort” dla 20 osób za 180 € (wersja standard to 28 osób w balonie za 160€). Kto bogatemu zabroni?
Dzień jedenasty – 19 czerwca: Sultanhani – Goreme – 190 km.
Po zupełnie przyzwoitym śniadaniu wyruszyliśmy do Goreme. GPS wskazywał, że jedziemy na wysokości średnio 1300m, a mijany krajobraz przypominał ten z westernów (droga czasem po horyzont). Ruch znikomy, z rzadka samochód, motocykli wcale. Ok. 11.30 dojechaliśmy do hotelu, dopełniliśmy formalności i poszliśmy się rozpakować. Pokój nie był taki jak oczekiwaliśmy, co najważniejsze nie był w jaskini, choć sam hotel był w tufowym stożku. Ale będziemy tu tylko spać więc nie ma co wybrzydzać. Wieczorem podejmiemy decyzję, czy jutro stąd wyjeżdżamy, czy zostajemy na jeszcze jedną noc.
Pierwszą atrakcją dzisiaj było zwiedzanie podziemnego miasta Kaymakli oddalonego od Goreme o 26 km. Niesamowite uczucie – chodziliśmy wąskimi, wydrążonymi w skale tunelami, które często nie przekraczały wysokości 1m. Takich miast w okolicy jest wiele, bo miękkie skały umożliwiały drążenie tuneli i pomieszczeń pod ziemią. Zdjęcia nie oddają dobrze tej skali ze względu na panujący mrok i to, że pomieszczenia są niewielkie. Jednak ich ilość i położenie na kilku poziomach robi wrażenie. Cena biletu 75TL.
Prosto stamtąd pojechaliśmy na punkt widokowy Parku Narodowego Goreme. Widoki powalały, ale na wycieczkę po „skałkach” nie było ani czasu, ani pogody (upał sakramencki). Za to położony kilkanaście kilometrów dalej Open Air Museum (Goreme Acik Hava Muzesi) ukazał nam Kapadocję, jaką chcieliśmy zobaczyć. Jak przeczytała gdzieś Doti, bez odwiedzenia tego jedynego w swoim rodzaju muzeum wizyta w Kapadocji nie może być uznana za kompletną. Na stosunkowo niewielkim terenie znajduje się 350 kościołów i kapliczek wykutych w miękkiej skale. Wstęp na teren muzeum jest płatny i to niemało – 125TL/osobę. Na szczęście nie było zbyt wielu turystów, co powodowało, że zwiedzanie niewielkich pomieszczeń nie było uciążliwe. Niestety nie można było robić zdjęć we wnętrzach kościołów ze względu na ochronę cennych fresków.
Około 18-tej wróciliśmy do Goreme, trochę zmęczeni ale szczęśliwi. Spacer na obiado-kolację do przyjemnych nie należał. Miasteczko jest totalnie rozkopane i wygląda tak, jakby niedawno przeszła przez nie powódź. Na ulicach naniesiony piach, który po każdym przejeździe samochodu zamieniał się w kłęby pyłu. Dlatego nie szukaliśmy stolika w „ogródkach”, tylko wewnątrz restauracji. Z tego też między innymi względu postanowiliśmy (Doti i ja), że będzie to nasza pożegnalna kolacja z Kapadocją. Zamówiliśmy testi kebabi, danie, o którym przeczytaliśmy w książce, którą dostaliśmy od dzieci. To długo duszona w glinianym garnku w piecu opalanym drewnem wołowina z pomidorami, papryką i czosnkiem. 180TL za porcję i do tego jeszcze zimne lokalne piwo. Super. Jutro czeka nas pobudka o 3.00, pora wracać do hotelu.
Dzień dwunasty – 20 czerwca: Goreme – Malatya – 425 km.
Kiedy zadzwonił hotelowy telefon już nie spaliśmy. Za kilka minut miał podjechać bus, żeby nas zawieźć na miejsce startu balonów. Na zewnątrz jeszcze noc. Zapakowaliśmy się do busa i dziurawą drogą ruszyliśmy ku przygodzie. Zza szyby widać, że kilka balonów już w powietrzu. Zaparkowaliśmy na jakieś polanie, wysiadamy, a nasz balon jeszcze nawet nie rozłożony. “Kapitan” statku powietrznego mówi, że spoko, zdążymy. Faktycznie widać, że ekipa zna się na swojej robocie bo po chwili słychać szum dmuchaw, a gdy balon zaczął się zaokrąglać w ruch poszły palniki gazowe. Doti jeszcze wczoraj zapowiedziała, że leci w sukience, bo nie po to ją wiozła prawie 4 tysiące kilometrów a poza tym w koszu są drzwiczki. Balon napełniony, kapitan woła żeby wsiadać, ale drzwiczki się nie otwierają, bo… ich nie ma. Dzielna dziewczynka dała radę ale widać było panikę w oczach. Krótkie przeszkolenie w razie “W”, ostatnie fotki z ziemi i delikatniutko unosimy się do góry. Wrażenie niesamowite widzieć w powietrzu ponad setkę lecących kolorowych balonów. W tle skały Kapadocji, twory skalne niczym z baśni tysiąca i jednej nocy, domy, kościoły i twierdze wykute w wapieniu tysiące lat temu. Później było tylko lepiej. Słońce zaczęło wschodzić i oświetlać dolinę i efekt “łał” do kwadratu. Wznieśliśmy się na wysokość 600 metrów i trwało to dosłownie chwilkę. Później kapitan przyszpanował swoimi umiejętnościami zniżając lot do wysokości może 1 metra by następnie unieść balon tak, żeby zachowując tę odległość od ziemi sunąć koszem wzdłuż obrysu góry. Potem znowu w górę… W balonie nie trzęsło, wydawało się jakbyśmy płynęli w powietrzu. W trakcie lotu przewodnik opowiadał o mijanych dolinach, dziurach w skałach, polach uprawnych. W pewnym momencie przy niskim zejściu nad plantację winogron zobaczyliśmy nawet zająca. W oczach Doti widziałem autentyczne szczęście, a to było warte każdych pieniędzy. Szkoda, że trwało tylko godzinę. Do tej pory myślałem, że lądowanie balonem to dość przypadkowa sprawa. Jakież było moje zdziwienie kiedy na polną dróżkę podjechał Hilux z przyczepką a skubaniutki pilot posadził kosz, na tejże przyczepce tak, że prawie tego nie zauważyliśmy. Mistrzostwo. Później obowiązkowy szampan za szczęśliwe lądowanie, certyfikat i do hotelu.
Pakowanie przed śniadaniem, śniadanie i w drogę.
Plan na dziś, dotrzeć do Malatyi. Droga, dwupasmówka (nareszcie bez punktów do zawracania) cały czas prowadziła na wysokości 1100 do 1900 metrów co powodowało, że temperatura była optymalna czyli ok. 23 stopni, dopiero jakieś 100km przed Malatyą zrobiło się nieznośne 35 st. Myśleliśmy, że Malatya, to małe miasto a okazało się, że jest ogromne. Na całe szczęście nasz hotel stał przy jednej z głównych ulic i nie musieliśmy go szukać. Po zameldowaniu zostałem w pokoju żeby odpocząć. Doti jak zwykle przespała się w trakcie jazdy więc poszła zwiedzać okolicę. Okazało się, że kilkadziesiąt metrów za hotelem jest jeden wielki bazar, kilkanaście przecinających się uliczek, a na nich wszystko co można sobie wymarzyć . Trzeba skręcić w centrum na skrzyżowaniu głównej ulicy İnönü Caddesi oraz Fuzuli Caddesi w kierunku północnym. Spora część bazaru jest przykryta dachem, handluje się tu prawie wszystkim. Królują sklepy cukiernicze, sklepy z morelami na różne sposoby (region słynie z uprawy moreli) i oczywiście sklepy jubilerskie ze złotem w roli głównej. Szczególną zaletą jest to, ze sprzedawcy nie są tak natarczywi, co pozwala w spokoju podziwiać stoiska i kupować do woli. Na bazarze znajduje się również zakątek, w których można się posilić w przerwie szału zakupów. Nie ma za to marketów spożywczych, a o kupnie alkoholu poza piwem można zapomnieć. Jak na trzeźwo można znieść taką inflację?
Dzień trzynasty – 21 czerwca: Malatya – Nemrut Dagi – Malataya – 193 km.
Po raz pierwszy w mojej świadomości nazwa Nemrut Dagi pojawiła się nie wiem…8 może 10 lat temu. Pamiętam, że odnalazłem je na mapie i z przykrością wrzuciłem do szuflady z napisem “Mission imposible”. Dopiero teraz przygotowując się do “podboju Turcji” odkurzyłem dawne marzenia licząc, że się spełnią.
Co to jest Nemrut Dagi? Po pierwsze jest jednym z najbardziej spektakularnych starożytnych miejsc w Turcji położonym w górach Centralnej Antolii. Po drugie, to góra o wysokości 2134 metry na szczycie której w roku 62 p.n.e. król Antioch I zbudował grób – sanktuarium otoczone przez wielkie posągi lwów, orłów oraz różnych perskich i greckich bogów. Pod 50-metrowym, usypanym przez człowieka kopcem, ukryty jest podobno grób Antiochusa (mimo szeroko zakrojonych prac archeologicznych, grobowiec nigdy nie został odnaleziony), natomiast na szczycie kopca znajduje się jedna z największych atrakcji turystycznych wschodniej Turcji – kamienne głowy. Od czasów ich powstania olbrzymie głowy zdążyły odpaść z ciał i leżą teraz rozrzucone po całym terenie.
Z Malatyi na Nemrut ruszyliśmy po 9-tej. Mimo, że z miejsca startu było do przybycia lekko ponad 90 km, to czas wynosił 2,5 godziny co pozwalało przypuszczać, że będzie kręto. I tak w rzeczywistości było. Nieskończona liczba zakrętów na sam szczyt łącznie z odcinkiem szutrowym przed samym szczytem. Ruchu prawie wcale więc można było troszkę “odkręcić”, a widoki były takie, że szczęka opadała. Góry, zielono, bezkres… czegóż chcieć więcej. Dwa i pół kilometra przed końcem znajduje się muzeum, w którym moim zdaniem nie ma nic ciekawego, sklepik z pamiątkami i bar z czajem. Kupiliśmy “magnety”, bilety i szlaban mógł podnieść się w górę. Przed nami odcinek szutrowy ale w miarę spokojny. Na górze malutki parking i jeszcze jakieś 500m pieszo pod górkę. Na górze nikogo, jakby posągi czekały tylko na nas. Mieliśmy je na wyłączność. Czułem się trochę jak Indiana Jones . Tylko my, posągi, wiatr i orły szybujące na niebie. Chwilo trwaj…widoki nieziemskie (żeby nie powiedzieć królewskie bo miejsce mistyczne) i panorama na 100 km dookoła.
Warto mieć marzenia które po latach można realizować.
Wracaliśmy tą samą drogą, bo alternatywna jest dłuższa, a temperatura zaczęła mocno rosnąć. Zatrzymaliśmy się na obiad w przydrożnym barze gdzie stoliki ustawione były na tarasie osłoniętym przed słońcem bujną roślinnością. Za to jak wjechaliśmy do Malatyi złapał nasz deszcz od dawna tu nie widziany. Może to znak od Antiocha?
W czasie popołudniowego spaceru Doti oprowadziła mnie po bazarze, który wczoraj penetrowała z naciskiem na sklepy jubilerskie. Może to tylko moje zdanie, ale kolor tureckiego złota jest jakiś dziwny i szczerze – nie podoba mi się. Trochę zawiedzeni poszliśmy na kolację i trafiliśmy do kultowej restauracji, w której trzeba było czekać na stolik, tak dużym cieszyła się obłożeniem. Założono ją w 1942 roku i nazywała się Hacibaba Sinan Et Lokantasi. Doti zamówiła Kagit Kebabi, czyli dosłownie „papierowy kebab”. To danie składa się z jagnięciny i warzyw, które pakowane jest w pakieciki z woskowanego papieru i duszone do miękkości dodatkiem żółtego sera typu kaşar, a ja tylko zupkę, bo od kilu dni nie czuję się najlepiej. Oprócz zamówienia na stół „wjechały” oczywiście sałatki, pity, woda – wszystko gratis. Za to za dwie zamówione dodatkowo cole zapłaciliśmy 100 TLJ. W drodze powrotnej do hotelu jeszcze obowiązkowy zakup moreli i do pokoju.
Dzień czternasty – 22 czerwca: Malatya – Sivas – 413 km.
Z Malatya wyjechaliśmy zaraz po śniadaniu w kierunku Kemaliye Tas Yolu. To kamienna droga której budowa rozpoczęła się w 1870 roku, a zakończono ją po 132 latach. Według jednych źródeł ma 7,5 kilometra długości, według innych 10. To samo tyczy wykutych ręcznie tuneli. Jedne źródła podają 38 inne 45.
Łączy ona że sobą Kemaliye i Divrigi. Portal “www.dangerousroads.org” który promuje swoim użytkownikom niebezpieczne i trudne drogi na całym świecie, uznał ją za najniebezpieczniejszą drogę na świecie, a po takiej rekomendacji nie mogliśmy sobie odmówić sprawdzenia siebie i motocykla oraz swoich umiejętności.
Zanim opiszę Dark Kanion, muszę przytoczyć opis Doti z tego dnia, która w czasie naszych wypraw prowadzi Dziennik Podróżnika, na podstawie którego ja piszę relacje. „Parę miesięcy temu po obejrzeniu filmiku na YouTube pomyślałam i powiedziałam, że nigdy się nie odważę tamtędy przejechać. Droga gruntowa z kamieniami, szerokości 2 metrów, 200 metrów nad przepaścią bez barierek. Im częściej oglądałam filmiki, tym bardziej utwierdzałam się w słuszności swojej decyzji. Dni mijały, ja oswajałam się z tematem, aż w końcu mój stan umysłu osiągnął poziom gotowości do jazdy i podjęcia wyzwania. Byłam gotowa do tego stopnia, że parę dni temu jak Maćko liczył dni na powrót i jednego mu zabrakło, więc stwierdził, że odpuszczamy Dark Kanion powiedziałam stanowcze NIE. Najwyżej będziemy nakręcać kilometry w drodze powrotnej. I tak było aż do wczoraj, kiedy (sama nie wiem dlaczego)weszłam na relację Arkadiusza Malona z facebookowych Motocyklowych Podróżników, który przejechał Kanion kilkanaście dni temu. Jedno zdanie z Jego relacji zmieniło mój punkt widzenia: „tam nie ma miejsca na margines błędu”. Nie to, żebym zaczęła się bać, ale pojawiły się wątpliwości i ze stanu euforii przeszłam w stan „trzeba to zaliczyć i miejmy to za sobą”. Pewnie gdybym powiedziała Maćkowi o swoich wątpliwościach, być może zrezygnowałby z tej trasy. Wzdłuż Eufratu biegnie druga, prawie 30 kilometrowa asfaltowa droga, z której widoki są podobno równie piękne”. Tyle Doti.
Dzień był bardzo wietrzny, co wcale nie ułatwiało drogi do Kemaliye. Zatrzymaliśmy się w nim na małe co nieco w postaci faszerowanego bakłażana, choć podobno do walki powinno się iść z pustym żołądkiem. Nie wiedzieliśmy jednak co nas czeka po pokonaniu kamiennej drogi. Sam początek spoko, tunelik, a potem się zaczęło. Wąsko, coraz węziej, raz w górę, raz w dół. I do tego mnóstwo wykutych w ścianach tuneli. Problem pojawił się już za trzecim zakrętem, z którego wyjeżdżając natrafiliśmy na parę Turków, którzy ustawili samochód na środku drogi, usiedli na krawędzi kanionu i byli ciężko zdziwieni, że chcemy przejechać. Po kilku wymownych gestach, bo nerwy trudno utrzymać na wodzy w takich sytuacjach, z ociąganiem wstali ale samochodu nie przestawili także jak go mijałem, to prawy kufer był nad przepaścią. Dalsza część drogi już bez większych przygód. Raz tylko musiałem poprosić Doti, żeby zeszła z pokładu, bo przy dość stromym podjeździe tylne koło traciło przyczepność. A co do Doti, to choć widziałem, że jest poddenerwowana, to spisała się dzielnie, tym bardziej, że musiała jeszcze dodatkowo pełnić rolę operatora (filmiki i zdjęcia). Jaka jest Kemaliye Tas Yolu ? Nie wiem. Byłem skupiony na jeździe i poza miejscami, gdzie zatrzymywaliśmy się na „focenie” niewiele mogłem nacieszyć się widokami. Jak obejrzę filmiki będę mógł coś powiedzieć. Na Doti nie wysokość zrobiła największe wrażenie, a tunele wykute w skale. Niektóre miały kilkadziesiąt metrów, w niektórych nie było widać końca, niektóre miały wykute coś w rodzaju balkonów na Eufrat, czyli wielkich dziur, które dawały w tunelu trochę światła i powietrza. Odgłos silnika też fajnie dudnił w tunelu. Wydaje mi się jednak, że trochę legenda która się wytworzyła wokół Kemaliye Tas Yolu powoduje, że wielu motocyklistów przyciąga jak magnes. Skoro jednak nam udało się ją pokonać motocyklem turystycznym, na szosowych oponach to znaczy, że albo my jesteśmy nie do końca normalni, albo legenda ją przerosła. Ale warto było!
Po wyjeździe z kanionu ruszyliśmy w kierunku Sivas po drodze bookując nocleg. Jakby nam było mało wybojów w kanionie, około 50 kilometrowy odcinek drogi D201 wyglądał jak szwajcarski ser. Część dziur załatana, część nie, prędkość nie przekraczała 60km/h. Dobrze, że udało nam się skończyć przed 18-tą, bo o tej porze „odcina” mi prąd i dostaję gorączki. Będzie chyba potrzebna wizyta w aptece, bo opcji „choroba” nie przewidzieliśmy.
Dzień piętnasty – 23 czerwca: Sivas – Ankara – 382 km.
Padłem wczoraj jak przysłowiowy „neptek” ledwo wnieśliśmy bagaż do pokoju. Gorączka i zimny pot na przemian. Doti poszła do apteki po jakiś specyfik na gorączkę. Wróciła po jakimś czasie z tureckim odpowiednikiem Paracetamolu. Łyknąłem 2 tabletki i zeszliśmy coś zjeść, a raczej Doti jadła, bo ja jestem tylko na czaju (to nie jest „literówka” od haju ).
Dziś jak zwykle od rana czuję się super. Śniadanie, 2 Parole(tabletki na gorączkę) i w drogę w kierunku Ankary. Około 13-tej zatrzymaliśmy się na tankowanie. Obok stacji zauważyliśmy restaurację i kilka samochodów przed nią. Znaczy, dają dobrze zjeść. Postanowiliśmy zrobić dłuższą przerwę i też coś wrzucić „na ruszt”. I pewnie bym o tym nie napisał, gdyby nie wczorajszy wieczór. Uliczna knajpka w Sivas była tuż przy hotelu. Ale za 150 g porcję Donner kebab + sałatka + 2 czaie + 2 jogurty (których nie zamawialiśmy) zapłaciliśmy 110 TL. Dużo w porównaniu do tego co do tej pory jedliśmy, bo normalnie za pełny obiad na dwie osoby z czajem i colą płaciliśmy 180 TL. Za to dziś przy stacji stała duża rodzinna restauracja. Za ladą do wyboru mnóstwo dań. Doti zamówiła drobne kawałki mięsa pieczone z warzywami w naczyniu kamionkowym, a ja szpadkę z mięsem. Do tego dostaliśmy dodatki w postaci pity, pokrojonych w plasterki pieczonych ziemniaków, pilaw z pieczoną papryką, pieczarkami i ząbkami czosnku, sałatką, kluseczkami polanymi sosem jogurtowym i oliwą, czaj i cola. Cały czteroosobowy stolik zastawiony był naczyniami z jedzeniem. Byliśmy święcie przekonani, że za taką ucztę zapłacimy przynajmniej 300-400TL (w ladach z jedzeniem oczywiście nie było podanych cen). W rodzinnych knajpkach w Turcji jest tak, że rachunku nie przynosi kelner, tylko podchodzi się do lady lub stanowiska, przy którym siedzi właściciel, kelner mówi mu co jadłeś, a on z kolei liczy i podaje ostateczny rachunek. My za tę ucztę usłyszeliśmy 150TL. Szczęki nam opadły. Zapłaciliśmy 200TL, pokazując jednocześnie, żeby nadwyżkę przekazał kelnerowi. Kelner ucieszył się jak dziecko.
Droga do Ankary super – dwupasmówka w obu kierunkach ze znikomym ruchem. Do hotelu dotarliśmy bez przeszkód. Ale…jaki dziś nam się trafił hotel. Kiedy podjechaliśmy, myśleliśmy, że GPS pomylił adresy. Connect Thermal Hotel to niemalże zamek z basenem, kryształowym żyrandolem zwisającym w hollu na wysokości dwóch pięter i obsługą wnoszącą bagaże od drzwi wejściowych do pokoju. Restauracja a’la kart za 150TL serwująca dziesiątki dań do wyboru od przekąsek począwszy, po ciepłe dania i desery. Wcale się nie dziwię, że niektórzy goście trochę podejrzliwie patrzyli na naszą ubłoconą Guzzillę zaparkowaną pomiędzy luksusowymi autami oraz na nasze zakurzone i na pewno nie pachnące „perfumą” stroje motocyklowe.
Dzień szesnasty – 24 czerwca: Ankara – Silivri – 517 km.
Nie ma róży bez kolców, a naszej podróży bez jednej przynajmniej przygody. Zaczęło się wczoraj od wtopy z Bookingiem. Rezerwując pokój nad Morzem Marmara znalazłem pokój za 39€. Jakież było nasze zdziwienie, gdy na mailu potwierdzającym zobaczyliśmy kwotę 65€!!! Mail do obiektu pozostał bez odpowiedzi więc pozostało nam czekać do dzisiaj, żeby na miejscu wyjaśnić sytuację.
Po super śniadaniu ruszyliśmy w kierunku Stambułu. Zrobiło się bardzo zimno (nigdy bym nie przypuszczał, że zmarzniemy w TurcjiJ), temperatura spadła do 12*C i zaczęło padać. Założyliśmy dodatkowe warstwy ubrań, przeciwdeszczówki i wszystko było OK dopóki nie wjechaliśmy na autostradę, a właściwie do pierwszego zjazdu z niej. Wjeżdżając na autostradę nie było bramek, tylko przejazd przez HGS. Przy pierwszym zjeździe podajemy naszą kartę HGS, a gość w okienku każe nam płacić 62,50TL. Mówimy, że nie bo mamy środki na karcie, wystarczy wpisać nasz nr rej. do komputera. Niestety, gdy kupowaliśmy HGS nie dostaliśmy kodu kreskowego, który potem przykleja się na szybę. Wymiana zdań była dość burzliwa i trwała z 10 min., za nami ustawił się rząd samochodów, w końcu powiedziałem gościowi „call the police”. Gościu zamknął okienko, zaczął gdzieś dzwonić. Po chwili przyszedł jego kolega, sprawdził naszą rejestrację, powiedział, że wszystko OK i otworzył szlaban.
Znając z relacji fakt zatłoczenia głównego mostu w Stambule postanowiliśmy nadrobić parę kilometrów i cieśninę Bosfor przejechać Mostem Sułtana. Ruch był niewielki, temperatura wzrosła, wjeżdżając na most oczywiście pobraliśmy bilet, wcześniej jechaliśmy przez dwa tunele, wiedząc, że zarówno most jak i tunele są płatne. Wyjeżdżając, podobna akcja jak przy poprzednim zjeździe, tyle tylko, że dramaturgia znacznie wzrosła. Oczywiście na bramce autostradowej. Podobnie jak w poprzednim przypadku tłumaczenia nie pomogły, młody dupek w budce nie chciał karty HGS, tylko kasę. Znów było dzwonienie na policję i zatrzymanie jednego pasa autostrady. Nie wspomnę nawet o tirach stojących za nami i trąbiących w nieskończoność. Doti wkurzona krzyczała po angielsku, gościu w budce po turecku, ale nic to nie dało, nawet nie spojrzał na podaną mu kartkę z naszym numerem rejestracyjnym. Skończyło się tak, że gość zamknął szlaban przed nami i za nami, opuścił budkę i zostaliśmy tak w pełnym słońcu oczekując na przyjazd policji. Po 15 minutach przyszedł kolejny gość, sprawdził rejestrację, jakby nic się nie stało, otworzył szlaban i kazał jechać. Doti nie wytrzymała. Puściła mu taką „wiązankę”, że sam się przestraszyłem. Tylko co z tego, że możemy jechać jak Guzzilla nie chce odpalić. Zepchnąłem ją na pobocze – może jak ostygnie, to odpali. Po 30 minutach, nic. Posprawdzałem wszystkie bezpieczniki, próbowałem nawet odpalić „z kabli” od rumuńskiego kierowcy. Upał dawał się we znaki i kąpiel w morzu coraz bardziej się oddalała. Po godzinie się poddaliśmy i zadzwoniliśmy po assistance. Ponieważ czas oczekiwania był nieznany, postanowiłem jeszcze spróbować odpalić „na krótko” z rozrusznika. Zdjąłem owiewki, plastikową osłonę rozrusznika, wcisnąłem starter…i Guzzilla ożyła. Coś podobnego zdarzyło nam się w Hiszpanii 3 lata temu. Tym razem mieliśmy szczęście.
Do hotelu Mercia Resort zamiast o 17, dojechaliśmy o 19-tej. W recepcji nie udało się wyjaśnić różnicy cen na Bookingu, więc już samo to oraz całokształt dzisiejszego dnia sprawił, że humory nam zrzedły. Hotelu nawet nie opiszę, bo jego cena była wprost proporcjonalna do jego wielkości i odwrotnie proporcjonalna do jego jakości. Komunistyczna „nora”. Nawet restauracja hotelowa była „do bani”. I jeszcze ta sytuacja związana z ewidentnym wymuszeniem napiwku, szkoda że mnie przy niej nie było, ale musiałem zostać przy Guzilli. Po załatwieniu formalności w recepcji Doti dostała „do obsługi” pracownika z kluczem od pokoju, który nie wyszedł z niego dopóki nie dostał napiwku. A to włączył telewizor i pokazał, że działa, potem klimę, potem pokazał widok z okna, cały czas mówiąc OK. Żenada. Doti była tak zmęczona, że na odczepnego dała mu 20 LT, bo mniejszych drobnych nie miała. Może to los nas zatrzymał na autostradzie, żeby nie tracić nerwów w tym „resorcie”. Poszliśmy tylko na krótki spacer zamoczyć stopy w morzu Marmara i położyliśmy się spać licząc, że jutrzejszy dzień będzie lepszy.
Dzień siedemnasty – 25 czerwca: Silivri – Pirot (SRB) – 605 km.
Jeszcze wczoraj wieczorem messengerowałem do późna z jednym z facebookowych kolegów na temat awarii Guzzilli. Niestety mając do dyspozycji kilka podstawowych kluczy niewiele można, dlatego postanowiłem, że dopiero jak wrócimy do domu, to zrobię jakiś konkretniejszy przegląd Guzzili.
Rano wstałem trochę wcześniej, żeby sprawdzić, czy w ogóle ruszymy. Jeszcze raz sprawdziłem bezpieczniki oraz dokręcenie przewodu „masowego”. Motocykl odpalił, więc nie jest źle.
Śniadanie szału nie zrobiło ale po wczorajszej rozmowie z recepcjonistą, a później ewidentnym wymuszeniu napiwku przez pracownika, który zaprowadził nas do pokoju, choćby zaserwowali same delicje, to i tak nie poprawili by nam humoru. Po prostu chcieliśmy jak najszybciej opuścić to miejsce i o nim zapomnieć.
Mieliśmy w planach dojechać dzisiaj do Serbii ale nie wiedzieliśmy co nas czeka i dlatego nie rezerwowaliśmy żadnej miejscówki. Granica turecko-bułgarska bez problemów z małym fochem Guzzilli. Po wjeździe do Bułgarii w sakramenckim upale zjechaliśmy z autostrady do miasteczka Charmanli żeby cos zjeść. Jeszcze przed samym miasteczkiem przy stacji Lukoil jest restauracja SAKAR wine shop – tasting room – restaurant (ok.30-40 km od granicy). To miejsce polecamy każdemu jadącemu do lub wracającemu z Turcji. Zamówiliśmy żeberka BBQ + grillowane warzywa + cola + 2 piwa bezalko. Niebo w gębie. Jeśli jeszcze kiedykolwiek będziemy tam przejeżdżać, to na pewno tam się zatrzymamy. Obok jest sklep z lokalnymi winami, więc zakup wina był oczywisty. Za wszystko zapłaciliśmy 30€.
Przyszła tez pora na znalezienie noclegu i skorzystanie z roamingu, bo wiadomo jak jest w Serbii. Do Niśu było około 400 km i zyskiwaliśmy godzinę po przekroczeniu granicy. Mieliśmy jednak założenie, że nie będziemy robić więcej jak 500km dziennie. I tak padło na Pirot (małe miasteczko ok. 40 km od granicy z Bułgarią) i Guest House Green View za 25 euraków ze śniadaniem. Zostaliśmy niesamowicie ciepło powitani przez gospodarzy, którzy od razu zaprosili nas na kawę, a później rakiję. Tak nam się dobrze rozmawiało, że nawet nie spostrzegliśmy, że zrobił się wieczór. Maria doskonale mówiła po angielsku, jej mąż po rosyjsku. A rozmawialiśmy o wszystkim – dzieciach, pracy, zarobkach, podróżach, wojnie na Ukrainie, filmach, sporcie muzyce. Nasi gospodarze, jak się okazało, mają tylko jeden apartament do wynajęcia, bo to źródło dochodu traktują jako coś dodatkowego, a najważniejsze dla nich jest poznawanie nowych ludzi. A my byliśmy pierwszymi gośćmi z Polski, którzy do nich zawitali. I najważniejsze. Kiedy zsiedliśmy z motocykla zaczęło lać, a w oddali nad górami co chwila błyskało. No cóż… Serbia = deszcz.
Dzień osiemnasty – 25 czerwca: Pirot – Novy Sad – 447 km.
Zaraz jak wstaliśmy zostaliśmy poczęstowani pyszną kawą i śniadaniem. Później szybkie pakowanko i w drogę. Dziś mamy dojechać do Novego Sadu (coś mi mówi ta nazwa). Ale najpierw pojechaliśmy obejrzeć Zavojsko Jezero – kolejny fajny punkt na mapie Serbii. Objechanie jeziora dookoła nie udało się, bo skończyła się droga i musieliśmy wracać tą samą.
Później tylko autostrada w koszmarnym upale. Doti ma dzisiaj dzień kryzysu i nie ma się co dziwić. Od kilku dni jesteśmy non stop w trasie a temperatura robi swoje. Do Hotelu Veliki dotarliśmy o 17-tej resztką sił. Całe szczęście na parterze hotelu znajdowała się restauracja z typowym bałkańskim jedzeniem i piwem z beczki. Kiedy morale wzrosło, spacer w świetle ulicznych lamp i …spaaać.
Dzień dziewiętnasty – 26 czerwca: Novy Sad – Gyor – 405 km.
Dziś tylko przelot do Gyor przez który przejeżdżamy n-ty raz. Z rzeczy ciekawych, to zapomnieliśmy wczoraj zapłacić za hotel , może nie tyle zapomnieliśmy, co byliśmy przekonani, że Booking ściągnął nam z karty. Dopiero jak zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej żeby się schłodzić, bo upał niemożliwy, odebraliśmy telefon z hotelu. Udało się wszystko załatwić bezproblemowo. Guzzilla odpala od pierwszego strzała. Widocznie turecki klimat jej nie leży.
Dzień dwudziesty – 27 czerwca: Gyor – Ostrawa – 364 km.
Nie mieliśmy w ogóle pomysłu co zrobić z końcówką urlopu. Jedną z wersji było odwiedzenie różowych jeziorek w okolicach Suboticy. Druga, to termy w Budapeszcie. Koniec końców stanęło na Ostrawie i zwiedzaniu zamkniętej huty Vitkowice. Doti nie była szczęśliwa z takiego obrotu sprawy, ale wytłumaczyłem jej, że przez Serbię na pewno będziemy jeszcze przejeżdżać i jeziorka zobaczymy .
Kompleks DOV (Dolni Oblast Vitkowice) to jeden z największych terenów poprzemysłowych w Czechach i Europie. Niegdyś znajdujące się w tym miejscu kopalnia Hlubina, koksownia Karolina oraz wielkie piece huty Vitkovice tworzyły unikalny kompleks na skalę europejską, gdzie w jednym miejscu wydobywano węgiel, produkowani koks oraz surówkę żelaza. Po zakończeniu eksploatacji huty i wygaszeniu wszystkich pieców w 1998 roku zaczął się długi proces rewitalizacji. Po kilkunastu latach otwarto największy skansen industrialny w Czechach. Obecnie DOV to szereg obiektów kulturalno-edukacyjno-rozrywkowych.
Do największych atrakcji DOV należą:
Po zameldowaniu w hotelu tuż obok huty (Hotel VP1) przy ul. Ruskiej 2294 ruszyliśmy na zwiedzanie. Po zakupie biletów (250KC) wraz z audioguidem w języku polskim i z przewodnikiem udaliśmy się na prawie 2 godzinną industrialną trasę. My zdecydowaliśmy się odwiedzić Bolt Tower (kiedyś Wielki Piec Nr 1). Największą atrakcją jest na pewno wejście do wnętrza wielkiego pieca, wjazd wyciągiem skipowym oraz wdrapanie się na taras widokowy na wysokości 80m nad ziemią, gdzie znajduje się kawiarnia widokowa, z której rozpościera się widok na przemysłową Ostrawę. Po zwiedzaniu poszliśmy jeszcze na spacer po całym kompleksie aby móc poczuć ogrom dawnego przemysłowego giganta. Po spacerze zjedliśmy najgorsze knedliczki na świecie i zmęczeni wróciliśmy do hotelu.
Dzień dwudziesty pierwszy – 28 czerwca: Ostrawa – Łódź – 325km.
Śniadanie w industrialnych klimatach na stole zrobionym z wielkiej szpuli na kabel energetyczny i w drogę do domku. Zawsze jak wracamy to mam mieszane uczucia – z jednej strony się cieszę, że kolejny raz udało się szczęśliwie dojechać do domu, z drugiej zaś szkoda, że tak szybko minęło, że można było jeszcze coś zobaczyć, coś zjeść po prostu nie myśleć o życiu codziennym. Ech…
Po drodze jeszcze tradycyjny schabowy w naszej sprawdzonej karczmie w Kolumnie i …witaj prozo życia. Do następnego!
—————————————————————————————————————–
Teraz ja, Doti. Maćko napisał relację, więc mi przypadła rola podsumowania wakacji.
Podsumowując jednym akapitem: 21 dni jazdy, 8308 km, udało się zwiedzić miejsca, które zaplanowaliśmy i oczywiście zaliczony także lot balonem w Göreme. Czy Turcja mnie urzekła? I tak i nie. Może za mało ją poznaliśmy? Może spodziewaliśmy się więcej? Odpowiedź na każde z tych retorycznych pytań brzmi: tak.
I jak zwykle moje subiektywne uwagi (choć pewnie o większości z nich już przeczytaliście w relacji).
Drogi: Turcja ma sieć dróg generalnie dobrej jakości. Jest trochę autostrad (płatnych, sposób opłat został już opisany), ale pomiędzy miastami przeważają drogi szybkiego ruchu (dwa pasy w jedną stronę, ale z rondami, miejscami do zawracania i przejściami dla pieszych!) i zwykłe drogi jednopasmowe. Ruch nie jest bardzo duży i ogólnie jest bezpiecznie.
Opłaty za autostrady: w Turcji jest nietypowe rozwiązanie, bo zamiast winietki lub opłaty na bramkach, bramki pobierają opłaty z elektronicznych kart przedpłacowych, ale jak je kupić i opłacić…sami przeczytaliście. Nam karta HGS została „na pamiątkę” z niewykorzystanymi 70 TL.
Jedzenie: wegetarianie nie mają czego szukać w Turcji, króluje tam kebab i różne odmiany mięs. Dla mnie super, Maćkowi tureckie jedzenie jakoś nie podeszło, może dlatego, że struł się trzeciego dnia. Często w restauracjach nie ma angielskiej wersji menu (tu z pomocą przychodzi Google Translator lub zdjęcia potraw), a niekiedy nawet nie ma menu – właściciel opowiada co danego dnia ma do zaoferowania.
Kultura i gościnność: Turcja jest krajem, który żyje z turystów i wszyscy są bardzo przyjaźni.
Motocykliści: w Turcji widzieliśmy bardzo mało motocykli, a właściwie w ogóle ich nie widzieliśmyJTelefon i internet: Turcja jest poza EU, więc tani roaming polskich operatorów nie obowiązuje, trzeba osobno wykupić dodatkowy limit na internet „na cały świat”. Rozmowy telefoniczne też są drogie, ok 7 zł/minutę. Oczywiście w hotelach jest Wifi, choć niekiedy albo bardzo wolne albo nie działa na terenie całego obiektu, a tylko np. w recepcji czy restauracji.
Rezerwacje przez booking.com: z terytorium Turcji witryna booking.com nie działa od ok 2019 roku z enigmatycznym komunikatem, bo rządowi nie podobało się że pośrednicząc pomiędzy tureckim obywatelami i tureckimi hotelami serwis nie płaci podatków w Turcji (można to obejść instalując VPN tak jak my).
Turcja to zdecydowanie ciekawy kraj do zwiedzania i atrakcyjny do jazdy motocyklem. Długie dystanse, dobre drogi aż po horyzont, niewielkie korki. Gdybym miała zarekomendować najciekawsze miejsce do odwiedzenia w Turcji, to byłaby zdecydowanie Kapadocja z opisanym wyżej lotem balonem. Widok startujących w bezwietrznej ciszy o 5-tej rano dziesiątek balonów był nie do opisania. W Turcji nie ma oficjalnie wywieszonych cen, gdziekolwiek jesteś, negocjujesz je. Wszędzie jest „very special price”, czyli normalna cena razy dwa lub trzy. W tym miejscu należy wspomnieć o tureckiej gościnności. Podróżując wzbudzaliśmy zainteresowanie, ale głównie w małych miejscowościach. Gdziekolwiek stanęliśmy, podchodzili do nas ludzie, pytali skąd jesteśmy. Nie ważne, że prawie nikt nie mówi po angielsku. Nie zmienia to faktu, że napotykani ludzie są nieprawdopodobnie serdeczni. Z reguły w przydrożnych knajpkach byliśmy nieustająco częstowani „czajem”, czyli miejscową słodką herbata pitą z malutkich szklaneczek (które zresztą przywieźliśmy do Polski). Gorąca turecka herbata (zupełnie jak w Maroku ta miętowa) jest lepsza niż zimne płyny. Wszędzie na słowo Bolanda od ucha do ucha pojawiały się uśmiechy.