Doti zwróciła mi uwagę na to, że w tym roku spędzamy nasze 10 wakacje na motocyklu. Co się zmieniło przez te 10 lat? Bardzo dużo. Począwszy od motocykla, poprzez nasze ubiory, sprzęt elektroniczny typu interkomy czy GPS, roaming za granicą, powszechnie dostępny internet, codzienne relacje z podróży na fb, wyposażenie motocykla…i można by jeszcze długo wymieniać. Dziesięć lat to przepaść. Co się Nie zmieniło? Sposób opisywania naszych przeżyć związanych z podróżą w formie pamiętnika, czyli dzień po dniu. Może i to czas zmienić i spróbować opisać to w inny sposób? Może przy pomocy felietonu? Łatwiej powiedzieć, niż to zrobić. Bo cóż to jest ten felieton? Definicja mówi coś o zwięzłej formie literackiej ( tu mamy już pierwszy problem), później o sięganiu po różnorodne środki i zabiegi stylistyczne takie jak hiperbola(???), pytanie retoryczne czy ironia (pojawiają się kolejne problemy). Następne wskazówki nie pomagają, bo jest w nich: o oddziaływaniu na emocje odbiorcy, o kontrowersji i żeby mnie zupełnie dobić, o lekkim i błyskotliwym stylu wypowiedzi, który ma zapraszać czytelników do naszego świata i angażować ich uwagę. Masakra! Na pocieszenie… to felieton powinien mieć tytuł, a tytuł to akurat wymyśliłem dużo, dużo wcześniej. Skoro mam tytuł to reszta też jakoś się napisze. UWAGA, ATTENTION, tytuł felietonu to… POŻEGNANIE Z AFRYKĄ.
Ale żeby się z Nią pożegnać, to najpierw trzeba do Niej dojechać. A skoro dojechać, to czemu nie zatrzymać się w San Marino, jednej z trzech najstarszych republik na świecie. Znaleźliśmy się w niej dokładnie 1722 lata od jej powstania, czyli 3 września. Liczący na palcach szybko dojdą który to był rok a my możemy tylko powiedzieć, że jeśli ktoś zastanawia się czy warto wdrapać się na szczyt Monte Titano, to z całą odpowiedzialnością potwierdzamy, że warto. Spokojnie można zagospodarować cały dzień nieśpiesznego, leniwego zwiedzania z przerwą na genialne jedzenie.
Z San Marino ruszyliśmy w kierunku południowych Włoch, najpierw do Arbelobello, a później do Matery. Południowe Włochy nie wyglądają spektakularnie. Nie oszukujmy się, nie zobaczymy tu strzelistych wież kościołów jak we Florencji czy Wenecji. To rejon typowo rolniczy, a niewątpliwa perełką tego regionu jest Arbelobello, miasteczko z domkami trulli wpisanymi na listę dziedzictwa narodowego Unesco. W Arbelobello zjedliśmy w Tratorri Amatulli, orcchiette z anshoisem i szparagami oraz orcchiette z mozzarellą i pomidorami. No co mogę napisać? To kwintesecja smaku, którą zapamiętamy do końca życia, coś nie do podrobienia.
Matera to z kolei zupełnie inna bajka. To miasto, w którym ludzie wraz ze swoim inwentarzem żyli w jaskiniach bez prądu, wody, jakichkolwiek wygód do lat pięćdziesiątych XX wieku. Teraz, kiedy wieczorem jest podświetlona, wygląda zjawiskowo, ale nie chciałbym tam żyć 80 lat wcześniej. Jedzenie, wino, ciepłe wieczory, wakacje, rozleniwiają. Nas rozleniwiły do tego stopnia, że pomyliliśmy termin wypłynięcia promu do Tunisu. Na szczęście zdążyliśmy w ostatnim możliwym momencie.
Słowo Afryka działa na wyobraźnię. Chyba większość ludzi z naszego pokolenia BB (boomersów), dla młodych ludzi mała wskazówka, (to lata, kiedy telewizory odbierały w bieli i czerni a po drogach jeździły nieliczne Syreny – takie auta z silnikiem od pompy strażackiej), oglądała w szkole film „W pustyni i w puszczy”. Wtedy zobaczyłem pierwszy raz Afrykę. Później obowiązkowy „Tomek na czarnym lądzie” Alfreda Szklarskiego dopełnił tego obrazu. Tak, ten obraz Afryki był piękny, idylliczny, romantyczny… jak malowany. My od Tunezji dostaliśmy na początek cios w splot słoneczny, a kiedy dławiliśmy się z braku oddechu, dotknęła nas poprawka sierpowym w szczękę. Nokaut i liczenie. Raz – brud, dwa – smród, trzy – smog, cztery – hałas, pięć – upał…powoli wraca świadomość i na czworaka wleczemy się do lin. Powoli wstając słyszymy gong skończonej rundy. Jest nadzieja, że ocucimy się do następnego zwarcia. Druga runda wygląda trochę lepiej w naszym wykonaniu, powoli odzyskujemy siły po wizycie w Sidi Bou Said. Bryza od morza, wyśmienity obiad w restauracji, gdzie jadali możni tego świata napawa optymizmem. Może uda się wytrzymać do końca zakontraktowanego meczu, a może jeszcze wyjść z tej walki zwycięsko? Trzecie starcie to postój w Monastyrze. Apartament kilka metrów od portu jachtowego, dzień spędzony na plaży i kąpiel w morzu a dodatkowo pyszne jedzenie sprawiło, że teraz to my przejmujemy inicjatywę a przeciwnik (Tunezja), zaczyna słabnąć. Czwarta runda, to nasza dominacja. Djerba ze swoim unikatowym streetartem w Djerbahood sprawił, że na naszych twarzach zagościł autentyczny, niczym nie zmącony uśmiech. Tak, to jest to co oglądaliśmy na folderach reklamujących Tunezję. Na dokładkę farma krokodyli sprawiła, że na koniec tej rundy schodzimy do narożnika jako zwycięzcy. Piąte starcie w Matmacie, na remis. Miasteczko Gwiezdnych wojen kiczowate, spanie w jaskini kilka metrów pod ziemią na duży plus. Po uderzeniu w gong rozpoczynającego szóstą rundę ruszyliśmy z impetem. Przejazd przez słone jezioro Wielki Szott mimo, że temperatura oscylowała w granicach 43*C nie osłabiło nas zbytnio. Liczyliśmy na więcej ale cóż, piękne widoki są o innej porze roku więc nie ma co narzekać tym bardziej, że znowu spotkaliśmy miłych i uśmiechniętych ludzi. Jest nadzieja, że dotrwamy do końca starcia nie leżąc więcej na deskach. Na ring wychodzi szczupła wysoka hostessa ubrana w skąpe bikini i kręcąc biodrami unosi w górę numer siedem. Jesteśmy już blisko. Musimy wytrzymać tym bardziej, że przenosimy się do Bizerty, nadmorskiego miasta, gdzie znów będziemy mogli chwilę odpocząć. Mamy jeszcze asa w rękawie, możemy jeszcze zaskoczyć przeciwnika i zakończyć walkę przed czasem. Tym asem jest Cap Engela, najdalej na północ wysunięty skrawek Afryki. Nie jest łatwo do niego trafić ale wreszcie się udaje. W warunkach europejskich pewnie byłaby tu jakaś knajpka gdzie można wypić kawę z widokiem na rozbijające się o skały fale, ale nie tu. This is Africa. Robimy serię sweet fotek i wracając do narożnika dostajemy przypadkowy strzał. Wydawał się niegroźny ale miał swoje dalsze konsekwencje. Tak, starcie Afryka vs Małżeństwo z Motocyklem dobiega końca. Prom z Tunisu do Salerno to jak okład z lodu na zbolałe mięśnie a tym okładem okazują się Tunezyjczycy, uśmiechnięci, otwarci, chętni do zabaw i kontaktów z „obcymi”. Zjeżdżamy z promu ale mamy problem z dojechaniem do hotelu w Salerno. To odzywa się brak koncentracji w ostatniej rundzie. Wiemy już, że bez pomocy nie dojedziemy do Łodzi. Pomoc nadeszła z najmniej oczekiwanego kierunku. Do domu dotarliśmy busem wioząc moto „na pace”, przegrani jak Rocky Balboa w pierwszej odsłonie z 1976 roku, ale jednocześnie wygrani. Przegrani, nie dlatego, że wróciliśmy busem ale dlatego, że nasza wyobraźnia spłatała nam figla. Wyobrażaliśmy sobie Tunezję poprzez zachowane w pamięci Maroko, w którym byliśmy kilka lat wcześniej. Nie poczuliśmy zapachu orientu na który liczyliśmy a krajobrazy które mijaliśmy skutecznie zmącone były stertami śmieci leżącymi wzdłuż drogi i okraszone były śmierdzącym dymem z palonych opon. Tunezja pięknie wygląda na folderach reklamowych. Błękitne morze, bialutki piasek, palmy i uśmiechnięci ludzie. Zgadza się tylko to ostatnie. A dlaczego wygrani? Bo wspólnie spędziliśmy trzy tygodnie z dala od polskiej polityki, bo mogliśmy skosztować potraw, które do tej pory nam się śnią, bo zobaczyliśmy i poznaliśmy fajnych ludzi, bo zobaczyliśmy prawie wszystko to, co sobie założyliśmy.
Czy żałujemy, że się tam wybraliśmy – NIE, czy tam wrócimy – Nie. To było nasze pożegnanie z Afryką.
Małżeństwo z Motocyklem
Ulice Medyny w Tunisie.
Sidi Bou Said
Zielony z niebieskim dobrze się komponuje 🙂
Monastyr, widok na nadmorski bulwar.
Monastyr w trzech słowach: wypoczynek, zachody słońca, jedzenie.
Jestem na “TAK”