Dzień pierwszy – 27 sierpnia: Łódź – Bratysława (SK) – 604km
Deża wu.
Obudziłem się mimo tego, że w tym tygodniu musiałem wstawać do pracy o 2.30 w nocy. Zaczyna już jaśnieć, słyszę miarowe tykanie zegarów i wiem, że już nie usnę. Jak przed każdym wyjazdem zaczął się nieokreślony ból żołądka. Doti obok spokojnie oddycha. Patrzę na nią i widzę jak uśmiecha się przez sen. Pewnie śni się jej coś miłego. Wieczna, niepoprawna optymistka. Lubię patrzeć na Nią jak śpi. Nie ma sensu przekręcać się z boku na bok, bo ją obudzę. Wysuwam nogi spod kołdry i cichutko wychodzę z sypialni. Natychmiast jak spod ziemi pojawiają się trzy duchy: Łajdaczka, Łachudra i Łazęga – nasze kotki. Chyba wyczuwają, że wyjeżdżamy, bo wiją się między nogami tak, że trudno zrobić krok żeby się nie przewrócić. A może ja myślę że wyczuwają zmianę, a one są po prostu głodne. Napełniłem miski karmą i uruchomiłem ekspres do kawy. Włączyłem lampkę i z filiżanką w ręku zacząłem czytać zapiski z ubiegłorocznej podróży pt. „ nieWinne wakacje”: „Rano jak wstaliśmy siorpił deszcz. Gdyby nie to, że wczoraj zabukowaliśmy nocleg….naszłyby nas wątpliwości czy dziś jechać.”
Chyba mam deja vu…
Ale nikt nie powiedział, że będzie łatwo. W końcu im trudniej , tym lepiej, czy : co nas nie zabije, to nas wzmocni i można by tak długo jeszcze przerzucać się powiedzonkami. Ruszamy.
Na początek przeprawa do Częstochowy zakorkowaną “gierkówką” która zajęła nam przeszło 2 godziny. Chmury nad nami zwiastowały, że bez deszczu się nie obejdzie jednak udało nam się aż do Ostrawy. Na szczęście stacja benzynowa była w pobliżu. Przeczekaliśmy na niej największą ulewę, ale nie ujechaliśmy zbyt daleko bo w interkomie usłyszałem: “zjadła bym coś”:). Zjadła, to zjadła, na pewno nie na autostradzie. Najbliższym zjazdem zjechałem do miejscowości, której nazwy nawet nie pamiętam i zaparkowałem przy pierwszej pubo-knajpie z lokalna kuchnią. Na “pierwsze” wjechały gorące czosnkowe flaki, na drugie, jakże by inaczej, knedliki i mięso w sosie kapuściano-cebulowym. Prawdziwa barowa kuchnia. Satysfakcja gwarantowana.:)
Nocleg zamówiłem pod Bratysławą w dawnej firmie ogrodniczej, która szklarnie przerobiła na pokoje do wynajęcia. Byłem jednak zbyt wielkim optymistą wyobrażając sobie, że standard jest co najmniej taki, jak rewitalizowana Manufaktura w Łodzi. Po dotarciu na miejsce naszym oczom ukazała się rozpadająca brama zamknięta łańcuchem, a za nią kilka szrotowych aut. Dwa razy sprawdziłem adres. To jednak tutaj. Po sforsowaniu łańcucha weszliśmy do środka dokonać formalności meldunkowych, bo prawdę powiedziawszy, byliśmy wykończeni dzisiejszym dniem i nie mieliśmy siły szukać czegoś innego. Najważniejsze, że jest gorąca woda pod prysznicem i czysta pościel. Spaaaać.
Dzień drugi – 28 sierpnia: Bratysława (SK) – Begunje na Gorenjskem(SLO) -496km
Jedna wspólna łazienka na 5 pokoi (w tym 4 zajęte przez rodaków wracających z Chorwacji) spowodowały, że wstaliśmy o 6 rano żeby być jako pierwsi pod prysznicem. Ponieważ śniadanie ( o którym później) miało być ok. 8-mej, mieliśmy trochę czasu, żeby rozejrzeć się po najbliższym otoczeniu. I oto co ujrzeliśmy:
To miejsce miało swój niepowtarzalny klimat. Surowo, niebanalnie, dość powiedzieć, że w takim klimacie nigdy nie spaliśmy. Takie samo zdanie mieli zresztą Polacy, z którymi spotkaliśmy się rano na śniadaniu. Ja nocleg znalazłem na booking, a oni na forach turystów wracających z Chorwacji. Mimo klimatu tego miejsca jedno jest pewne. Cena za nocleg (36 euro ze śniadaniem) nie do końca spełniła nasze oczekiwania. To jeszcze kilka słów o śniadaniu. Śniadanie było kompatybilne (trudne słowo:)) z całością, tzn. do syta mogliśmy najeść się domowych dżemów, jajek od kur z wolnego wybiegu, pomidorów, papryki, ogórków i wszystkiego innego co sąsiadujące nas otoczenie dostarczyło. Chyba nie zrozumiem vegetarian:). Gdybyśmy mieli to doświadczenie powtórzyć? Doti powiedziała, że zdecydowanie tak.
W dalsza drogę wyruszyliśmy o 8.30 w obawie, że zgłodniejemy, zanim wsiądziemy na moto. Jazda autostradą nudna, ale szybko dotarliśmy do Klagenfurtu i żeby nie wykupywać winiety na Słoweńskie autostrady zjechaliśmy na drogę 91. To było to na co czekaliśmy. Same serpentyny wśród Alp, zakręty 180*, strome podjazdy i takie same zjazdy. I do tego piękne słońce. Granicę ze Słowenią przyjechaliśmy bez żadnego problemu, ale za to w stronę Austrii stał ok. 4 km sznur samochodów. Po dojechaniu do zamówionego wcześniej pensjonatu przebraliśmy się szybko w dżinsy i szybki wypad do Bledu. Mieliśmy zamiar zjeść najpierw obiad. a później popłynąć na wyspę Otok ale niestety niebo zasnuło się ciemnymi chmurami i zaczęło padać. Zrobiliśmy sobie tylko krótki spacer wzdłuż jeziora, zjedliśmy obiad (zupełnie spontanicznie wybierając deser, który jak się okazało dzień później był tradycyjną Bledejską kremówką) i wróciliśmy do pensjonatu napić się wina i zaplanować jutrzejszy dzień. Niestety zapowiadają deszcze na jutro, ale zobaczymy…
Dzień trzeci – 29 sierpnia: trasa wokół Triglavskiego Parku Narodowego – 300km
Prognozy pogody na dzisiejszy dzień nie były dobre. Wg naszych aplikacji miało być pochmurnie z przelotnymi opadami i czasami przebłyski słońca. Do tego jeszcze wysokość i klimat górski więc temperatura też nie będzie za wysoka. Prognozy, prognozami ale jak się obudziliśmy przez okno wpadały pierwsze promienie słońca. To zmobilizowało nas do “zagęszczenia ruchów” żeby choć trochę kilometrów przejechać bez opadów. Po pysznym śniadaniu na które składały się lokalne wędliny, naleśniki, jajecznica, jogurty, domowe ciasto, domowe dżemy wsiedliśmy “na koń”. Plan na dzisiaj był napięty, bo mieliśmy zaplanowaną wizytę:
1. w Kranjskiej Gorze
2. przejazd Ruską Drogę na Przełęcz Vrsić
3. Dolina Socy
4. Góra Mangrat
5. wodospad Wielki Kozjak
6. Dolina Bohinj
Nie wiedzieliśmy ile z tych planów uda się zrealizować ze względu na czas i pogodę ale od razu uprzedzę, że była “jak drut”, prawdziwie motocyklowa – słońce, znośny wiatr i tylko raz kilkuminutowy deszczyk. Kiedy wyjeżdżaliśmy z “pensjonu” na blacie było wprawdzie 11*, ale w ciągu dnia wzrosła do 18*, a odczuwalna była chyba jeszcze wyższa.
Punkt pierwszy, czyli Kranjska Gora, to niewielkie miasteczko nieopodal granicy włoskiej i austriackiej otoczone koroną ośnieżonych trzytysięczników Alp Julijskich. Pierwszy postój robimy przy Jeziorze Jasna nad którym góruje dumnie pomnik Zlatoroga – koziorożca ze złotymi rogami. Jezioro Jasna wg wujka Google jest jeziorem sztucznym, ale ten kto wpadł na pomysł, żeby je tu umieścić był naprawdę niezły. Dzięki odbijającym się w jego tafli górom, widoki tam są jeszcze piękniejsze. Trochę nas zdziwiło, że mimo dość dużej ilości turystów dookoła jeziora nikt się w nim nie kąpał. Sprawa się wyjaśniła kiedy zamoczyliśmy ręce…woda była lodowata:).
Ruska Droga na Vrsić (słow. Ruska Cesta) jest wg wielu wpisów przez jej znawców, jedną z najciekawszych i najbardziej spektakularnych dróg w całej Słowenii. Na odcinku 24 km znajduje się aż 50 bardzo ostrych zakrętów które są ponumerowane, co jest dodatkową atrakcją samą w sobie (bo nie trzeba ich liczyć). Droga jest bardzo popularna nie tylko wśród motocyklistów, ale niestety także wśród rowerzystów a jak do tego dodamy jeszcze kampery, to już wiadomo… Mimo, że jezdnia jest wyasfaltowana, to na samych zakrętach jest to, co motocykliści “uwielbiają” czyli granitowa kostka brukowa :(. Mniej więcej w połowie drogi na przełęcz znajduje się drewniana kaplica pod wezwaniem świętego Vladimira która została zbudowana w 1917 roku przez rosyjskich jeńców wojennych dla upamiętnienia zmarłych w trakcie budowy tejże drogi. Część poległych jeńców rosyjskich została pochowana w Trenta, a większość w grobach zbiorowych na Vršiču i pod nim, w kamiennym grobowcu w kształcie piramidy.
Niemalże cała droga wije się przez las by na wysokości 1611 m npm. (czyli na najwyższym punkcie przełęczy) ukazać w całej okazałości co jest po drugiej stronie, a widoki są na prawdę kapitalne. Zupełnie przez przypadek na samej przełęczy zaparkowaliśmy obok MG Stelvio :).Przełęcz Vrsić znajduje się między miejscowościami Kranjska Góra i Trenta i jest najwyższą przejezdną w obie strony drogą w słoweńskich Alpach Julijskich. My jechaliśmy nią od północy na południe (od Kranjskiej Góry).
Przyszedł czas, by zjechać z przełęczy. Trasa prowadzi malowniczą droga wzdłuż rzeki Soca. Jazda wśród górskich szczytów Alp Julijskich zapada na długo w pamięć. Majestat gór na tle błękitnego nieba aż nas onieśmielały. Sama Dolina Soca, to mekka sportów outdoorowych. Po drodze mijaliśmy grupy wspinaczy, rowerzystów, punkty spływu po Socy, a wszystko to na terenie jedynego parku narodowego w Słowenii, czyli Triglavskiego Parku Narodowego. Nie bez powodu Dolina Soczy określana jest mianem najpiękniejszej, słoweńskiej doliny. Wielki Wąwóz Soczy – 750 metrowy wąwóz, głęboki na 15 metrów, który czasem ma tylko metr szerokości, a woda w nim ma tak fantastycznie szmaragdowy kolor, że nie można tego pominąć. Jest jedną z głównych atrakcji doliny Soczy – coś co koniecznie trzeba zobaczyć. Kto raz zobaczył rzekę Socza, ten nigdy nie zapomni jej turkusowej barwy. Mająca swoje źródła w Alpach Julijskich rzeka przeciska się pomiędzy wapiennymi pasmami, tworząc w wielu miejscach skalne przełomy i wąskie na kilka-kilkanaście metrów wąwozy, wykorzystywane są przez miłośników raftingu. Zrobiliśmy nawet krótki postój na fotki przy jednym z wielu linowych mostów i pospacerowaliśmy chwilę wzdłuż brzegu. Dzięki temu byliśmy w stanie zrozumieć fenomen tego zakątka Słowenii. Rzeczywiście Dolina Soczy może się każdemu spodobać. Dodatkowo, pozwalają cieszyć się jazdą samochodem, motocyklem czy rowerem w naprawdę pięknych okolicznościach przyrody.
Dzisiejszy plan jest dość ambitny, atrakcja goni atrakcję, a pogoda nam sprzyja. Jedziemy dalej. Przed nami wjazd na przełęcz Mangart. Pełen niezwykłych wrażeń przejazd najwyżej w Słowenii położoną drogą “Mangartska cesta”, która prowadzi na przełęcz Sedlo po Mangartom na wysokość 2055 m. To droga dla prawdziwych fanów górskich widoków, zakrętów i tych, którzy nie maja lęku wysokości albo on im nie przeszkadza. Jeśli lubicie strome i wąskie drogi z podjazdami do 22% to coś w sam raz dla Was. Po przejechaniu ok. 2 km stajemy przed szlabanem, uiszczamy 10€ i dowiadujemy się, że niestety możemy dojechać tylko do wysokości 1900 metrów, bo ostatni odcinek zasypały odłamki skalne. Wjazd na szczyt jest wymagający, nawet dla doświadczonego motocyklisty i wymaga mnóstwo pracy motocyklem jak również stalowych nerwów. Chyba nikt nie przepada za mijanką na wąskiej drodze z samochodem podczas gdy samemu jedzie się po stronie przepaści. Przez 9 km pokonujemy 980 metrów przewyższenia, przejeżdżamy przez 5 wykutych w skale tuneli, niezliczoną ilość serpentyn i zawieszonych nad przepaścią zakrętów. Jest bardzo wąsko i musimy bardzo uważać podczas mijanek, tym bardziej, że zaczęło delikatnie popadywać. Emocje są, bo nie jesteśmy jeszcze dobrze “wyjeżdżeni” ale tym bardziej się cieszymy, kiedy docieramy do najwyższego możliwego punktu. Wapienne skały, lekki wiaterek, wyłaniające się zza chmur słońce, powalające widoki, cisza i poczucie spełnienia – chyba tylko to czujemy. Dawno, naprawdę dawno nie byliśmy w takim miejscu, które by nas tak urzekło. Szkoda, że zdjęcia nie potrafią oddać tej przestrzeni, ciszy, wiatru…
Z wielkim żalem opuszczamy Mangart i kierujemy się do miejscowości Bovec. Jeszcze przed Bovcem zauważyliśmy, że przed przydrożną knajpo – grillem stoi kilka motocykli. Ponieważ zrobiła się pora obiadowa, a z nas powoli zaczęły opadać emocje na rzecz głodu zatrzymaliśmy się, żeby coś zjeść. Zamówiliśmy sobie jagnięcinę z grillowanymi warzywami i to była najlepsza jagnięcina ever jaką do tej pory jedliśmy – oczywiście poza tą w Serbii 10 lat temu.
Z Bovca nie chcieliśmy wracać tą samą drogą, więc postanowiliśmy drogą 203 przez Tolmin przejechać przez Doline Bohnij, po drodze zahaczając o jeden z wodospadów, których jest zresztą w Słowenii bez liku. Padło na Wielki Kozljak. Na parking koło wodospadu podjechaliśmy ok. 16.30, skąd czekał nas 30 minutowy spacer leśną drogą wzdłuż turkusowej Socy. Wodospad znajduje się w miejscu otoczonym skałami i wydaje się, że jesteśmy w jaskini, tym bardziej, że podest widokowy jest bardzo wąski i zmieści się na nim tylko kilka osób. Wodospad nie jest wysoki, bo ma tylko 15 metrów, ale miejsce w którym się znajduje jest dzikie i urocze. Spada wąskim słupem wody do zielonego jeziorka usytuowanego w skalnej krasowej jaskini. Na parking wróciliśmy ok. 18-tej, a Garmin “oznajmił” nam, że odległość 110 km jaka pozostała nam do pensjonatu będziemy jechać 2,5 godziny. Nie będzie więc czasu na podjechanie na Ribcev Laz, a tylko przejechanie Doliną Bohnij.
Dolina Bohnij z największym i najgłębszym jeziorem polodowcowym w Słowenii stanowi nie tylko fotogeniczny obiekt umieszczany kolorowych pocztówkach sygnowanych podpisem I FEEL SLOVENIA ale też najchętniej wybierane przez Słoweńców miejsce na weekend poza miastem. Jadąc drogami 102 i 103 najłatwiej zauważyć wyjątkową zaletę tak niewielkiego kraju jakim jest Słowenia. Na relatywnie niedługim odcinku przejeżdżamy przez trzy strefy klimatyczne – alpejską, umiarkowaną i śródziemnomorską.
Od Tumlina do Bledu prowadzi droga nr 403, wąska i bardzo kręta. To już zupełnie inna Słowenia – nie turystyczna, a prawdziwie wiejska, z podupadającymi gospodarstwami i wyboistymi drogami biegnącymi głównie w lesie. Dzisiejszy dzień, to jazda tylko w zakrętach, który zakończyliśmy dopiero o 20.30.
Dzień czwarty – 30 sierpnia: Bled, wąwóz Vintgar – 39km
Czasami się zastanawiam, czy faktycznie dobro powraca. Historia, która miała swój początek wczoraj, dziś miała swój ciąg dalszy.
Otóż wczoraj wracając z objazdówki wokół Triglawskiego Parku Narodowego byliśmy już dość zmęczeni drogą i wrażeniami całego dnia i wtedy GO zobaczyłem. Był czarny od nosa aż po końcówkę ogona, czarne miał nawet wąsy, a w jego oczach dojrzałem jakąś wredność. Przez ułamek sekundy pomyślałem, przejadę gada, by chwilę później pomyśleć o Łajdaczce, Łazędze i Łachudrze. I ten moment zawahania gadzina wykorzystała i przebiegła nam drogę. Po kilku kilometrach kątem ucha (choć podobno go nie ma)
usłyszałem metaliczny dźwięk. Ale nic się nie stało. Może się przesłyszałem i zaczynam mieć urojenia? Dojechaliśmy bez żadnych kłopotów na naszą kwaterę.
Dziś zaraz po śniadaniu mieliśmy jechać do Lubljany i popłynąć łódką na wyspę na jeziorze Bled. W pełnym rynsztunku zszedłem do garażu gdzie stacjonuje Guzzilla i zaczynam ją wypychać. Cholera, ciężko jakoś – pomyślałem. Ale jak ją wypchnąłem na zewnątrz wszystko stało się oczywiste i jasne – “kapeć” w przednim kole. Znalazłem natychmiast miejsce uszkodzenia, problem był tylko taki, że miałem wszystkie możliwe klucze imbusowe ale akurat nie nr 7 potrzebny do odkręcenia zacisków hamulcowych. Na szczęście nasza gospodyni stanęła na wysokości zadania i pożyczyła od sąsiada. Poza tym pożyczyła nam samochód, którym pojechaliśmy do “wulkanizera”. Wulkanizer ociągał się trochę żeby naprawiać przednie koło, ale się w końcu zgodził. Mam oczywiście zestaw do naprawy ale wolę trzymać go w razie “W”. Poza tym naprawę przeprowadzałem tylko raz widząc ją na You Tubie
. Później tylko szybki montaż i w drogę. Dziś tylko z racji późniejszego wyjazdu łódka na Bledzie i Wąwóz Vintgar. Lubljana musi poczekać.
Najpierw trochę informacji, jakie o Bledzie zebraliśmy przed wyjazdem. Słowenia to Bled, a Bled to Słowenia. Jezioro z wysepką i górującym nad nimi zamkiem to swoisty symbol tego niewielkiego państwa, a także najczęściej odwiedzana, słoweńska atrakcja turystyczna. Położone na wysokości 500 m n.p.m. miasteczko dzięki leczniczym źródłom i czystemu górskiemu powietrzu cieszy się zasłużoną sławą uzdrowiska klimatycznego. Z kolei dzięki położonemu na wyspie pośrodku jeziora kościołowi – renomą najromantyczniejszego miejsca w całej Słowenii. Na Blejski Otok można dostać się jedynie drogą wodną na pokładzie pletny, tj. zadaszonej, drewnianej łódki. Kościół pielgrzymkowy pod wezwaniem Marii Panny – w przeszłości miejsce kultu słowiańskich bóstw – dzielą od przystani 99-stopniowe schody. Wiążą się z nimi ślubne tradycje. Jedna z nich dotyczy par młodych, które chcą wziąć ślub na wyspie. Przed ceremonią zaślubin pan młody musi wnieść po schodach swoja wybrankę, co ma im przynieść szczęście. Według miejscowych wierzeń, kto usłyszy stąd bicie postawionego na wyspie dzwonu, temu spełni się życzenie. To jednak nie jedyny w okolicy dzwon o magicznych właściwościach. Podobno na dnie jeziora wciąż spoczywa legendarny dzwon Polikseny – wdowy po Hartmanie Kreighu – który na początku XVI zakupił bledzki zamek stojący do dziś na wysokiej na 140 m skale w centrum miasta. Wytopiony ze złota i srebra dzwon – pośmiertny dar Polikseny dla zaginionego w niewyjaśnionych okolicznościach męża – zatonął w trakcie transportu na wyspę, ale podobno jeszcze dziś, w trakcie szalejącej na jeziorze burzy, usłyszeć można jego bicie. Najsłynniejszy, wręcz pocztówkowy obrazek Słowenii to panorama z widokiem na wyspę na Bledzkim Jeziorze. Zielona, pokryta drzewami i krzewami skrywa dzwonnicę, kościółek, plebanię, małą samotnię. O wysepce istnieje mnóstwo legend, ale to nie miejsce by o nich pisać.
Około 12-tej zameldowaliśmy się w Bledzie żeby zwiedzić swoisty symbol tego niewielkiego państwa, jakim jest kościół pod wezwaniem Marii Panny znajdujący się na wyspie. Na Blejski Otok, jak już napisałem, można dostać się tylko drogą wodną na pokładzie pletny tj. zadaszonej drewnianej łódki, bądź wypożyczyć łódkę w wypożyczalni. My wybraliśmy oczywiście tę pierwszą opcję. Z wiedzanie, a raczej pobyt na wyspie rozpoczęliśmy oczywiście od schodów. Samo wejście do kościoła jest płatne 12€/os., ale gdyby nawet nie było to i tak wolelibyśmy pospacerować po wyspie i zjeść lody.
Po powrocie na “stały ląd” poszliśmy na obiad i jednocześnie zaczęło padać. Na szczęście kiedy skończyliśmy, skończył się również deszcz i mogliśmy się udać do kolejnego celu na dziś jakim był Wąwóz Vintgar. Położony niedaleko Bledu wąwóz ma długość ok. 1,6 km a jego głębokość waha się od 50 do 160 m i biegnie pomiędzy wzgórzami Hom i Bost. Na niektórych zwiedzających robi ogromne wrażenie i na nas pewnie też by takie zrobił, gdybyśmy dwa lata temu nie przeszli Ścieżki Króla w Hiszpanii. Przejście samego wąwozu zajmuje wolnym krokiem ok. 30-40 minut. Warto zobaczyć go zaraz z rana po otwarciu albo późnym popołudniem (tak jak my) aby uniknąć tłumu turystów na wąskiej ścieżce wzdłuż wąwozu. Wąwóz ma dwa wejścia: jedno położone poniżej wsi Podhom, a drugie na zachód od wsi Zasip. Przez wąwóz prowadzi atrakcyjny szlak spacerowy z wieloma drewnianymi mostkami i galeryjkami. Jego dnem płynie krystalicznie czysta rzeka Radavna. Pokonując liczne, mniejsze lub większe, progi skalne tworzy urocze kaskady lub wodospady. Największy z nich jest na końcu wąwozu. Wodospad Sum, bo o nim mowa ma 13m wysokości i jest najbardziej spektakularny w wąwozie. My “eksplorowanie” zaczęliśmy od wsi Podhom, gdzie znajduje się duży parking. Maszerowaliśmy po metalowych i drewnianych kładkach, które zawieszone są kilka metrów nad rzeką. Ostatnim miejscem do którego dotarliśmy był oczywiście wodospad Sum. Droga powrotna to ścieżka, która zaczęła się powyżej wodospadu i początkowo dość stromo wiodła przez las. Kiedy z niego (wąwozu) wyszliśmy teren stał się bardziej łagodny, a nam ukazał się widok na zamek w Bledzie. Byliśmy zachwyceni, szczególnie, że momentami szliśmy po niewielkich, porośniętych łąką zboczach. Doti powiedziała, że to było jedno z najbardziej sielankowych miejsc w Słowenii, choć kilkanaście minut wcześniej narzekała na strome podejścia w lesie. Do parkingu gdzie została Guzilla czekał nas 70 minutowy spacer, który zakończyliśmy Bledską kremówką i doskonałą kawą. Po dotarciu do “bazy” oczywiście zeszliśmy z naszej sypialni na dół do pokoju “wspólnego”, a tam na stole czekała na nas butelka wina, dwa kieliszki domowej rakiji i dwa kubki ziołowej herbaty. Czyż to nie wspaniałe, że nasza gospodyni Ana tak o nas pamiętała?. Mieliśmy wprawdzie jutro wyjeżdżać, ale po winno-rakijowej naradzie postanowiliśmy tu ( Slovenian Traditional Guest House) spędzić kolejną noc.
Dzień piąty – 31 sierpnia: Begunje na Gorenjskem – Postojna – Predjamski Grad – 212km
Słońce przebiło się przez chmury i zapukało do naszych okien. Pora wstawać. Dziś czeka nas zwiedzanie Postojnej. Ponieważ nasza “filozofia” na ten rok zakłada omijanie autostrad oprócz dojazdu i powrotu z wakacji, przejazd 110 km zajął nam prawie 2,5 godziny. Po zaparkowaniu motocykla na jednym z kilku płatnych parkingów (o dziwo, za motocykle też trzeba płacić), poszliśmy kupić bilety. Jest kilka możliwości zwiedzania. Nas najbardziej interesowała sama jaskinia oraz Predjamski Grad o którym później.
Jaskinia Postojna, to najchętniej odwiedzana jaskinia w Słowenii. Dla celów turystycznych przystosowano 5,5 km korytarzy. Dwukilometrowy odcinek pokonuje się kolejką turystyczną, następnie spacerując z przewodnikiem w kilkudziesięcioosobowej grupie będąc wyposażonym w audiguidy zwiedza się jaskinię. W jaskini panuje stała temperatura 10*C. Doti była już w Postojnej będąc “dziewczęciem”, ja byłem pierwszy raz i zwiedzałem ją z opuszczoną szczęką. Niewiele jest na świecie tak wspaniałych podziemnych miejsc z tak fantastyczną szata naciekową. Stalagmity (to te z góry), stalaktyty (te z dołu) i te barwy iskrzących sią minerałów, a do tego endemiczny tajemniczy płaz – odmieniec jaskiniowy, to atuty, które powodują, że Jaskinia Postojna na długo pozostaje w pamięci.
Kolejna atrakcja to Predjamski Grad. Jest to średniowieczny zamek w skale znajdujący się zaledwie 10 km od Postojnej. Może samo wyposażenie nie powala na kolana, ale usytuowanie, a raczej wbudowanie zamku w niemal pionową skałę, robi wrażenie. Jeśli dodać do tego jeszcze to, że zamek stanowi zaledwie “przedsionek” do liczącego ponad 10 km systemu jaskiń, w których w razie potrzeby mogli schronić się mieszkańcy, to robi się ciekawiej. Zamkowe korytarze oraz naturalne jamy stanowią jedną całość, a w połączeniu ze sprytnym układem tajnych wyjść, taka konstrukcja była praktycznie nie do zdobycia. Wykorzystywał to ochoczo najsłynniejszy jego właściciel, niejaki Erazm Lugger, czyli taki “słoweński Robin Hood”. Skończył niestety w dość upokarzający dla siebie sposób, bo będąc zdradzonym przez swojego poddanego, kula armatnia trafiła w “piętę Achillesową” zamku, czyli “wychodek”. Nie mniej można powiedzieć, że do samego końca “siedział na tronie”:).
Po zwiedzeniu zamku zjedliśmy lekką zupę z zamiarem zjedzenia lokalnego obiadu w barze, który mijaliśmy jadąc w tę stronę. Ale zanim tam dotarliśmy, mieliśmy “coś do załatwienia”, a raczej “do załatania”. Bez właściwie żadnej nadziei wstąpiliśmy do mijanego w drodze do Postojnej, serwisu motocyklowego z zapytaniem, czy nie mają przypadkiem przedniej opony do naszej Guzzilli. Po przedstawieniu naszego problemu Pani (o “urodzie” i co ważniejsze wzroście Anity Werner z Faktów TVN-u), ta podniosła wzrok znad komputera i spytała: Pirelli, Continentall, Dunlop, Metzeller? Wmurowało nas!!! Jak to, są od ręki? Będą wymienione za pół godziny? Ja chyba śnię. Na pytanie z jej strony, czy chcemy wymienić również tylna oponę, trochę się opierałem, bo może opony nie były dużo droższe niż w Polsce, za to wymiana już tak. Jednak w naszym związku to Doti nosi spodnie i decyzja zapadła. Podprowadziłem moto do warsztatu i poszliśmy na krótki spacer jeszcze niedowierzając w to co się dzieje. Będziemy mieli opony “nówki sztuki” i bez strachu możemy kontynuować podróż. Wracając ze spaceru rozdzieliliśmy się: Doti poszła zapłacić, ja poszedłem do warsztatu. Kiedy wchodziłem, serwisant akurat przetaczał tylne koło na maszynę do zdejmowania opon. Coś zauważyłem i poprosiłem, żeby chwileczkę się wstrzymał. Podszedłem do koła i zobaczyłem wkręt “gigant”, który był wbity oponę. Aż mi się ciepło zrobiło, kiedy sobie pomyślałem jak fantastycznie szybko zeszło by powietrze z koła kiedy by się wyrwał i co by się wtedy stało. I znowu nad moim wrodzonym skąpstwem zatriumfowała kobieca intuicja. Później już z górki: obiad w przydrożnym barze (pleskawica gigant) i “zestaw”, który Ana zostawiła nam na stole:).
Dzień szósty – 1 września: Begunje na Gorenjskem – Fuzina (CRO) – 274km.
Dziś mówimy Słowenii bye, bye i ruszamy w kierunku Chorwacji. Ale pożegnanie tego kraju bez zaliczenia kolejnej “dziury w ziemi” byłoby nieważne. Dlatego Doti tak skonfigurowała trasę, żeby przejechać obok Jaskini Szkocjańskiej. Przez zupełny przypadek (wina Garmina) przejechaliśmy przez Lipicę, w której znajduje się ogromna, jedna z najstarszych na świecie, stadnina koni o nazwie Lipicany. Dziś jest domem dla 350 białych koni, które co ciekawe, kiedy są jeszcze źrebakami, są zupełnie czarne.
Jeśli chodzi o Jaskinie Szkocjańskie, to znajdują się one na terenie słoweńskiego krasu we wsi Matavun. Niepowtarzalna galeria niezliczonych form krasowych, największy w Europie podziemny kanion, rwące potoki i imponujące stalagmity uznane zostały za jeden z najpiękniejszych naturalnych skarbów ziemi. Nic dziwnego, że wpisano je w 1986 roku na Listę światowego dziedzictwa UNESCO. Podziemny labirynt korytarzy o głębokości sięgającej nawet 223 m pod pow. ziemi i łącznej długości ok. 6 km łączy ze sobą dwie groty. Od panujących w nich warunków akustycznych zostały one nazwane kolejno Jaskinią Cichą i Jaskinią Szemrzącej Wody. Właściwą pierwszej grocie ciszę rozdziera huk wypływającej spod szczytu góry Snežnik i płynącej podziemnym wąwozem rzeki Reka. Chociaż Most Cerkvenikov, grota Martelovi Hall o 146 m wysokości i 120 m szerokości, a także Velika Dvorana – podziemna sala o wymiarach 30 x 12 m – robią ogromne wrażenie na zwiedzających, to jednak pod względem popularności wśród turystów wciąż są daleko w tyle za Jaskinią Postojną. Szkoda tylko, że w jaskini jest ciemno, a podświetlenie korytarzy nie oddaje jej klimatu. Inna sprawa jest taka, że w jej wnętrzu nie można robić zdjęć choć nam się udało “kliknąć” kilka bez flesza.
Jaskinię zwiedza się z przewodnikiem, a trasa ma ok. 2,5 km długości. Trzeba pokonać również 800 schodów, co mnie ucieszyło, kiedy słyszałem jak Doti nie może złapać oddechu (słodka zemsta za ciąganie mnie po “dziurach”):). Po wyjściu z jaskini mieliśmy dwie opcje: drogę wzdłuż Reki – 45 minut do parkingu lub 15 minut do parkingu i ok. 150 kamiennych schodów stromo pod górę. Ponieważ trochę gonił nas czas, bo mieliśmy jeszcze przejechać w poprzek całą Istrię, zasugerowałem krótszą drogę dzięki czemu moja zemsta była jeszcze słodsza:)
.
Gorąco i jaskinio-traking dał nam się we znaki i morale mocno spadło. Szczególnie u Doti. Aż mi się żal jej zrobiło i zacząłem mieć wyrzuty sumienia za moją wredność. Teraz tylko dobry posiłek mógł zmienić nasz nastrój. Dość szybko udało się znaleźć miejsce, które dawało nadzieję, że dobrze zjemy. Bar dla motocyklistów i zapach grillowanego mięska to było to, czego było nam trzeba. Zamówiliśmy mix grill dla 2 osób: szaszłyk, pleskavica, cevapi, żeberka, kurczak, stek wieprzowy, ajvar, cebula, frytki… w ilości, która mogła by wystarczyć dla 4 osób. Po takim obiedzie, aż trudno było podnieść nogę, żeby wsiąść na moto.
Do Fuziny (obok Puli) dotarliśmy tuż przed zachodem słońca. Pokój, a w szczególności prysznic pozostawiały wiele do życzenia, ale w gorszych warunkach już sypialiśmy. W sumie poza okrutnym bałaganem na podwórku i furtką zamykaną na drut, nie było tak źle. Gdy poszliśmy na plażę na piwo i zobaczyć zachód słońca, naszym oczom ukazała się niezliczona ilość straganów z pamiątkami, a uszom chorwacki rap i oczywiście ogrom ludzi. To zdecydowanie nie nasze klimaty. Wypiliśmy
po piwie i wróciliśmy do pokoju zaplanować co dalej, bo tutaj na pewno nie zostaniemy.
Dzień siódmy – 2 września: Fuzina – Senj – 178km.
Prawie wszyscy motocykliści jeżdżą do Chorwacji, przyszła więc i nasza pora. Ostatni raz byliśmy tutaj w 2009 roku i to tylko na wysokości Splitu, Trogiru i Dubrownika. Mamy na nią wprawdzie jakieś 4-5 dni, więc niewiele, ale musi nam wystarczyć. Na najbliższe dwa dni zamierzamy zatrzymać się w Senj, łykając trochę morskiego powietrza i pomoczyć nogi w Adriatyku. Część Istrii przejechaliśmy drogą śródlądową ale jakieś 20 km przed Rijeką zjechaliśmy nad Adriatyk. Kręte, gładkie drogi poprzez góry, lasy i przy samiutkim morzu – tym właśnie motocyklistów przyciąga Chorwacja. Oczywiście po dojechaniu do słynnej drogi nr 8, zwanej “Jadranką”, zachwyt nad widokami był nieustający. Droga wiedzie wzdłuż linii brzegowej Chorwacji i można powiedzieć o niej wszystko, tylko nie to, że jest nudna. Ogromne wrażenie zrobiły na nas bezludne, skalne wyspy na tle bezkresu Adriatyku. Idealnie wyprofilowane zakręty, ciepłe opony i równa nawierzchnia powodują, że każdy może tutaj znaleźć granice swoich możliwości. Można nimi jechać do znudzenia, jeden zakręt w prawo wewnątrz lądu i zaraz w lewo na zewnątrz, na zmianę, wciąż i wciąż… A po prawej stronie Adriatyk, a czasem wielkie przepaście.
Do Senj wjechaliśmy ok. 14.30. Mieliśmy wprawdzie upatrzoną miejscówkę z basenem i za przyzwoite pieniądze, ale dobrze, że jej nie zarezerwowaliśmy, bo “odległość od plaży 150m i centrum 600m” nijak się miała do rzeczywistości. Zjechaliśmy do portu, usiedliśmy, i przy kawie zaczęliśmy poszukiwania. Okazało się, że hotel Art mieliśmy w zasięgu wzroku. Położony nad samym morzem, prawie w porcie, 300m od centrum Starego Miasta (tam wszystko jest stare:)). Z okna pokoju Adriatyk mieliśmy “na wyciągnięcie ręki”. Szybki shower, przebiórka w letnie ciuszki i “w miasto”. Przed spacerem poszliśmy na obiad do rodzinnej konoby. Doti oczywiście “lignie na żaru”, ja – cevapi. Powłóczyliśmy się jeszcze po uliczkach we włoskim stylu, kliknęliśmy kilka fotek i jeszcze zachód słońca. Czego chcieć więcej?
Dzień ósmy – 3 września: Senj – Baśka (Krk) – Vela Luka – (droga morska)
Dziś lenistwo/opier…ctwo. 100 koni naszej Guzzilli zamieniliśmy na 500 Yamahy, tzn. wybraliśmy się na wycieczkę po okolicznych wyspach i szlajanie po plażach.
Jeszcze wczoraj wracając z obiadu kupiliśmy bilety na taxi boat, żeby zobaczyć Chorwację od strony morza. Na pierwszy ogień poszła Baśka na Krk. Tętniące życiem nadmorskie miasteczko pełne knajpek i plażowiczów. Przez 2,5 godziny spacerowaliśmy po nabrzeżu i plaży, by w końcu usiąść w nadbrzeżnej knajpce, wypić zimne piwo, zjeść sałatkę z ośmiornicy i po prostu patrzeć na błękitny Adriatyk, na słońce odbijające się w nim, na plażowiczów i wrzeszczące dzieciaki. Totalny chill, zupełnie jak nie my. O 14-tej popłynęliśmy na Vela Lucę – plażę schowaną wśród skał. Trzygodzinny plażing uświadomił nam, że chyba to nie jest nasza “bajka” i podziwiamy ludzi, którzy potrafią całe swoje wakacje przeleżeć na brzegu morza. Nawet woda w Adriatyku jakby “mówiła” nam, “wsiadajcie na moto i trzymajcie się ode mnie z daleka”, bo była tak zimna, że aż plomby w zębach bolały. O 17.30 wróciliśmy z wycieczki, zmyliśmy z siebie sól pod prysznicem i poszliśmy na pożegnalny z Senj spacer, przy okazji “zaliczając” obiad. Tym razem Doti zjadła szaszłyk na “bajeranckiej” szabli, a ja stek z sosem pieprzowym. Do hotelu wróciliśmy po 21-tej.
Dzień dziewiąty – 4 września: Senj – Trogir – 254 km.
Dziś pora ruszać dalej. Hotel Art, w którym spaliśmy wart jest polecenia, głównie dzięki widokowi z okna. Na minus trzeba przede wszystkim zapisać śniadania, które przygotowywane są w małym aneksie przez panie recepcjonistki i jak to można było przewidzieć – były bardzo monotonne (salami, ser, jajko na twardo, jakaś wędlina z folii).Co najdziwniejsze, to nie uświadczy się żadnych warzyw mimo, że na niedalekim targu jest ich multum. Hitem stały się podsuszane figi, które służyły nam jako słodka przekąska przez kilka następnych dni. Zresztą niezły zapas zabraliśmy do Polski. Następnego dnia zrozumieliśmy dlaczego do śniadania hotelowego nie podaje się żadnych warzyw. To kuchnia nastawiona na Niemców. Na śniadaniu w Trogirze podano nam je zarówno do wędlin, jak i do omleta. My byliśmy nareszcie zadowoleni, ale niemieccy turyści siedzący stolik obok zostawili wszystkie pomidory, ogórki i oliwki. Brak słów. Do Trogiru wyjechaliśmy ok. 9-tej. Po przejechaniu kilku kilometrów przed nami ponownie otworzyła się cudowna panorama na Adriatyk, którą z pozycji motocykla mogliśmy zobaczyć pierwszy raz w życiu. Czemu nas tu jeszcze nie było? Zatrzymaliśmy się na kilku punktach widokowych żeby “popstrykać” fotki. Zjechaliśmy tysiące kilometrów pokonując różne przełęcze, zaliczając kolejne “must”, ale dopiero tutaj czuliśmy prawdziwą błogość, a jazda była jedną wielką przyjemnością.
O 15-tej dotarliśmy do Trogiru do wcześniej zabukowanej miejscówki o nazwie Villa White – zaledwie 800 m od centrum, w cichej willowej dzielnicy. Kiedy przyjechaliśmy była jeszcze pusta i byliśmy jedynymi gośćmi. Ponieważ jutro na Trogir mamy cały dzień, dziś poszliśmy tylko coś zjeść i ewentualnie znaleźć knajpkę, w której w 2009 roku po raz pierwszy jedliśmy sałatkę z ośmiornic i której smak czujemy do dziś. To chyba jak z pierwszym sexem – nigdy się go nie zapomina (chyba, że był “po pijaku”:)). Na obiad zjedliśmy czarne risotto (specjalność Trogiru). Przepyszne. Później spacer, który zaprowadził nas na lokalny bazar. Doti oczywiście była w swoim żywiole kupując od razu suveniry w postaci kilku butelek ręcznie tłoczonej oliwy z oliwek i jakże by inaczej – domowego wina, dla rodziny i przyjaciół.
Dzień dziesiąty – 5 września: Trogir – 23000 kroków Doti i 17000 kroków, ja 🙂
Cały dzień szwędania się po Trogirze. Zapamiętaliśmy go jako trochę większe miasteczko i cały dzień to stanowczo za dużo. Po obiedzie dopadło mnie znużenie i wróciłem do pokoju na popołudniową drzemkę. Doti oczywiście została i postanowiła jeszcze raz odwiedzić targ i sklepy jubilerskie z zamiarem kupienia czegokolwiek z lokalnego korala. Moja kochana druga połowa uwielbia kupować lokalną biżuterię, ale tym razem na szczęście nie było “magic moment”. Kiedy się obudziłem zadzwonił do mnie nasz przyjaciel Łukasz, który akurat był w Bułgarii (jadąc przez Serbię). I On właśnie przekazał wiadomość, że Serbia nie uznaje naszych szczepień, tylko wymaga testów PCR z ostatnich 48 godzin. Mogliśmy je wprawdzie zrobić na lotnisku w Splicie, ale koszt z tłumaczeniem to 900 zł. Stwierdziliśmy, że to kasa wyrzucona w błoto i po raz drugi “odbiliśmy” się od Serbii. Oczywiście na Fb czytałem później, że serbscy pogranicznicy są niezbyt gorliwi w sprawdzaniu owych testów, ale dla nas było to za duże ryzyko, żeby to sprawdzić. Musiałem tylko odwołać zabookowany nocleg i z przykrością powiedzieliśmy Serbii – bye, bye. No nic. Ważne, że razem i w pięknych okolicznościach przyrody.
Dzień jedenasty – 6 września: Trogir – Omiś -134 km.
Jeszcze wczoraj z racji zmiany planów zacząłem gorączkowo szukać noclegu w okolicach Omisia. Moją uwagę przyciągnął opis: “właściciel trudni się wyrobem wina i rakiji czym chętnie dzieli się z wynajmującymi pokoje za drobną opłatą”. No już bardziej zachęcić nas to nie mogło. “Kliknąłęm”… i mamy gdzie spać. Po śniadaniu zacząłem pakowanie moto, a Doti poszła wysłać kartki na pocztę i ostatni raz “luknąć” na miasto. “Jadranka” nie zawiodła ponownie. Widoki przednie.
Po rozlokowaniu się w pokoju pojeździliśmy wzdłuż kanionu rzeki Cetinia. Tych kilka serpentyn, wąskie drogi prowadzące przez niemal zapomniane już wsie oraz doskonałej jakości asfalt ucieszy każdego motocyklistę. Po powrocie obiadek, degustacja “wyrobów własnych” i spać.
Dzień dwunasty – 7 września: Omiś – Sveti Jure -134 km.
Ponieważ nasza miejscówka zapewniała tylko “napitki”, a jedzonko we własnym zakresie musiałem stanąć na wysokości zadania i przygotować śniadanie. Może nie było zbyt wystawne ale za to były warzywa:).
Po śniadaniu atrakcja, która nie była w planie na ten rok, ale ponieważ plany są po to, żeby je korygować, to już jest. Sveti Jure w parku narodowym Biokovo na dziś jest naszym celem. Droga wznosi się na wysokość 1762 m npm roztaczając wspaniałą panoramę górskich pasm rozciągających się wzdłuż wybrzeża Adriatyku. Na samym szczycie góry znajduje się wieża telekomunikacyjna oraz mała kapliczka, która jest celem licznych pielgrzymek. Wjazd na teren parku jest płatny i kosztuje 60K/os. Przed szlabanem stała długa kolejka aut oczekujących na podniesienie szlabanu. Samochody są wpuszczane partiami – 5-10 w zależności od natężenia ruchu. Motocykle i rowery wjeżdżają z marszu. Na sam szczyt mamy do pokonania 22 kilometry niezłych “agrafek” często zawieszonych tuż nad przepaścią. Droga jest tak wąska, że aby minąć się z jadącym z przeciwka autem trzeba stanąć na mijance. Po 12 km stanęliśmy na punkcie widokowym. Ogromny szklany taras nad przepaścią na wysokości 800m sprawił, że Doti zrobiła się blada. A później? Później było jeszcze lepiej, ale słowa tego nie opiszą. Popatrzcie sami…Możemy streścić to jednym słowem – NIEZIEMSKO. Zapierające dech w piersiach widoki na Adriatyk, potężne urwiska i nieodparty urok parku narodowego Biokovo czynią Sveti Jure szlakiem, który warto odwiedzić.
Do Omisia wróciliśmy ok. 15-tej i resztę popołudnia spędziliśmy na długim spacerze po plaży i porcie przy okazji rozkminiając plany na kolejne dni…Piracki zamek ominęliśmy z premedytacją:)
Dzień trzynasty – 8 września: Omiś – Jezerce – 273 km.
Wczorajszy dzień był naszym ostatnim nad wybrzeżem Adriatyku. Nie bardzo widzieliśmy sens zjeżdżania w dół, tzn. w okolice Dubrownika, bo byliśmy tam już kilka razy dlatego zgodnie z naszym tegorocznym mottem “jak najmniej autostrad” ruszyliśmy lokalnymi drogami w kierunku Jezior Plitwickich. Po raz kolejny przejeżdżamy malowniczym kanionem Cetiny z zamiarem dotarcia do jej źródła w miejscowości jakże by inaczej – Cetina. Do źródła wbrew pozorom nie jest łatwo trafić ze względu na brak zasięgu GPS i kiepskie oznakowanie. O tym, że jesteśmy na miejscu zorientowaliśmy się po kilku zaparkowanych samochodach wzdłuż drogi. Woda w błękitnym źródełku była krystalicznie czysta. Nad samym źródłem tuż przy parkingu wznosi się cerkiew z 1939 r (niestety była zamknięta). Źródło Cetiny wygląda jak duże oczko wodne o średnicy ok. 15 metrów. Najlepiej oglądać je z góry z drewnianego pomostu widokowego. Z dołu już nie wygląda tak fajnie ale musieliśmy przynajmniej zamoczyć nogi w lodowatej wodzie. Po sesji fotograficznej ruszyliśmy dalej.
Chorwacja… czy my dzisiaj byliśmy jeszcze w Chorwacji…tej zatłoczonej, głośnej, jaskrawej, obwieszonej tandetną chińszczyzną? Przecież wjechaliśmy tylko kilkanaście kilometrów w głąb i też jechaliśmy wzdłuż wybrzeża. A tu życie biegnie w zupełnie innym rytmie, ludzie uprawiają swoje małe poletka, naprawiają swoje traktory, wymieniają pęknięte rury wodociągowe. Jest cicho, samochody pojawiają się bardzo rzadko. Czuję wiatr, który wpada mi przez rękawy rozpiętej kurtki i promienie słońca na twarzy, które grzeje przez otwartą przyłbicę. Góry wokół przypominają scenerię książek o Winnetou czytanych w dzieciństwie. Widzę go na horyzoncie… jedzie z Apanci na swoim mustangu. Obok nich podąża Old Surehand…i słyszę w interkomie …”głodna jestem”. Stajemy.
Dzień czternasty – 9 września: Jezerce – Jeziora Plitwickie – 44 km.
Kiedyś byłem mimowolnym świadkiem rozmowy:
- Ej, byłeś już na wakacjach?
- Byłem.
- Gdzie byłeś?
- W Chorwacji.
- A na Plitwickich byłeś?
- Nie.
- To nie byłeś w Chorwacji!
Żeby nikt nam nie zarzucił, że nie byliśmy w Chorwacji, to i jesteśmy na Plitwickich. Nie będę opisywał szczegółowo Jezior, bo wszystko można znaleźć w necie. My wybraliśmy wersję zwiedzania najdłuższą – 8 kilometrową i 5 godzinną. To dziś, a co zrobimy jutro? Nie mamy pomysłu, a mamy jeszcze kilka dni urlopu i szkoda byłoby wracać do domu. Może rano coś wymyślimy.
A mówiłem, że go gdzieś widziałem?
Dzień piętnasty – 10 września: Jezerce – Ptuj(SLO) – 260 km.
Ranek przyniósł nowy pomysł na kolejne dni. Na Bookingu wyświetlił się nocleg pt. “Wine & Nature & Tour” położony pośród winnic kilka kilometrów od Ptuj-a. Niewiele myśląc “kliknąłem” i nie było już odwrotu. Granicę chorwacko – słoweńską na jednej z bocznych dróg przekroczyliśmy bez żadnego problemu i żadnej kontroli. Po jej minięciu i przejechaniu ok. 10km dotarliśmy na miejsce i szczęki nam opadły. Położona na uboczu, na wzgórzach przepiękna wioska, gdzie nie słychać nic prócz…ciszy. Gospodarze przywitali nas lampką wina, likierem (słodką rakiją), sokiem i winogronami. Postanowiliśmy tu zostać jeszcze na jedna noc, ale okazało się, że przed godziną ktoś zamówił miejscówkę na kolejne noce. Pech. Przeważnie zamawiamy sobie noclegi na docelową ilość dni jaką chcemy pozostać w danym miejscu. Trudno, trzeba będzie znaleźć coś innego. Około 16-tej pojechaliśmy do Ptuj-a, zjedliśmy obiad i stwierdziliśmy, że miasteczko jest na tyle ładne, że warto poświęcić mu więcej jak 2-3 godziny. No więc zostajemy. Znaleźliśmy nocleg na kolejną noc w pobliżu Ptuj-a ,bo w mieście ceny zaczynały się od 80€/dobę, poszliśmy na krótki spacer zaostrzając apetyt przed jutrzejszym dniem i wróciliśmy do siebie wypić zakupione wcześniej od naszych gospodarzy wino. Ku naszemu zdziwieniu na schodach przed drzwiami czekały na nas kieliszki do wina, sok pomarańczowy, 2 kieliszki likieru i ogromna kiść winogron. Co za miła niespodzianka.
Dzień szesnasty – 11 września: Ptuj – Dolina Logarska – 276 km.
To była magiczna noc i cudowny poranek. Wczoraj, po zachodzie słońca nastała taka ciemność jaką pamiętam z czasów dzieciństwa, kiedy nie było jeszcze latarni ulicznych. Taka też była nasza miejscówka. Tylko my i gwiazdy nad nami, całe miliardy gwiazd. Położyliśmy się na leżakach i wpatrywaliśmy w niebo pokazując sobie spadające gwiazdy i czasami “kłócąc”, czy to gwiazda, czy satelita. MEGA!!!
Poranek przywitał nas cudownym słońcem i zapowiedzią przepięknego dnia. Po zjedzeniu swojskiego śniadania (same lokalne produkty nie do przejedzenia) przygotowanego przez naszą gospodynię, przenieśliśmy się do karczmy, w której spędzimy kolejną noc. Po zostawieniu całego “majdanu” w samych tylko bluzach ruszyliśmy na “podbój” Ptuj-a. Kilka informacji, bardzo zresztą przydatnych uzyskaliśmy na stronie “ja.wagabunda.pl”. To fajne, malownicze miasteczko i dobry pomysł na przystanek w drodze do Chorwacji. Nam jego zwiedzanie zajęło ok. 4 godzin. Spacer główną uliczką miasta, Presernovą, to okazja, by nie tylko podziwiać kamienice z XVI i XVII wieku, ale i – zatrzymując się w jednej z klimatycznych knajpek – skosztować słynnego czerwonego wina ze wzgórz Haloze. Chodząc po brukowanych uliczkach dotarliśmy na romański zamek górujący nad miastem, z którego murów rozciągały się wspaniałe widoki na miasto i okolicę, na fantastyczne ceglane dachy i kręte brukowane uliczki. Z każdego zakątka starego miasta widoczna jest jego wieża, a to za sprawą kopuły, która swoim kształtem przypomina czerwoną cebulę. Mała ciekawostka – wieża tylko z trzech stron ma zamontowany zegar. Stało się tak, gdyż właściciele zamku nie zgodzili się partycypować w kosztach budowy wieży, więc mieszczanie za karę i ku pamięci brakiem ich hojności nie umieścili zegara od strony zamku. Nie pominęliśmy oczywiście teatru miejskiego, pomnika Orfeusza i ratusza. Akurat jak byliśmy w Ptuj-u odbywało się jakieś lokalne święto bo uliczki pełne były średniowiecznych rycerzy, dam, mieszczek…Na rynku przed ratuszem zaprezentowali krótki spektakl, by potem rozejść się i usiąść w okolicznych kafejkach. Na kawę poszliśmy oczywiście do kultowej Muzikafe. Budynek, w którym mieści się restauracja i hotel przyozdobiony jest kolorowymi planszami, na których można przeczytać fragmenty prezentowanej przez poetów z całego świata poezji. Zrobiła się godzina 13-ta i Ptuj “zamarło”. Otwarte były tylko kawiarnie (których w Ptuju jest mnóstwo). Zamknięte były nawet sklepy z pamiątkami. Wpadliśmy więc na szalony pomysł jazdy do Doliny Logarskiej – 130km i 2,5 godz. jazdy.
Ponieważ było ciepło postanowiliśmy jechać w samych bluzach, a w drodze powrotnej w razie zimna założyć przeciwdeszczówki (nasze kurtki zostały na miejscówce i szkoda nam było czasu by po nie wracać). Droga była bardzo przyjemna wśród górujących po jednej stronie Alp i szemrzącymi rzeczkami po drugiej. Niestety przeliczyliśmy się z czasem podróży i na koniec Doliny dojechaliśmy (z przerwą na obiad) dopiero ok. 17.30, więc bez spaceru do wodospadu Rinka musieliśmy wracać, aby zdążyć przed zmrokiem. Z pewnością piękno Logarskiej Doliny znajduje odzwierciedlenie w środowisku, które zostało przekształcone w niewielki sposób przez człowieka. Cytując RD Tours: “Gospodarstwa, przez wieki kształtujące krajobraz kulturowy, odcisnęły stosunkowo niewielkie piętno na tym regionie. Zjazd z przełęczy był wymagający, a niesamowite krajobrazy tylko utrudniały skupienie się na drodze”. My odnieśliśmy zupełnie inne wrażenie. Niby “must”, ale niekoniecznie. Według mnie to atrakcja, którą motocyklowo można odpuścić. W górach noc szybko zapada, a nam po przejechaniu ok. 60 km zgasły światła mijania. Wymiana bezpiecznika pomogła na krótko. Jedynym wyjściem była jazda na “długich” bądź “dziennych”. Ostatnie kilometry nie należały do tych, które będziemy miło wspominać. Napięcie, zimno… Do pensjonatu dotarliśmy o 21.30 mijając po drodze dwie zdziwione i zaskoczone naszym nagłym pojawieniem w ciemności, kontrole drogowe. Pod pensjonatem światła mijania “znalazły” się :).
Dzień siedemnasty i osiemnasty – 12,13 września: Ptuj – Wisła Dolna k/Pszczyny – Łódź – 923 km.
Urlopik minął szybciej niż się spodziewaliśmy. Powrót bez problemów z przerwą w Wiśle Dolnej k/Pszczyny w pensjonacie “Pustelnik”. Polecamy. Bardzo dobre jedzonko. Po raz pierwszy mieliśmy okazję zjeść śląską klasykę tzn. roladę z kluskami i modrą kapustą. Pychotki.
Maćko napisał relację. Mi przypadła rola recenzenta i napisanie podsumowania. Po wstępniaku Deża wu, będzie to trudne.
Cóż powiedzieć i co napisać. Kolejne wakacje z planem, ale jakby bez planu. Podsumowanie w liczbach wyglądało tak:
Przejechane kilometry …4 401km
Średnia spalania…5,4l/100km
Dni w deszczu… za dużo…
Kłótnie małżeńskie 0
A tak na serio. Gdyby nie Covid w tym czasie bylibyśmy zupełnie gdzie indziej. Ale nie żałujemy ani jednej minuty czasu spędzonego w Słowenii i Chorwacji.
„Słowenia to kraj różnorodny, miejsce spotkania Alp z Adriatykiem. Każdy znajdzie na wakacjach w Słowenii coś dla siebie. Mimo że Słowenia nie jest ogromna, w jej przypadku powiedzenie „małe jest piękne” to za mało. Kraj o powierzchni porównywalnej do rozmiarów jednego z polskich województw pod względem zróżnicowania plenerów i dostępnych atrakcji turystycznych śmiało rywalizować może ze znacznie większymi państwami. Słoweńcy mawiają, że ich kraj to kraina, gdzie Bóg stworzył wszystko. Mają góry, morze, wspaniałe jaskinie krasowe, wina, a kolejnym cudem przyrody są tu wodospady, których kilkadziesiąt zdobi góry i wyżyny Słowenii.” Te opisy z neta znają wszyscy. Ale żeby się przekonać o ich prawdziwości musicie zobaczyć to na własne oczy. Nas Słowenia (mimo deszczu) nie zawiodła. Nie zobaczyliśmy wprawdzie wszystkiego (głównie wybrzeża), ale zawsze będzie pretekst by tam wrócić.
Dokładnie to samo można napisać o Jadrance – malowniczej drodze biegnącej wzdłuż wybrzeża między Rijeką a Dubrownikiem, bardzo popularnej wśród motocyklistów odwiedzających Chorwację. Dobrze, że choć krótko, ale podróżując wzdłuż wybrzeża, mogliśmy zasmakować również tradycyjnej chorwackiej kuchni. Czy mamy opisywać miejsca, które warto zobaczyć w Słowenii i Chorwacji? Raczej nie. Wujek Google wie wszystko, więc nie będę się powtarzać. Ale o jedzeniu muszę napisać. Chorwacja, ani żadne z państw bałkańskich, nie sprzyja diecie – to na pewno. Przepyszne sery, słodkie owoce, wina domowej roboty, rakija – to śniło nam się jeszcze długo po powrocie do domu. Chorwacja ma do zaoferowania wiele mięsnych i wegetariańskich potraw, które powodują, że ślinka po prostu cieknie. Poniżej kilka potraw, które wyjątkowo pokochaliśmy. Niezastąpiony burek – czyli po prostu coś na wzór bułki z ciasta filo z różnorakim nadzieniem – od mięsnego, serowego po szpinakowe. Soczyste ćevapčići – czyli podłużne, grilowane kotleciki, tradycyjnie przygotowywane z baraniny, jagnięciny lub wieprzowiny. Pljeskavica – to nic innego jak siekany, mielony kotlet z mieszanego mięsa. Przekąski – figi pod każdą postacią, miód lawendowy, suszona szynka – pršut, sery kozie i owcze, ajvar i soczyste arbuzy. Rakija i wina – tutaj to, co kto lubi, ale Chorwacja to zdecydowanie kraina winem i rakiją płynąca.
A tak na koniec. Motocykl to samotne hobby. Coś w tym jest, ale jak ma się plecaczka jest o wiele lżej. Czekam niecierpliwie do następnego wyjazdu. Dokądkolwiek pojedziemy, kiedy by to nie było, już chciałabym się pakować😍