PROLOG
Marzec 2017
To znowu ja. Doti. Siedzę właśnie przed komputerem i przed sobą mam świeżo zakupiony bilet na prom Genua – Tanger i rezerwacje na dwa noclegi – w hotelu Angelo d’Oro w Genui i Ibisie w Tangerze. Jeszcze w to nie wierzę. Ale żeby wytłumaczyć to co się stało musimy się cofnąć do października 2016 roku.
Tydzień po powrocie z naszej wyprawy na Wschód zaczęliśmy myśleć gdzie jechać w przyszłym roku. Wybór nie był wprawdzie prosty, ale szybki i jednomyślny. Latem Korsyka, a jesienią w Polskę, gdzie nas oczy poniosą. I od tego momentu samoprzylepne żółte karteczki opanowały sekretarzyk Maćka (który na wstępnym etapie planowania podróży nie lubi korzystać z map google). Trasy, noclegi, nawet zdobyliśmy namiary na Łodziankę, która mieszka na Korsyce i chętnie pomaga rodakom w znalezieniu noclegów i organizacji pobytu na miejscu. A co najważniejsze, lubi motocyklistów. Po jakimś czasie poddałam się w walce z karteczkami, nawet profesjonalne notesy do robienia notatek z nimi nie wygrały.
Taki stan trwał mniej więcej do połowy grudnia 2016 roku, kiedy na naszym macierzystym Forum Virago ukazała się relacja Dredda z jego wyprawy do Maroka. Siedząc przed swoim laptopem nad jakimś uzasadnieniem prawym uchem usłyszałam tylko „już wiem gdzie pojedziemy na kolejne wakacje” (tzn. 2018). Jakby od niechcenia zapytałam „co Ci chodzi po głowie?”. Maćko na to: „Maroko”. To magiczne słowo podziałało na mnie, jak kolejne wyzwanie dla starzejących się motocyklistów. Przeczytałam relację Dredda i powiedziałam „czemu nie?”. Ale pod jednym warunkiem. Maroko to nasz cel na letnie wakacje, a Korsyka musi poczekać. Przecież za rok nie będziemy młodsi, a Europa zawsze jest w zasięgu. Podróż do Maroka mogła okazać się logistycznym wyzwaniem, bo do Gibraltaru z Łodzi jest około 3.5 tys. km, a Maćko może wziąć dwa tygodnie urlopu. Po dwóch dniach i dwóch butelkach wina do kolacji stanęło na tym, że przez moje jedno zdanie zmieniliśmy zupełnie plany. I o zgrozo! Liczba żółtych karteczek dramatycznie wzrosła. Maciek planował traskę, liczył kilometry, szukał innych relacji z Maroka, sprawdzał częstotliwość kursowania promów przez Cieśninę Gibraltarską, walczył z myślami czy w pracy dostanie trzytygodniowy urlop (co wcale nie było takie proste). Nasze dzieci, z którymi podzieliliśmy się naszymi planami tylko pukały się w głowę, ale zgodnie powiedziały, że jesteśmy pozytywnie zakręceni.
I tak trwając w stanie planowania letniego wyjazdu w lutym wyjechaliśmy na cykliczne spotkania pozytywnie zakręconych motocyklistów – Nasze Wyprawy Motocyklowe – do Narola na Roztoczu (ilu tam spotkaliśmy „świrów” to już zupełnie inna historia). Pojechał z nami Kris2k (przez zaprzyjaźnionych nazwany 2KC). I to właśnie jemu jako pierwszemu (poza dziećmi oczywiście) powiedzieliśmy o naszych planach. A ponieważ Kris2k jest obyty, oczytany i po zmianie moto na oczojebnego Gs-a ma wiele planów, to właśnie on podsunął nam super pomysł. Po co gnać przez 5 dni do Hiszpanii i przez około godziny przeprawiać się do Maroka, kiedy można popłynąć promem z Genui do Tangeru i przez dwa dni podziwiać uroki Morza Śródziemnego. To było GENIALNE !!! Po powrocie do Łodzi sprawdziliśmy ceny promu i wyszło na to, że koszty paliwa i noclegów w kilkudniowej podróży do Hiszpanii zbilansują się z ceną promu i dwudniowym „przelotem” do Genui. I jeszcze dodatkowa atrakcja – dwa dni na promie i zero zmęczenia przed hardcorem w Marocco. A co najważniejsze. Prom z Genui odpływa wieczorem, a gdy dojedziemy tam na noc przed wyjazdem, będziemy mieli cały dzień by poszwędać się po tym mieście, które tak nas zauroczyło podczas wakacji 2016 i do którego jeszcze kiedyś postanowiliśmy wrócić (patrz: Nasze włoskie wakacje).
Po kolejnych dwóch tygodniach rozważania za i przeciw nadeszła „wiekopomna chwila”. Jedziemy.
Ponieważ jestem ignorantem internetowym postanowiłam przy rezerwacji biletów skorzystać z usług znajomego prowadzącego Biuro Podróży. Podróż miała trwać dwa dni, więc zamiast noclegu na fotelach pullmana, za dodatkową opłatą ok. 100 euro zarezerwowaliśmy sobie kabinę, rezygnując tym samym z wyżywienia na promie (bo od czego w końcu mamy polskie kabanosy i zupki w proszku?). Oczywiście rezerwacja biletu przez internet nie była sama w sobie trudna, ale znając staropolskie powiedzenie o rozśmieszaniu Pana Boga i własnych planach wolałam mieć zaplecze w postaci możliwości zmiany terminu rezerwacji i ubezpieczenia ewentualnej rezygnacji z biletu.
I tak właśnie dzień przed moimi urodzinami, siadłam przed komputerem by napisać ten Prolog.
Czerwiec 2017
No i parę dni temu wróciliśmy, cali i zdrowi. Teraz czeka nas ciężka praca, bo trzeba przejrzeć zdjęcia i napisać relację – pytanie tylko kto tym razem to zrobi?
Nasza wyprawa w liczbach wyglądała tak:
– 24 dni w podróży (22 dni na moto, 2 dni odpoczynku na promie)
– 8 929 przejechanych kilometrów
– 5,3 l średnie spalanie Norge
– 474 litry spalonego paliwa
– 540 euro i 240,00zł. koszt paliwa
– 145 euro i 65,00zł. koszt autostrad i opłat drogowych
– 330 euro + 90 euro koszt promów
Maroko naprawdę nas urzekło. Nie żałujemy ani jednego przejechanego kilometra. Nareszcie nie mamy powodów do narzekań, że czujemy się “niewyjeżdżeni”. Podczas 12 dni w Maroku mieliśmy okazję zobaczyć zachód słońca nad Atlantykiem, byliśmy „w czarnej d….” zdzierając opony na szutrach, znaleźliśmy się w centrum narkotykowego biznesu i zostaliśmy uwięzieni przez burzę piaskową na pustyni. Wrażeń jak zwykle nam nie brakowało. Teraz pora wrócić do pracy i z zazdrością obserwować lipcowych i sierpniowych urlopowiczów
Przygotowania.
No i znowu padło na mnie. Maćko oczywiście nie ma czasu na pisanie, co nie oznacza że nie ocenzuruje tego co napisałam. Minęły już prawie trzy miesiące od naszego powrotu, a ja co weekend słyszę tylko jedno pytanie „czy już złapałam wenę?”. No to w końcu siadłam do kompa, żeby ludziska mieli co czytać w zimne jesienno-zimowe wieczory.
Czytając relacje z Maroka z każdym dniem upewniałam się, że był to dobry wybór. Nawet termin majowo-czerwcowy nie wydawał się najgorszy, choć mieliśmy świadomość, że będzie ciepło… Wszak termin wypraw motocyklowych do Afryki to marzec i kwiecień. Ale pewnych rzeczy się niestety nie przeskoczy. No i mieliśmy już okazję gotować się w przeszło 40 stopniach na moto podczas naszej wyprawy do Grecji. Tak naprawdę to nie temperatura była dla nas wyzwaniem, ale niepewność tego co nas czeka.
Na trzy tygodnie przed wyjazdem rozpoczęliśmy przygotowania. Chociaż nasza wyprawa miała trwać trochę dłużej niż w poprzednich latach, to tak właściwie nie wymagało to od nas żadnych dodatkowych wysiłków. Listę ekwipunku wydrukowałam z kompa (niezmienną od kilku lat). Zakupiliśmy tylko większą liczbę leków, które mogłyby się przydać w tamtych rejonach. No i oczywiście ubezpieczenia osobiste i assistance, bez których ostatnio nigdzie się nie ruszamy. Ponieważ tym razem nie jechał z nami główny zaopatrzeniowiec Hans musieliśmy również zadbać o kiełbaski i kabanosy „vacum” na czarną godzinę. Wiedzieliśmy, że tym razem większość czasu spędzimy w trasie i nie zawsze może być szansa, żeby znaleźć fajne miejsce z przydrożnym jedzeniem.
Jak zwykle pakowanie poszło nam sprawnie. Jedyną nowością był wymyślony przez Maćka sposób pakowania ciuchów. W samozamykające się torebki pakowaliśmy zestaw ciuchów na dwa dni – koszulka, gatki, skarpetki. Po ich użyciu pakowaliśmy je do tych samych torebek i nie było problemu z rzeczami do prania i rzeczami czystymi. Super patent. No i tym razem postanowiliśmy zabrać ze sobą śpiwory, mając z tyłu głowy że warunki do spania w Maroku mogą „odbiegać od normy”. No ta bene właśnie one (choć małe, zakpione dwa lata temu specjalnie na motocyklowe wyprawy i jeszcze nie używane) ograniczyły moją przestrzeń do zakupu pamiątek. Dodatkowy ekwipunek stanowiły również gadżety dla afrykańskich dzieci – polskie krówki w papierkach z logo Łodzi, magnesy z polską flagą, małe lizaki, gumy do żucia i parę innych drobiazgów, z których jak się później okazało bardzo cieszyli się zarówno mali jak i starsi Marokańczycy. No i na wysokości zadania stanął Drabek, który zaprojektował nam naszą indywidualną nalepkę, którą mieliśmy znaczyć nasz szlak.
Motocykl jeszcze jesienią przeszedł zwykły przegląd, opony też miały wytrzymać ten sezon. Jedynym problemem było sprzęgło, ale to raczej nie miejsce, żeby o tym pisać. Faktem jest, że tydzień przed wyjazdem z Golubia od naszego mechanika przyprowadziliśmy moto „z usuniętym problemem”.
Plan był taki, że wyjeżdżamy w piątek 12 maja 2107 roku, bo 14 maja wieczorem planowaliśmy dojechać do Genui. Następnego wieczorem odpływał nasz prom z Genui, na który bilet zakupiliśmy cztery tygodnie wcześniej, a chcieliśmy mieć cały dzień na zwiedzanie miasta. Motocykl został zapakowany i objuczony kuframi już w środę, a na przedniej szybie została oczywiście przyklejona „firmowa” nalepka.
No i zonk! Maciek zrobił jazdę próbną i stwierdził, że z taką usterką sprzęgła nie poradzimy sobie w górach i na piaskach Maroka. Nasz serwisant wprawdzie zapewniał, że możemy jechać, ale Maćko nie chciał ryzykować. Na dzień przed wyjazdem przez nasz dom przetoczyła się burza mózgów – ryzykujemy, czy przekładamy wyjazd, bo kolejny prom z Genui do Tangeru odpływał dopiero 17 maja, co wiązało się oczywiście z wydłużeniem wcześniej zaplanowanych urlopów. Na szczęście Maciek w czwartkowe popołudnie znalazł innego speca od Moto Guzzi, który zgodził się na przyprowadzenie Norge jeszcze w czwartek wieczorem (a właściwie w nocy), w piątek rano znaliśmy już diagnozę, a w sobotę mogliśmy odebrać w pełni sprawny motocykl. I tak moje powiedzenie o rozśmieszaniu Pana Boga z Prologu w pełni się sprawdziło. W piątek zdążyłam oczywiście zmienić termin rezerwacji na prom na 20 maja i termin rezerwacji noclegu w Genui i pierwszego noclegu w Tangerze. Kamień spadł nam z serca. Wyruszyliśmy wprawdzie z 5-dniowym opóźnieniem, ale ze spokojnym sumieniem, że Norge nie sprawi nam żadnych niespodzianek. A i ja miałam dodatkowych kilka dni, aby dokładniej rozplanować naszą wyprawę, miejsca które powinniśmy (a raczej chcieliśmy) zobaczyć i poszukać miejscówek do spania w miastach, gdzie potencjalnie mieliśmy kończyć każdy dzień. Jak się później okazało „nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło”.
Dzień pierwszy i drugi – środa, czwartek 17 – 18 maja 2017 roku
Ruszamy w naszą kolejną podróż życia. Około 14 przy pięknej słonecznej pogodzie wyjechaliśmy z Łodzi. Norge szedł jak burza. Drabek na swojej Californi odprowadził nas do Tuszyna, pomachaliśmy sobie na pożegnanie i witaj przygodo. Trudno byłoby nie nadmienić, że to była moja pierwsza jazda w tym sezonie. Około 17.30 dojechaliśmy do Gorzyczek z zamiarem zjedzenia obiadu (oczywiście po odmeldowaniu się na miejscówce). Niestety jedyna knajpa w miasteczku nie budziła zaufania. Skończyło się więc na hot dogu w Żabce i wodzie mineralnej.
Czwartek to było jedno wielkie bzykanie, a dosłownie jedno wielkie bzz…, bzz… Po ośmiu godzinach jazdy i czterech postojach dotarliśmy na nocleg do miasteczka Faak Am Zee na granicy austriacko-włoskiej. W sumie w drodze nie byłoby nic dziwnego, ale nasunęła mi się pewna refleksja. Dlaczego, żeby pojechać dalej na południe trzeba zawsze tędy jechać ? Autostradą przez Brno i Wiedeń jedziemy piąty raz w ciągu roku – tylko miesiące i kolory krajobrazów się zmieniają… Już chyba tylko dla odpoczynku od tych autostrad w przyszłym roku musimy obrać zupełnie inny kierunek.
W miasteczku, gdzie śpimy (pensjonat Alpe Adria Apartments) odbywał się akurat festiwal tuningowanych samochodów. Oczywiście nie odpuściliśmy i kilkadziesiąt fotek wylądowało w aparacie i Maćka telefonie. Już chyba nie muszę dodawać, że głównie dla Drabka – fana tuningu. Fantastycznie było obserwować setki fanów motoryzacji siedzących po kilka godzin przy drodze z super drogimi aparatami, tylko po to, aby zrobić fotki samochodów majestatycznie przejeżdżających po krętych drogach i dających z wydechów takie odgłosy, że nie powstydziłby się ich żaden z właścicieli motocykla.
Dzień 1: Łódź – Gorzyczki, 269 km
Dzień 2: Gorzyczki – Brno – Wiedeń – Faak Am Zee, 695 km
Dzień trzeci – piątek 19 maja 2017 roku
I co ja mam teraz napisać… To kolejny dzień bzykania. To co różniło wczorajsze bzz… od dzisiejszego bzz… to konieczność założenia na kilkadziesiąt kilometrów przeciwdeszczówek, bo 200 km od Genui złapała nas burza z piorunami. Około 16.30 zameldowaliśmy się w super klimatycznym hotelu blisko portu (hotel Bellevue, Salita Provvidenza 1, Genua). O cenie nie wspomnę, bo prawie powalała z nóg, ale chcieliśmy mieć hotel z miejscem parkingowym blisko portu, by nazajutrz zwiedzać miasto bez konieczności noszenia ze sobą bagaży. Byliśmy nieźle głodni, więc tylko szybki shower dzielił nas od spaghetti z owocami morza w pobliskiej trattorii. Potem poszliśmy na spacer w stronę portu ocenić sytuację i miejsce, gdzie mamy się zameldować przed wypłynięciem. Kilka kilometrów spaceru w obie strony naprawdę dobrze nam zrobiło po prawie trzech dniach nieustannej jazdy.
Dzień 3: Faak Am Zee – Udine – Wenecja – Werona – Genua, 642 km
Dzień czwarty – sobota 20 maja 2017 roku
Za nami nieprzespana noc. We znaki dał nam się niestety hałas z pobliskiej ulicy, pociągi odjeżdżające z dworca kolejowego, odległego zaledwie o kilkadziesiąt metrów, a po zamknięciu okna duchota w pokoju. Ale sami byliśmy sobie winni… hotel w ścisłym centrum, w pobliżu Starego Miasta i portu musiał mieć przecież jakieś wady.
Mimo niewyspania około 8.00 byliśmy zwarci i gotowi na to co nas dzisiaj czeka. Po europejskim śniadaniu (choć oczekiwaliśmy prawdziwie włoskiego) ruszyliśmy na zwiedzanie Genui. Dzień był rześki i naprawdę sprzyjał zwiedzaniu. Nareszcie mogliśmy nacieszyć nie tylko oczy klimatem tego miasta, nieśpiesznie zagłębiając się w jego uliczki. Na jednej z nich trafiliśmy na super wystawę plakatów będących karykaturą Unii Europejskiej. Na zakończenie zjedliśmy prawdziwie włoskie minnestrone w Cucinnie da Maria (polecanej przez włoskie przewodniki), która rok temu była niestety zamknięta. Nic dziwnego, bo to knajpeczka tylko z prawdziwie włoskimi obiadami, odpowiednik polskiego baru, otwartego tylko w porze „lunchu”. Około 14.00 wróciliśmy hotelu. Na odprawę postanowiliśmy stawić się na 15.00, czyli na dwie godziny przed wypłynięciem promu. GPS jak po sznurku doprowadził nas do miejsca odprawy. Dodatkowo samo oznakowanie portu w Genui nie pozostawało wątpliwości, gdzie mamy jechać. Policjanci, których mijaliśmy po drodze od razu skierowali nas do budki, gdzie sprawdzano bilety. Prom, którym mieliśmy płynąć ma przystanek w Barcelonie i pasażerowie płynący tam docelowo byli sprawdzani bardziej szczegółowo, nas obdarzono głównie uroczymi uśmiechami. Ale nie tylko. Policjant w budce dał nam formularze wizowe, które będziemy musieli wypełnić jeszcze na promie oraz trzy bardzo ważne małe białe karteczki (nie wolno ich zgubić zupełnie jak na przejściu granicznym z Ukrainą) – jedną dla moto dla odnalezienia późniejszego poziomu jego zaparkowania i dwie dla nas z numerem kabiny. Ale ta potencjalna karteczkomania nie miała wiele wspólnego z typową biurokracją, każda z karteczek naprawdę ułatwiała poruszanie się po promie zaraz po tym jak już na niego weszliśmy, jak i 48 godzin później, gdy go opuszczaliśmy.
Po odbiorze formularzy w budce policjanta podjechaliśmy na stanowisko nr 2 skąd odpływał prom (Grandi Navi Veloci – naprawdę polecamy tę flotę). W kolejce do promu w pięciu równoległych rzędach stały już dziesiątki samochodów i motocykli (samochody w czterech rzędach, motocykle w jednym), z czego 90% płynących do Barcelony. Byliśmy w stanie to ocenić, bo we wcześniej wspomnianej budce policjanta każdy dostawał nalepki, które musiały być przyklejone na każdym ze środków lokomocji – pomarańczowe z napisem „Tangeri”, żółte z napisem „Barcelona”. Wszystko po to, aby w odpowiedniej kolejności parkować „towarzystwo” na promie. W kolejce na prom czekało kilkadziesiąt motocykli. Ponieważ byliśmy w porcie około dwóch godzin przed planowaną godziną „0” Maciek postanowił zlustrować ich marki i narodowość pasażerów. Bez obrazy. Większość z nich to były GS-y w każdym możliwym kolorze. Drugie miejsce zajęli posiadacze KTM-ów. Moto Guzzi (razem z naszym) odmeldowały się w liczbie trzech sztyk. Sami Włosi Niemcy i Austriacy. Mało tego. „Plecaki” ich kierowców w plastikowych torbach z pobliskich supermarketów dźwigały wodę mineralną, bagietki, piwo i wędliny. Na początku mieliśmy z tego niezły ubaw, ale po kilku godzinach i sprawdzeniu cen na promie wiedzieliśmy, że to nie był „ich pierwszy raz”. Dobrze, że mieliśmy ze sobą zapas wody mineralnej, bo jak się później okazało mała butelka wody na promie kosztowała 2 euro, a butelka piwa dwa razy tyle, o winie nie wspomnę – 3 euro za 0,25 litra. A nasze mini bagietki zakupione jeszcze w czasie zwiedzania Genui wyliczone na dwie kolacje, dwa śniadania, dwa obiady (+ kabanosy i podsuszane kiełbasy) okazały się strzałem w dziesiątkę.
O 16-tej otworzyły się ogromne metalowe wrota i zaczął się załadunek na prom. Nie powiem. Obsługa i organizacja były profesjonalne. Najpierw samochody. W większości z marokańską rejestracją oczywiście. Tak obładowanych aut jeszcze w życiu nie widziałam. Od ciężaru „siedziały” tak jak po niezłym tuningu. Pełne w środku aż po podsufitkę rzeczy z włoskich wystawek, z bagażem na dachu równym wysokości samochodu, a wśród nich fotele, lodówki, stare łóżka, wózki dziecięce i mnóstwo rupieci, których nie sposób wyliczyć (nawet połamane rakiety tenisowe).
Potem zaczęto wpuszczać motocyklistów. Ci z nalepką „Tangeri” wjechali jako pierwsi. Za dodatkową opłatą 1 euro jeden z wielu boyfrienów sprawnie i mocno przypiął nasze MG do burty. Rozładunek rzeczy do kabiny poszedł nam bardzo sprawnie, bo już w hotelu do worka zamocowanego na tylnym kufrze zapakowaliśmy wszystko co będzie nam potrzebne na promie (kosmetyki, lekkie buty, żarcie, woda…itd., itp.) Reszta niezbędnych rzeczy była w tankbagu. Jak widać ze sobą do kabiny zabraliśmy tylko worek, tankbag, kurtki i kaski. Z poziomu 3 i garażu C wjechaliśmy windą na 7 piętro, by od obsługi odebrać karty magnetyczne do naszej kabiny (po okazaniu dwóch z ważnych karteczek z budki policjanta w porcie Genui). Kabina na 8 poziomie – trzyosobowa, z oknem, z łazienką, widokiem na morze … Już na pierwszy rzut oka nie pozostawiała wiele do życzenia, czysto i nawet przytulnie. Zbliżała się godzina 17.00, a ja jako dokumentalistka wypadu wiedziałam, że nie mam czasu do stracenia. Po około 15 minutach rozlokowaliśmy się na tyle, by z kamerą i aparatem w ręku wejść na 6 poziom, aby udokumentować wyjście z portu (plan promu mieliśmy w kabinie). Niepotrzebnie jednak tak się śpieszyliśmy. Pośpiech jest wskazany tylko przy łapaniu pcheł. Kolejka oczekujących na wjazd na prom była tak długa, że z Genui wypłynęliśmy z godzinnym opóźnieniem. Na facetów i baby adrenalina działa zupełnie inaczej. Po sfilmowaniu wyjścia z portu (a co najważniejsze dniu pełnym wrażeń) Maćko uciął sobie drzemkę, a ja postanowiłam zwiedzić prom. Pierwszy na mojej drodze był poziom 7 z fotelami Pullmana. Dobrze, że nie wybraliśmy najtańszej opcji, bo na tym poziomie nie tylko na fotelach, ale i pomiędzy nimi oraz na korytarzach między kabinami koczowali (i spali) chyba ci biedniejsi Marokańczycy. Na rozłożonych kocach mieli istne kłębowisko rupieci – żarcie, termosy, ciuchy, kosmetyki, wszystko co było niezbędne na dwudniową podróż. Poziom 6 to m.in. dwa bary, restauracja otwarta w porze śniadania i obiadu, sklep bezcłowy, strefa wi-fi, kapliczka, mini salon gier, nieczynny basen i oczywiście burta z tarasem widokowym. Po przeszło godzinie szwędania postanowiłam dołączyć do Maćka i pójść w objęcia Morfeusza. Ja… spanie o 20.00 ? Ale przyjemny szum morza i gładko sunący prom tylko zachęcały do spania. Inne odczucia miały za to nasze brzuchy, domagające się kalorii po kilkugodzinnej przerwie. Cóż było robić. Na stoliczkach wylądowały więc bagietki, serki topione, kiełbasa jałowcowa i musztarda. I nie powiem, smakowały wybornie. Po kolacji zrobiliśmy jeszcze jedną rundkę po promie i poszliśmy spać.
Przed nami 48 godzin rejsu podczas którego trzeba po pierwsze zebrać siły na najbliższe dwa tygodnie w Maroku, po drugie mieć szczęście by podziwiać skaczące wzdłuż promu delfiny, a co najważniejsze – odwiedzić policjanta, zdobyć pieczątkę wjazdu, a osoby, które jadą pierwszy raz (czyli my) – numer CIN.
Dzień 4: Genua, 5 km
Dzień piąty – niedziela 21 maja 2017 roku
Pierwsza noc na promie minęła bardzo spokojnie i bez bujania. Obudziłam się wyspana przed 7.00, Maciek jeszcze spał więc postanowiłam zwiedzić prom o świcie. Cisza i spokój. Jedyne miejsce, gdzie można było spotkać ludzi o tej porze, to restauracja gdzie od 8.00 podawano śniadanie, przed którą oczekiwała dość długa kolejka Marokańczyków. Widok z pokładu widokowego był nieziemski, dookoła morze, fale odbijające się o burty promu, a w oddali brzegi Francji i Hiszpanii. Totalna cisza i nieliczne chwile samotności. Po godzinie moje kiszki dały o sobie znać więc z nadzieją, że Maćko już wstał wróciłam do kabiny. Cóż za niespodzianka. Na stoliczku między kojami zobaczyłam zrobione śniadanie – bagietki posmarowane serkiem topionym z kiełbaską jałowcową i musztardą. Pycha. A z drugiej strony nie miałam złudzeń, że takie smaki będą nam towarzyszyć przez najbliższe 36 godzin.
Po śniadaniu zaopatrzeni w prasę i wodę mineralną poszliśmy na pokład widokowy „zażywać słonecznej kąpieli”. Nie było to jednak takie proste, bo zdobycie wolnych krzesełek prawie graniczyło z cudem. Wszystkie okupowali Marokańczycy grający w karty lub palący sziszę. Słońce tak grzało, że kilkugodzinną opaleniznę z promu przywiozłam jeszcze do Łodzi.
Około południa przybiliśmy do portu w Barcelonie, gdzie czekał nas trzygodzinny postój. Z tarasu widokowego obserwowaliśmy dziesiątki motocyklistów, którzy już dziś mieli to szczęście pośmigania po winkielkach. Nas od tego dzieliło jeszcze kilkadziesiąt godzin. A na promie pozostało zaledwie kilkunastu Europejczyków i dziesiątki Marokańczyków. Wszędzie ich było pełno. W kawiarni, w barze, na tarasie widokowym. Znikali tylko na czas modlitwy około 13.00, a wtedy przed ich „kapliczką” można było zobaczyć (i poczuć) pozostawione na korytarzu buty.
Reszta dnia mięła nam na czytaniu, szwędaniu po promie i nudzie…
Płyniemy tym promem, nic nie robimy, czytamy gazety, więc pora na trochę refleksji, bo myśli same cisną się do głowy.
Po tym jak podjęliśmy decyzję o eskapadzie do Maroka, decyzja o odpuszczeniu zwiedzania zabytków (poza żelaznymi punktami) była właściwie oczywista. Tę przyjemność postanowiliśmy zostawić uczestnikom wycieczek objazdowych. My chcieliśmy zobaczyć „to inne”, a może właśnie prawdziwe Maroko. Oczywiście mogliśmy jechać śladami tych motocyklistów, co już tam byli i rozpocząć jazdę od Ketamy, Fezu, by kierując się na południe dotrzeć do Merzozugi, potem Qurzazate, Marakeszu, a kończąc przejechać wzdłuż wybrzeża. Ale my oczywiście wszystko musieliśmy zrobić po swojemu i podróż po Maroku zacząć tam, gdzie wszyscy kończą. Najpierw wzdłuż Atlantyku przez Casablancę pojedziemy do Sidi Ifni, potem Marakesz, a jeszcze potem pustynie i dzikie Maroko.
Po raz pierwszy od kilku lat w decyzji „jechać, czy zwiedzać” byliśmy z Maćkiem zgodni. Ci co uważnie czytali nasze relacje wiedzą, że Maćko jest zawsze tym co głównie chce jechać, a ja tą co chce także coś zobaczyć. W tym miejscu przyszło mi na myśl zdanie, kiedyś dawno przeczytane w Świecie Motocykli – „małżeństwo jest jak wspólna wyprawa motocyklowa, a wyprawa jak małżeństwo… czyli działania grupowe są efektywne wtedy, gdy grupa jest większą wartością, niż samo działanie”. Przepraszam, za chwilę prywaty, ale Darek S. z Monią są także pełnym odzwierciedleniem tej myśli. Ale cytat ten nie dotyczy tylko par jeżdżących na moto, ale i większej grupy.
Z byciem parą jest podobnie jak ze wspólnym jeżdżeniem na motocyklach. To, że wszyscy jeźdźcy są wyznawcami motocyklizmu, nie gwarantuje dobrej współpracy na drodze. W trasie bardzo szybko się okazuje, że to, co ewidentne było jeszcze przed wyruszeniem – jedni mają słabsze maszyny, inni znacznie szybsze – to jeszcze nie wszystkie różnice pomiędzy uczestnikami. Większość z różnic siedzi w głowach. Jeździmy w szyku i utrzymujemy kontakt wzrokowy – czy każdy swoim tempem i spotykamy się na umówionym miejscu? A jeśli razem – to jazda dynamiczna, czy bezpieczna? Cel wybieramy przed wyruszeniem, czy to droga jest celem? Postoje częste czy rzadkie? Długie czy krótkie? Zatem, jeśli nie dobierzemy sobie na towarzyszy jazdy takich ludzi, z którymi mamy wspólne preferencje (lub wspólny ich brak, bo też i tak może być, że jest nam wszystko jedno) to wszyscy będą mieli problem. Np. ci, co jeżdżą wolniej, będą się napinać powyżej swych umiejętności aby nadgonić, a ci szybsi się zanudzą. Oczywiście, im dalsza i dłuższa trasa, tym bardziej różnice będą się ujawniać. Zupełnie jak w sprawach damsko-męskich. Po jednej wspólnie spędzonej nocy nie trzeba jeszcze uzgadniać koloru firanek we wspólnej sypialni. Ekipa, z którą jedziesz na popołudniowe wkoło komina nie musi być tak starannie dobrana jak towarzysze trzytygodniowego wyjazdu, bo w tym pierwszym wypadku nie ma konieczności ustalania np. budżetu na noclegi. We wspólnej drodze – czy to będzie droga krajowa, czy też nowa droga życia – bardzo ważne już na samym początku jest określenie pryncypiów, wspólnych wartości i celów. Życie rodzinne czy kariera? Nawinięte kilometry czy obejrzane widoki? Chcemy nie mieć dzieci, czy mieć, no i ile oraz kiedy? Będę szczęśliwy, jeśli dojedziemy np. na Krym, czy też, jeśli na wyluzie spędzimy czas? Ale okazuje się, że takie ustalenia to dopiero początek budowania ekipy. Równie ważne jak sam cel jest też to, jak do niego dążymy. Sposoby działania mają głębokie zakorzenienie w naszych preferencjach i warto być świadomym zarówno tych różnic, jak i faktu, że nie zależą one od naszej woli, zatem nie sposób ich komuś wyperswadować. Idealne dopasowanie na każdej płaszczyźnie jest fizycznie i psychicznie niemożliwe – zarówno na motocyklu, jak i w małżeństwie. Ale to jeszcze nie znaczy, że każda para i każda wyprawa jest skazana na niepowodzenie. Otóż okazuje się, że różnice – umiarkowane, nie skrajne – nie są dużym problemem dla pary czy grupy, gdy podstawową wartością dla każdego uczestnika jest ten drugi człowiek, ci inni ludzie – a nie to, co robi się razem. Zauważyłam to jako pewien paradoks, który sprawdza się w 100%. Jeśli wybierasz się w podróż z inną osobą tylko po to, by mieć z kim gadać, by obniżyć koszty, by w razie czego pomógł ci np. w zmianie opony albo pozbieraniu się z asfaltu, to prędzej czy później znajdziesz się w sytuacji, z której nie będziesz miał wyjścia…(zdarzenie wymyślcie sobie sami). Jeśli twój towarzysz nie jest bliski twemu sercu, jeśli jego dobre samopoczucie nie jest dla ciebie więcej warte niż zaliczenie kolejnego punktu widokowego, to nie ma sensu razem podróżować, bo człowiek to nie klucz piętnastka, który chowa się do sakwy i wyjmuje tylko wtedy, kiedy jest ci potrzebny. Innymi słowy, wyruszając w podróż przez drogi, bezdroża lub przez życie –róbcie to z partnerem czy przyjacielem, którego prawdziwie kochacie i który ciebie kocha, bo inaczej ze sobą nie wytrzymacie. Bez tego, lepiej być samemu…I na koniec, moja zupełnie subiektywna hipoteza: towarzyszy na wyprawy – te ważne, długie, dalekie wyprawy, których większość z nas będzie mieć pewnie jedną lub maksymalnie kilka w życiu – trzeba dobierać staranniej niż męża czy żonę, bo miejsc ciekawych na świecie jest tyle, że w ten sam region zapewne i tak ponownie nie pojedziesz, więc jeśli schrzanicie sobie nawzajem zabawę, to będzie to zapewne nie do powtórzenia.
Na dzień dzisiejszy to tyle filozofii, która mogłaby być odrębnym wątkiem na Forum. Ale kto wie… może kiedyś…
Dzień szósty – poniedziałek 22 maja 2017 roku
Kolejny dzień nudy na promie. Jedyną atrakcją były skaczące przez fale delfiny, których niestety nie udało nam się uwiecznić na zdjęciach. A to rzadki widok na Morzu Śródziemnym. W trakcie dnia zawitaliśmy również do cafe baru do policjanta, u którego (po wcześniejszym wypełnieniu karty emigracyjnej) zdobyliśmy pieczątkę uprawniającą do wjazdu na teren Maroka i osobiste numery CIN (którymi posługiwaliśmy się podczas całego pobytu). Policjant był bardzo sympatyczny, a po tym jak zobaczył w karcie emigracyjnej jaki zawód wykonuję, jego uśmiech stał się jeszcze szerszy.
Po 50 godzinach (48 + 2 zarobione z uwagi na zmianę czasu), kilku kawach, kilku bagietkach z suchą kiełbasą, kilkunastu butelkach wody mineralnej, prom dobił do brzegu w Tanger Med.
Wyładunek pasażerów i maszyn z promu odbył się równie sprawnie jak i ich załadunek. Obsługa wskazywała z którego poziomu kajut i na który poziom garaży mają zejść pasażerowie. Motocykliści do swoich motongów zeszli jako jedni z ostatnich. Idąc śladem moich „koleżanek plecaków” zeszłam na ląd trapem dla pasażerów. W sumie byłam zadowolona, bo przynajmniej miałam możliwość zrobienia paru fotek Maćkowi zjeżdżającemu z promu. Zajęłam strategiczną pozycję i tylko czekałam na właściwy moment. Pech chciał, że w tle Maćka zjeżdżającego z promu pojawił się policjant (z pierwszej kontroli granicznej i na szczęście ten sam, który był na promie). Szczęściem w nieszczęściu było to, że Maćko jechał w tempie uniemożliwiającym zrobienie zdjęcia. Ale policjant znalazł się przy mnie szybciej niż ja zdążyłam nacisnąć migawkę. Po obejrzeniu ostatnich zdjęć w aparacie (a głównie czarnej plamy z ostatniego ujęcia) kazał mi szybko dołączyć do Maćka i powiedział, że jako prawnik powinnam wiedzieć że robienie zdjęć policjantom w Maroku jest zabronione. Ale na „osłodę” obdarzył mnie równie czarującym uśmiechem jak na promie i wskazał pas, którym mamy jechać w stronę odprawy celnej.
Po kilkuset metrach dotarliśmy do budek kontroli granicznej. Jechało nas około 10 motocykli i wszyscy stanęliśmy w jednym miejscu czekając na celnika. Ten niestety kazał nam się wrócić paręnaście metrów do budki z policjantem, który po sprawdzeniu paszportów właścicieli motocykli odklepał coś w komputerze. Potem wyrobiliśmy dokumenty dla motocykli. Było z tym trochę zabawy, bo nikt nie wiedział co wpisywać w rubryki wypełnione „arabskimi wężykami”. Ale z pomocą przemiłego policjanta wszyscy dali radę. Zaopatrzeni w niezbędne dokumenty wróciliśmy do odprawiającego nas celnika, który po ich sprawdzeniu życzył nam „nice trip”. Procedura odprawy granicznej trwała godzinkę i naprawdę nie była skomplikowana. Opuszczając port czekała nas jeszcze jedna kontrola policyjna – już trzecia (nie licząc celników). Kilkadziesiąt metrów dalej wymieniliśmy euro na dirhamy i ruszyliśmy w stronę Tangeru. Była godzina 19.00. Z uwagi na zmianę czasu około 19 robi się już ciemno i trzeba mieć to na uwadze planując dziennie przeloty.
Plan na dzisiaj to dojechać na nocleg. Od hotelu dzieliło nas około 60 kilometrów, ale teraz zaczęły się schody. Adres hotelu w Tangerze nijak chciał się wklepać w GPS-a, współrzędne też się nie zgadzały (nie pierwszy i nie ostatni zresztą raz). Na szczęcie mieliśmy wyjście awaryjne, bo w swoim telefonie w Sygicu miałam w miarę dokładną mapę Maroka.
Droga do Tangeru była super, mimo jazdy w ciemności i lichym oświetleniu poboczy. Natomiast jazda po Tangerze to naprawdę wolna amerykanka – pięć rzędów samochodów na trzech pasach ruchu, kierowcy skręcający w lewo z prawego pasa, brak jakichkolwiek zasad przy wjeździe na ronda, a właściwie jedyną obowiązującą zasadą ruchu drogowego jest kto pierwszy i kto głośniej trąbi ten lepszy. Mieliśmy już wprawdzie doświadczenie jazdy w takich warunkach, ale tutaj panował kompletny chaos.
W Tangerze oczywiście nie obyło się bez błądzenia, ale po godzinie jazdy w nocnym zgiełku około 22.00 dotarliśmy na miejsce. Maciek był mokry i wykończony.
Na hotelowym tarasie spotkaliśmy czterech Polaków, którzy pracują w Tangerze. Pogadaliśmy z pól godziny sącząc wodę mineralną i wykończeni ostatnimi trzema godzinami poszliśmy spać.
Dzień siódmy – wtorek 23 maja 2017 roku
O godzinie 8.30 byliśmy już w siodle. Wcześniej zjedliśmy pierwsze ibisowsko-marokańskie śniadanie: bagietka, słodki chleb, kilka rodzajów bardzo słodkiego dżemu, masło, ser topiony, bliżej nieokreślona wędlina (których w Maroku właściwie nie ma) i beznadziejna kawa.
Eskapadę po Maroku zaczęliśmy, o ironio, od autostrady Tanger – Casablanca. Autostrady w Maroku są płatne i za ten odcinek 300 kilometrów zapłaciliśmy 110 dih (około 10 euro). Powiem tak, gdyby ktoś mnie umiejscowił na tej autostradzie, nie mówiąc w jakim kraju jestem, miałabym problemy z lokalizacją ponieważ:
– czerwony kolor ziemi przypominał Serbię,
– setki krzaków azalii były jakby żywcem wyjęte z włoskich krajobrazów,
– skupiska ogromnych agaw do złudzenia przypominały Czarnogórę,
– tylko plantacje wielkich palm daktylowych mogły sugerować, że jesteśmy w Maroku. Sama jazda wzdłuż wybrzeża była trochę nudna – prosta droga, dobry asfalt, uroku dodawały jedynie przydrożne wioseczki w iście marokańskim stylu. Drogi na zachodzie kraju wyglądają naprawdę tak samo, są po prostu dobre.
Kilkanaście kilometrów przed Casablancą (w której nie zamierzaliśmy się zatrzymywać) postanowiliśmy zjechać z autostrady, ominąć krajową N1 i w dół wybrzeża w kierunku El Jadida pojechać traktem nadmorskim R320. Ruch był jednak ogromy, trakt w remoncie, więc niewiele myśląc po kilku kilometrach postanowiliśmy wrócić na N1. Sama Casablanca nas rozczarowała – ruch jak cholera, korki, ulice w remoncie, bogate wille obok slumsów. W ogóle nie było czuć marokańskiego klimatu, którego się spodziewaliśmy. Dobrze, że wcześniej podjęliśmy decyzję o wykreśleniu jej „z listy do zaliczenia”. Miałam wprawdzie jedno założenie – zdjęcie przy znaku Casablanca. Śmiało można powiedzieć, że znak „nas wykiwał”. Nie było go ani przy drodze, którą wjeżdżaliśmy, ani przy drodze, którą wyjeżdżaliśmy. A przejazd przez miasto był chyba za karę, że nie chcemy go zwiedzić.
Przejechaliśmy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów N1 do El Jadidy, by stamtąd drogą wzdłuż Atlantyku ruszyć do miejsca, gdzie planowaliśmy dziś spać. Wczesnym popołudniem nasze kiszki dały o sobie znać, więc zatrzymaliśmy się w przydrożnym „barze” na pierwszego marokańskiego tagina. Spora porcja z dwiema marokańskimi sałatkami i obowiązkową colą dla bezpieczeństwa kosztowała 45 dih, czyli około 4 euro. Smak taginów i marokańskich sałatek będzie nam towarzyszył przez najbliższe kilkanaście dni. I o ile te pierwsze były do siebie podobne w całym Maroku, o tyle sałatki marokańskie smakowały inaczej w każdym z miejsc, gdzie ich próbowaliśmy.
Parę kilometrów za El Jadidą zjechaliśmy jeszcze tak blisko Atlantyku, jak się tylko dało, by pstryknąć kilkanaście urokliwych fotek.
Oualidia – osada znana z hodowli najlepszych ostryg w Maroku. To właśnie one były celem naszej dzisiejszej podróży. Szybko znaleźliśmy nocleg w pierwszym napotkanym hoteliku przy samej plaży, z restauracją, której taras wychodził wprost na ocean. Jakby tego było mało jego właściciel przy plaży miał hodowlę ostryg, którą oczywiście zwiedziliśmy, mając do tego pewność że za kilkanaście minut kilka z nich wyląduje na naszym stole.
Byliśmy piekielnie głodni, bo od rana zjedliśmy tylko śniadanie i tażina na spółkę. Kiedy zeszliśmy na kolację właśnie zachodziło słońce i widok z tarasu restauracji na Atlantyk był wprost powalający. Zamówiliśmy oczywiście porcję świeżych ostryg, sałatkę z kraba i awokado oraz marokańskie piwo. Po trzech dniach bagietek z kiełbasą była to iście niebiańska uczta. Żeby było jasne. Oboje uwielbiamy owoce morza w każdej postaci, ale ostrygi jedliśmy tylko raz w życiu, bardzo dawno temu i jakoś nie powaliły nas na kolana. Teraz mając świadomość smaków innych morskich stworzeń oraz miejsce, gdzie ich ponownie próbowaliśmy, nasze kubki smakowe zupełnie inaczej je odebrały. I to z korzyścią dla ostryg, które były po pierwsze wyśmienite, a po drugie niewiele kosztowały.
To był nasz pierwszy dzień w Maroku, a mimo to już dziś zobaczyliśmy jego wiele odcieni: wille w Casablance, dziesiątki slumsów w każdym z miast i miasteczek (z antenami satelitarnymi na każdym z nich), płoty upstrzone dywanami, przydrożne targi, grille z taginami i rybami, machające do nas marokańskie dzieci, ludzie na osiołkach, przeładowane do granic możliwości samochody. Jednak najciekawszym co dziś zobaczyłam to stojący na rogatkach każdego z miast policjanci i gotowe do rozłożenia w każdej chwili kolczatki. Dziwne to było wrażenie, ale po kolejnych dwóch dniach już przywykliśmy do tego widoku.
Dzień 7: Tanger – Rabat – Casablanca – El Jadida – Oualidia, 515 km
Dzień ósmy – środa 24 maja 2017 roku
Słońce za oknem obudziło nas o 7 rano. Po wczorajszej „odskoczni kolacyjnej” pora wrócić do rzeczywistości – na śniadanie spałaszowaliśmy czterodniową bagietkę, suchą krakowską z musztardą, zapijając wszystko świeżo zaparzoną na tarasie kawą.
Parę minut po 8.00 ruszyliśmy do pierwszego na dzisiaj celu naszej podróży –Essaouiry. Na pierwszej stacji benzynowej kupiliśmy kartę do telefonu, aby móc korzystać z internetu. Kwota 100 dirhamów pozwoliła nam serfować po internecie (szczególnie po booking.com) podczas całego wyjazdu i odbyć kilkanaście minut rozmów z dziećmi. Oczywiście aby uruchomić kartę i doładować konto musieliśmy skorzystać z pomocy sprzedawcy.
Jechaliśmy żółtą nadmorską drogą R 301. Jeżeli kiedyś wybierzecie się do Maroka i będziecie mieli kilka zaoszczędzonych godzin naprawdę warto tędy pojechać. Widoki powalały – po lewej stronie kamienista ziemia przechodząca w bujną zieleń, maleńkie wioski przechodzące w ogromne pola, a po prawej stronie Atlantyk rozbijający się o klify, by kilka kilometrów dalej leniwie lizać ciągnące się kilometrami plaże, a wszystko w blasku odbijającego się w nim słońca. I co ważne, zero ruchu. Tylko my, Maroko i tysiące myśli kłębiące się w naszych głowach. To były takie chwile, że oboje wiedzieliśmy, iż każde słowo, zdanie wypowiedziane w mikroportach i tak nie odda tego co oboje odczuwaliśmy. Te chwile i ta sceneria warte były milczenia. I jak w takim momencie nie pomyśleć o filozofii podróżowania na moto. Jak patrzę na nas i metamorfozę jaką przeszliśmy od czasu naszego pierwszego wyjazdu do Rumunii, to aż się boję pomyśleć, co Maćko wymyśli na przyszły rok. Co roku przecież stawiamy sobie coraz trudniejsze wyzwania. Nasze życie jest tak krótkie, my jesteśmy na ziemi tylko przez chwilę, a świat jest tak ogromny… Jak to jest fantastycznie poznawać nowe kraje, ludzi, ich kulturę i do tego jeszcze czerpać przyjemność z jazdy, a nie z odhaczania obowiązkowych punków na liście motocyklisty. Dosyć filozofii. Około południa dotarliśmy do Essaouiry z zamiarem krótkiego zwiedzenia medyny i zjedzenia świeżej ryby prosto z kutra, upieczonej na grillu przez miejscowych rybaków. Mieliśmy na to wszystko godzinę, bo przed nami było jeszcze 350 km jazdy do Sidi Ifni. Parking przy medynie znaleźliśmy w miarę szybko.
Zaraz po zaparkowaniu moto podszedł do nas friend z propozycją bycia przewodnikiem po miasteczku. Ponieważ jestem wyczulona na ”friendów wszelkiej maści”, grzecznie acz stanowczo mu podziękowałam. Gość nie zrażony, zaproponował, że zaprowadzi nas do super klimatycznej restauracji ze świeżymi rybami. Sama nie wiem jak to się stało, ale na słowa „świeże ryby” czerwona lampka w mojej głowie nagle zgasła, a asertywność wyparowała. Zostaliśmy zaprowadzeni do fantastycznego miejsca, a gość polecił nam dania, które powinniśmy zjeść. Gadał tak szybko i tak dużo, że w pewnym momencie mieliśmy już go dość i w nadziei, że w końcu sobie pójdzie zamówiliśmy polecane przez niego ryby i zimną colę. Ten z kolei, widząc, że jego działania przyniosły efekty, życzył nam smacznego i poszedł „łowić” kolejne ofiary. „Uczynność” frienda kosztowała nas jedno piwo, za które mieliśmy zapłacić. Już po kilku minutach dotarło do mnie co zrobiłam i poryczałam się jak dziecko z własnej głupoty. Maciek taktownie nic się nie odzywał, sącząc zimną colę. Zamiast zjeść świeżo złowioną rybę prosto z grilla w miejscowym barze – jedliśmy to samo w knajpie za zupełnie inne pieniądze. Ryby wprawdzie były pyszne, rachunek też nie przyprawił nas o zawrót głowy, ale to nie to samo. No i na zwiedzanie medyny zostało nam mniej czasy niż planowałam. Essaouira to maleńka i urokliwa miejscowość, z pięknymi plażami, a ufortyfikowana medyna naprawdę robi wrażenie. Pospacerowaliśmy kilkanaście minut wąskimi uliczkami, podziwiając suki, na których handlowało się rękodziełem i oczywiście rybami. Można tam było kupić praktycznie wszystko. Zajrzeliśmy też na chwilę do mellah, czyli kwartału żydowskiego i pora było wracać na parking.
Drogą N1 pomknęliśmy w stronę Sidi Ifni. Przed Agadirem trwały roboty drogowe, więc jazda przez kilkadziesiąt kilometrów była prawdziwą męczarnią.
Wiadomo, że ten okręg słynie z uprawy drzew arganowych i wyrobu oleju arganowego. Mijaliśmy więc dziesiątki hektarów ziemi, na którym rosły. W pewnym momencie udało nam się sfilmować kozy na czubkach drzew, które żywią się właśnie owocami arganowca. Ten „proceder” był nam już znany, bo kilka tygodni przed wyjazdem oglądaliśmy w National Geographic film na ten temat. Nie sądziliśmy jednak, że uda nam się zobaczyć to na żywo.
W miarę jak oddalaliśmy się od Agadiru, ruch stawał się coraz mniejszy i nawet dwa razy zatrzymała nas policja, ale chyba tylko po to, żeby z kimś pogadać. Padały oczywiście standardowe pytania: skąd jesteśmy, dokąd jedziemy i życzenia miłego pobytu w Maroku. Posterunków policji minęliśmy dziś zresztą kilkanaście, ale wszyscy przyjaźnie do nas machali. Tak samo zresztą jak ludzie w miasteczkach przez które jechaliśmy.
Kilkanaście kilometrów przed Sidi Ifni (w Tiznicie) zjechaliśmy z drogi N1 na krajową R104 i znów jechaliśmy wzdłuż oceanu. Jakie tam były winkielki, jak dobrze wyprofilowane zakręty i oczywiście widoki powalające na kolana. Do Sidi Ifni dotarliśmy około 19, w samą porę, bo zaczęło padać. W miarę szybko znaleźliśmy niedrogi hotel (Hotel Safa, Boulevard de Caire) i po 10 godzinach „w siodle” nareszcie mogliśmy odpocząć.
Na ostatnim zdjęciu z dzisiejszego dnia można zobaczyć fragment hotelowego garażu, gdzie składowano niezjedzone bagietki (szczurów nie zauważyliśmy ).
Dzień dziewiąty – czwartek 25 maja 2017 roku
Dzisiejszy dzień miał być w miarę luźny z przelotem przez Atlas w stronę Marakeszu. Poranek oczywiście zaczęliśmy od marokańskiego śniadania – rogaliki, bagietka, miód, ser, sok z pomarańczy, kawa. Około 9.00 ruszyliśmy na plażę Legzira. Tak jak opisał to Dredd, po około 4 kilometrach jadąc w stronę Casablanki skręciliśmy w lewo. Były zresztą oznaczenia. Na terenie osiedla biało-niebieskich domków zostawiliśmy moto, kurtki, kaski i po kilkudziesięciu stopniach zeszliśmy w dół na plażę. Byliśmy tam jedynymi turystami (poza bezpańskimi psami które nam towarzyszyły), więc bez przeszkód mogliśmy podziwiać jedyny łuk jaki tam pozostał. Plaża jest naprawdę wyjątkowa. W tej niesamowitej scenerii spokojnie można kręcić kolejne części Gwiezdnych Wojen. Miejsce wygląda nieziemsko, a to za sprawą wielkiej skalnej bramy, która piętrzy się nad piaskiem i nurkuje w Atlantyku. Można godzinami delektować się tym widokiem. Spędziliśmy tam prawie trzy godziny i nie żałujemy ani jednej minuty.
Dziś opuszczamy wybrzeże i ruszamy w głąb Maroka, więc pora zostawić po sobie ślady naszymi nalepkami. Pierwsza wylądowała na znaku Stopu przy zjeździe na Legzirę, druga na samej plaży na tablicy ostrzegającej o spadających kamieniach. Ponieważ na jutro zaplanowaliśmy wjazd na przełęcz Tizi-n-Test i dojazd około południa do Marakeszu, więc dziś postanowiliśmy pozostały dzień poświęcić na szwędaniu się po lokalnych drogach Atlasu Wysokiego. Po własnych śladach wróciliśmy do Tiznitu, by potem skręcić w lewo w drogę R104 do Tafraoute, potem do Titek, Igherm, a następnie drogą R109 w kierunku Taroudant, gdzie wstępnie planowaliśmy nocleg. Pierwszy odcinek w okolicach Tighmi na wysokość 1300 metrów wspinaliśmy się w takiej mgle, że widoczność przed motocyklem wynosiła około 5 metrów. Prędkość spadła nam do 30 km/h, ale powoli jechaliśmy w górę, zakręt po zakręcie, prosta po prostej.
Potem było już tylko lepiej i cieplej, a naszym oczom ukazał się niesamowity widok. Coś co określiliśmy mianem mgły okazało się być chmurami, po wjechaniu ponad które ukazał się słoneczny dzień. Ale najlepsze było dopiero przed nami. W okolicach miasteczka Had Tahala zobaczyliśmy skały jakich w życiu nie widzieliśmy. Ogromne głazy uformowane w wielkie rzeźby. Na mapie noszą nazwę Chapeau de Napoleon. Już po powrocie do Polski sprawdziłam, że to duże granitowe formacje skalne pocięte siłami naturalnymi (deszcz i wiatr). Kilka kilometrów dalej w Tafroute w miejscowej knajpce o nazwie Konoba zjedliśmy najlepszego tagina w Maroku – wołowina, cebula, papryka, śliwki i orzechy. Sam sos był tak wyczyszczony z naczynia, że spokojnie nadawało się do podania kolejnego dania bez mycia. Przyjęto nas tam oczywiście bardzo ciepło, a tubylcy zagadali do nas nawet po polsku „Maroko jest spoko”, „wszystko dobrze?”. Knajpa była o tyle szczególna, że całe drzwi oklejone były nalepkami przejeżdżających tam ekip i wycieczek. Naszej oczywiście też nie mogło zabraknąć.
Około 16.30 ruszyliśmy w dalszą drogę, przed nami było jeszcze do przejechania około 200 kilometrów. Na wysokość 1700 metrów wspinaliśmy się w pełnym słońcu. Widoki… jak zwykle cudne i warte przyjazdu do Maroka. Od ilości robionych zdjęć aż złapał mnie skurcz palców. A poza tym przez niemalże 70 kilometrów byliśmy jedynymi zmotoryzowanymi na tej drodze – żadnego auta, motoru czy roweru. Dopiero po 70 kilometrach spotkaliśmy trzech motocyklistów i byli to w ogóle pierwsi motocykliści jakich spotkaliśmy w Maroku. Pogoda dawała nam się powoli we znaki, a Maćko czuł, ze odparza sobie dupsko. Postanowiliśmy więc nie jechać do Taroudant, a zatrzymać się w pierwszym napotkanym hoteliku. Po kilku kilometrach dojechaliśmy do miasteczka Igherm, a zapytany o hotel policjant od razu wskazał nam drogę. Miejscówka z zewnątrz wyglądała nawet nieźle. Na dole knajpeczka z taginami i oświetlony szyld hotelu. Właściciel knajpki wskazał nam drogę do recepcji hotelu na pierwszym piętrze, dziwnie się przy tym uśmiechając. Po tym co zobaczyliśmy na górze wcale nie było nam do śmiechu. Recepcja hotelu połączona była z barem, gdzie sprzedawano piwo, a na ladzie z centymetrowym kurzem piętrzyły się stosy brudnych szklanek i popielniczki pełne petów. O woni tego pomieszczenia nawet nie wspomnę. Właściciel tego przybytku zaprowadził nas do pokoju, a jego widok … łóżka z szarą i dawno nie zmienianą pościelą, przy drzwiach czarna od brudu umywalka z cieknącym kranem, a na ścianach karaluchy. Przeżyliśmy taki szok, że nawet nie zapytaliśmy o cenę, o zrobieniu zdjęcia nie wspominając. Nawet minuty nie trwało, jak siedzieliśmy na motorze…Maciek stwierdził, że nawet jego odparzona dupa nie zniesie takiego miejsca. Do Taroudant mieliśmy około 70 kilometrów i godzinę jazdy, więc postanowiliśmy się przemęczyć. W miarę zbliżania się do miasta wysokość spadała, a ruch samochodowy wzrastał. Parę kilometrów przed Taroudant po lewej stronie drogi zobaczyliśmy Riad Freija. Wyglądał fantastycznie, więc postanowiliśmy się tam zatrzymać. Riad niestety był zamknięty, ale siedzący w nim recepcjonista zadzwonił do właściciela, który po kilkunastu minutach przyjechał. Dostaliśmy super pokój i zamówiliśmy na rano śniadanie. Cena – utargowane z 50 – 40 euro. Bardzo dobra cena, biorąc pod uwagę klimat i fakt, że byliśmy jedynymi gośćmi, a Maćko naprawdę nie miał siły na dalszą jazdę i oddałby wszystko za trochę cienia i miejsce do spania. Ten typowo marokański, choć trochę zaniedbany pensjonat, robił niesamowite wrażenie. Dwa patia z pokojami, apartamentami rodzinnymi, restauracja, palmy na tarasach, miejsca na sjesty. No i oczywiście ogromny portret władcy wiszący w recepcji. W patio, gdzie dostaliśmy pokój, był basen, z którego Maciek natychmiast skorzystał, kojąc swoje odparzone 4 litery.
Dzień dziesiąty – piątek 26 maja 2017 roku
Śniadanie zamówiliśmy na 7.30, by o 8.00 być już gotowym do drogi. Pogoda była super, od samego rana przyświecało nam słoneczko. Po śniadaniu zrobiłam jeszcze fotki miejscówki w blasku wschodzącego słońca i w drogę.
Po około 50 kilometrach zjechaliśmy z drogi N10 na R 203 w stronę Marakeszu. Wspinaczkę na Tizi-n-Test (2092 m npm) rozpoczęliśmy górską (początkowo szeroką) drogę wśród tysięcy drzew arganowych i oliwkowych porastających skalne zbocza. Na samą przełęcz prowadziła droga asfaltowa, bardzo dobrze wyprofilowana, tylko miejscami nieutwardzona. Ta przełęcz jest, w mojej ocenie, najpiękniejszą jaką było mi dane do tej pory zobaczyć. Gdy dojechaliśmy na szczyt chmury były dosłownie pod nami. Jest to niesamowita trasa – zakręt za zakrętem, ogromne przepaście i panorama gór Atlas. Każdy kolejny widok był lepszy od poprzedniego – dosłownie banan na ustach przez dwie godziny jazdy. Byliśmy nad chmurami i pod nimi dosłownie w ciągu kilku minut. Na szczycie przełęczy, na szybie sklepiku z pamiątkami, nakleiliśmy naszą naklejkę, a w moteliku obok napiliśmy się kawy. Z przełęczy było już z górki, setki wspaniałych zakrętów okraszonych niewiarygodnymi widokami. Chciałoby się jechać i jechać po tych dziesiątkach kilometrów agrafek, przy których maleńkie miejscowości były posadowione niemalże na krawędzi urwisk.
Ostatni odcinek przed Marakeszem (od miejscowości Tahannaoute) był już łatwy. Droga była dobrze utrzymana, a jedynym wyzwaniem był typowo marokański ruch drogowy, czyli wlokące się przeładowane ciężarówki, stare autobusy i manewrujące w całkiem nieprzewidywalny sposób taksówki. Podczas przejazdu przez Tahannaoute wyraźnie było widać, jak bardzo się ono różniło od innych miejscowości w pobliżu Marakeszu. Małe domki w kolorze gleby przytulone są do stromych dolinnych zboczy, na ulicach można było zobaczyć nawet niezakeftowane kobiety. Naprawdę tego dnia dostaliśmy to czego chcieliśmy – Maciek przed wjazdem do Marakeszu, stwierdził jedno: „wyjeździłem się po takich winklach w otoczeniu jakie tylko sobie można wymarzyć !”
Około 14.00 dotarliśmy do Marakeszu – jak to piszą bajecznego miasta. Wczoraj zabookingowaliśmy pokój w Riadzie Alwachma (21, Derb Sehb – Bab Doukkala, Marakesz, riadalwachma@hotmail.fr), zaledwie kilka minut spaceru od centrum. Magiczne miejsce, z małą fontanną na dziedzińcu, dziesiątkami świeczek i tarasem, z którego można było podziwiać Marakesz. Po szybkim prysznicu poszliśmy w miasto, zaopatrzeni w plan Mediny przez recepcjonistę w hoteliku. Niestety nie wszystko co chciałam dane nam zwiedzić – medresy Ibn Jusufa, mauzoleum Sadytów i pałacu El Badi były już zamknięte. Za to targ Jemmaa El Fna i pobliskie suki zwiedziliśmy bardzo dokładnie, zakupując przy okazji kilka drobiazgów (czytaj magnesów) dla najbliższych.
Aby zrozumieć kulturę danego kraju, najlepsza jest wizyta na targu. Dlatego z niekłamaną przyjemnością spędziliśmy tam czas do późnego wieczora. Targ był wypełniony straganami, dookoła można było kupić tyle souvenirów ile tylko dusza zapragnie, niestety większość z nich z napisem „Made in China”. Między nimi zaklinacze kobr, treserzy małp i innych dziwnych zwierząt. Spacerując po rynku fajnie było przy okazji obserwować Maćka, który z odległości przynajmniej kilkunastu metrów omijał zaklinaczy węży
, i to nie z obrzydzenia, a z nutą prawdziwego strachu przed tymi wytresowanymi przecież gadami.
Gdy zaczął zapadać zmrok, zobaczyliśmy to, o czym do tej pory czytałam w przewodnikach. Cały rynek (wcześniej w miarę spokojny i z niewielką ilością turystów) zaczął tętnić życiem, dookoła przewijało się mnóstwo osób różnej narodowości, wszędzie jak grzyby po deszczu wyrastały budki z jedzeniem, świeżo wyciskanymi sokami (wypiliśmy po 3 szklanki na różnych stoiskach), słodyczami, pamiątkami i wszystkim, co można sobie tylko wyobrazić. Sprzedawcy na „stoiskach gastronomicznych” jak tylko usłyszeli język polski, bez problemu przekonywali nas do swojego stoiska, krzycząc „herbata za darmo”, „Lewandowski”, „specjalne ceny dla Polaków tylko u nas”. W pewnym momencie i nam udzielił się ten nastrój i mijając kolejne stragany, zanim jeszcze naganiacze zdążyli wypowiedzieć swoje formułki, my ich w tym wyprzedzaliśmy. Śmiechu i zabawy wszyscy mieliśmy przy tym co niemiara. Ale te nasze „działania” i tak nie przeszkadzały uroczym Marokańczykom zapraszać nas na ich jedzenie (pomijając fakt, że na każdym ze stoisk było niemalże to samo).
Ponieważ chcieliśmy spróbować jedzenia na targu, zamówiliśmy mix grillowanych mięs z sosami, oliwki i marokańską sałatkę. Wyborną miętową herbatę oczywiście dostaliśmy gratis. Na zakończenie zajęłam miejsce za stoiskiem pełnym przysmaków (zamieniając się w sprzedawcę) i razem z jego „właścicielami” trochę pośpiewaliśmy, co Maćko oczywiście uwiecznił na filmie.
Jednym zdaniem – trzeba było to zobaczyć i poczuć. Zapach herbaty, ziół, kolorowe dywany, tandetne pamiątki oraz wszechobecny marokański gwar. Muzyka, rozmowy, śmiech i zapach grillowanych potraw to urok tego miejsca wieczorem i w nocy. Pełno tu również wszelkiego rodzaju naciągaczy, skuterów poruszających się chaotycznie i wzajemnie na siebie trąbiących.
Wśród tętniących gwarem uliczek, mijając otwarte barber shopy, warsztaty z rękodziełem, około 22 uśmiechnięci wróciliśmy do Riadu, aby jeszcze rozplanować trasę na dzień jutrzejszy.
Dzień jedenasty – sobota 27 maja 2017 roku
Jak co rano o 8.30 jesteśmy w siodle. Ale najpierw kolejne marokańskie śniadanie. Maćko codziennie w Maroku ma Dzień Dziecka, bo zajada naleśniki (za którymi ja nie przepadam), a dla mnie pozostają sok pomarańczowy, serki i świeże bagietki z oliwą. Dziś ruszamy w stronę wąwozów Dades i Todra (które zamierzamy przejechać jutro), ale na razie przed nami druga z marokańskich przełęczy. Na Tizi-n-Tichka (2260 m npm) wjeżdżamy w pełnym słońcu, choć przy silnym wietrze. Przełęcz jest piękna z niesamowitymi formacjami skalnymi i przełomami rzek, ale wrażenie z poprzedniego dnia jeszcze mnie nie opuściło. Tak naprawdę na zrobienie fotek zatrzymaliśmy się tylko raz, bo ilość handlarzy „surowcami mineralnymi” i ich natręctwo było podobne do ilości tych z Marakeszu. Przez przełęcz prowadzi droga krajowa N9 i choć widoki zapierają dech w piersiach, a traska mogłaby stanowić (a dla tych co tędy jechali – stanowi) marzenie motocyklistów, to ja i tak nadal pozostaję pod wrażeniem wczorajszego dnia. Pewnie głównie dlatego, że wczoraj było dziko, prawdziwie, bez naganiaczy. Może także z uwagi na to, że wczorajsza żółta lokalna dróżka i chmury pod stopkami moto były bardzie sprzyjające dla takich przełęczy niż nowiutki asfalt i dwupasmowa jezdnia wiodąca na szczyt przełęczy Tizi-n-Tichka. Dziś krajobraz był bardziej surowy, góry prawie bez roślinności, jedynie pokryty na szczycie śniegiem Dżabal Toubkal (najwyższy szczyt Atlasu Wysokiego, 4255 m npm) majaczył gdzieś w oddali.
W drodze do Ouarzazate zahaczyliśmy jeszcze o studio filmowe Atlas i zbaczając 10 kilometrów z drogi, pojechaliśmy do Ait Ben Haddou. Już tylko z czystej formalności napiszę, że kręcono tam takie filmy jak Klejnot Nilu, Gladiator. Samo miejsce nie powalało na kolana. Nawet nie zsiedliśmy z motocykli. Osada, nie powiem ładna, o tej porze prawie pozbawiona turystów (chociaż spotkaliśmy tam trzech motocyklistów) pełna była straganów i naganiaczy do ciągnących się wzdłuż drogi knajpek. Naszym zdaniem, z czystym sumieniem można sobie to miejsce w Maroku odznaczyć jako niekonieczne do zobaczenia.
Gdy tylko zjechaliśmy z przełęczy, krajobraz dookoła nas zmienił się diametralnie. Zielone i zagospodarowane Maroko zmieniło się w kamienistą pustynię, gdzieniegdzie porośniętą kępkami zielonych krzaków. Do dziś nie wiemy, czym żywiły się pasące tam kozy i owce. Temperatura około 14.00 dochodziła do 36 stopni, a my przez dziesiątki kilometrów mijaliśmy miasta i wioski bez śladu ludzi, w których pozamykane było wszystko – nawet przydrożne bary, sklepy i warsztaty, których w każdej marokańskiej wsi do wczoraj widzieliśmy po kilkanaście na każdej ulicy. Otwarte były tylko stacje benzynowe. Przez kilka godzin śmialiśmy się z Maćkiem, że w taki upał Marokańczycy wszystko pozamykali i nie chce im się wyjść na ulice w taki upał. Dopiero dwa dni później przeczytaliśmy w necie, że w piątek (czyli w dniu kiedy byliśmy w Marakeszu) w Maroku zaczął się Ramadan. Nie sprawdziliśmy tego przed wyjazdem z Polski, ale doskonale wiedzieliśmy co nas czeka do końca pobytu w Maroku. Jak nie zrobimy sobie „kanapeczek z tego co nam dadzą na śniadanie” do wieczora nic nie zjemy. I tak nasza wizja street food-u w Maroku i jedzenia z tubylcami legła w gruzach.
W Ouarzazate cudem znaleźliśmy otwarty bar, bo nieźle burczało nam już w brzuchach. Zimne soki ze świeżo wyciskanej pomarańczy i tagin z kurczaka z cytryną zaspokoiły nasz głód, nawet wygląd kuchni, którą w między czasie pokazał nam właściciel, nie była w stanie odebrać nam apetytu. Kuchnia choć maleńka, miała podstawowe naczynia – kamionki do tagina, czyste szklani i wyciskarkę do soku z pomarańczy. A że po ceracie chodziły muchy… widocznie dobrze im tam było, a nam wychowanym na wsi zupełnie nie przeszkadzały.
Od Ouarzazate po drodze N9 jechaliśmy już Doliną Dades i słynną Drogą Kazb. Kilka pierwszych budowli zobaczyliśmy już za miejscowością Skoura. Zrobiłam wprawdzie parę fotek, ale z uwagi na upał nie bardzo chciało nam się zatrzymywać na dokładniejsze ich zwiedzanie. Mniej więcej 50 kilometrów dalej wjechaliśmy do Kalaat Makuna, miejsca i miasteczka, gdzie na wielką skalę uprawia się najlepsze marokańskie róże. Poczuliśmy się zupełnie jak w Bułgarii. Przez kilkanaście kilometrów po obu stronach drogi stały mniejsze i większe sklepiki z wyrobami różanymi, z których roztaczał się słodkawy zapach. A ile tam stało autokarów z japońskimi turystami.
Niedaleko za miastem skręciliśmy w lewo w drogę R 704 (biała na mapie) prowadzącą do wąwozu rzeki Dades. Tam czekał na nas zarezerwowany (wczoraj na booking.com) nocleg w Auberge Des Jardins Du Dades (Ait Youl, 45150 Boumalne). Widok z tarasu naszego pokoju: wprost na otulone zachodzącym słońcem skały przez które jutro będziemy jechać. Jakbym wiedziała, co nas od jutra będzie czekało, pewnie… napięcie od teraz dopiero będzie rosło…
Dzień 11: Marakesz – Ouarzazate – Boumalne Dades, 339 km
Dzień dwunasty – niedziela 28 maja 2017 roku
Dzień zaczęliśmy od śniadania na tarasie z widokiem na góry i wschodzące słońce. Dziś przed nami około 200 kilometrów i dwa wąwozy. Chcieliśmy skończyć trochę wcześniej i zanocować w Tinerhir, aby dać „siedzeniom” i motorowi odpocząć. Jak się później okazało – pomarzyć dobra rzecz.
Do wąwozu Dades mieliśmy 30 kilometrów, a sam wąwóz ma około 15 kilometrów długości. Droga na mapie miała kolor biały, co według legendy oznacza, że jest dobra i bez problemu przejedziemy. Widoki powalały. Skały z jednej strony, przepaście z drugiej. Czegoś takiego w życiu nie widziałam. Myślałam, że po dwóch ostatnich dniach już nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć, ale dziś to był coś, co trudno przebić.
Po 50 kilometrach skończył się Georges du Dades i dobra droga. Asfalt był przyzwoity, później gorszy, a po chwili zniknął całkiem. Zaczęła się jazda doliną po w miarę dobrej, choć trochę dziurawej ścieżce. Przejechaliśmy tak 20 kilometrów drogą R703, dojeżdżając do wioski Msemrir. Tu mogliśmy skręcić w prawo i skrótem przebić się w stronę Wąwozu Todra, ale Maciek stwierdził, że przecież jeszcze nie było serpentyn, które oglądaliśmy na zdjęciach z niemal każdej relacji, które czytaliśmy. Postanowiliśmy jechać dalej w górę. Przed nami widniały kolejne szczyty i nic nie zapowiadało tego, co miało się stać za parę kilometrów. Do dziś nie wiem co nami kierowało w tym momencie – ignorancja, głupota, brak doświadczenia, brak instynktu samozachowawczego – chyba wszystko po trochu.
Po kilku minutach wjechaliśmy na szuter. Jechaliśmy szutrem w zupełnej ciszy i spokoju otaczających nas gór i tylko strzelające spod kół kamienie dawały nam do zrozumienia, że coś jest nie tak . Od czasu do czasu mijaliśmy chodzące „kupy krzaków” z pod których wystawały tylko nogi osłów prowadzonych przez kobiety ubrane w „dywany” z widocznymi jedynie oczami. Z jednej strony skały, z drugiej przepaść, a po środku wąska dróżka. Sądziliśmy, że skończy się po kilku kilometrach. Jeszcze wtedy mieliśmy możliwość zawrócić. Ale wspinaliśmy się coraz wyżej i wyżej i w końcu zobaczyliśmy i doświadczyliśmy tego co widzieliśmy jedynie na fotografiach. Niekończące się serpentyny, na które wjechaliśmy po 10 kilometrach wspinaczki po szutrze. Nawet nie odpalaliśmy GPS-a, bo wiedzieliśmy, że innej drogi nie ma. Po kolejnych 10 kilometrach off-roadu w temperaturze 37 st.C. dotarliśmy na wysokość 2905 metrów. Zatrzymywaliśmy się co kilka kilometrów. To na zdjęcie, to na zaczerpnięcie powietrza, to na napawanie się widokiem. Prędkość nie przekraczała 20 km/h. W każdej chwili nasza jazda mogła skończyć się katastrofą, bo opony w Norge nie są przystosowane do szutrów. Jeden ostry kamień i koniec – nawet zestaw naprawczy nic by nie pomógł. To był cud, że nic się nie stało. Widoki jednak wynagradzały nam wszystko. Podczas jazdy przez niekończącą się przełęcz wzdłuż rzeki Dades (zresztą wyschniętej) jakby spod ziemi pojawiały się na drodze dzieci z rękoma wyciągniętymi po cukierki. Niestety wszystkie były w kufrze.
Szuter i kamienie skończyły się po 50 kilometrach i 2,5 godziny jazdy w miejscowości Agoudal. Nie wierzyliśmy własnym oczom, kiedy nagle przed nami wyrosła ta wioska – widmo, i … asfalt. Cud! Dotarliśmy do jakieś cywilizacji! Wioska wyglądała na prawie całkowicie opuszczoną i tylko wiatr hulał pomiędzy glinianymi domkami. Po włączeniu GPS-a okazało się, że do Tinerhir zostało nam około 80 kilometrów. Teraz mogło być już tylko lepiej. Jedno jest pewne. Tego przedpołudnia dystansu nie liczyliśmy na kilometry, liczyliśmy godziny drogi jakie były za nami. Zupełne zatracenie czasoprzestrzeni i wewnętrzy strach przed ewentualną katastrofą podświadomie wpływało na brak odczucia głodu. Ale gdy tylko wjechaliśmy na asfalt i trochę zeszły z nas emocje, nasze żołądki poczuły, że dłużej nie wytrzymają i muszą coś zjeść. Na 35 kilometrów przed Tinerhir zatrzymaliśmy się w przydrożnej oberży na sok i sałatkę. Wszędzie było pusto, prawie zero ruchu, po drodze minęliśmy się tylko z jednym motocyklistą i kilkoma samochodami terenowymi. Chłopak w oberży na nasz widok wyraźnie się ucieszył, a jeszcze bardziej, gdy powiedzieliśmy mu, że jesteśmy z Polski. Nic dziwnego. Po pierwsze byliśmy jedynymi klientami od rana, a po drugie na drzwiach jego oberży widniało wiele nalepek z polskich wypraw po Maroko…naszej oczywiście też nie mogło tam zabraknąć. Zapytaliśmy go oczywiście, dlaczego jest tak pusto. Wtedy powiedział nam, że sezon motocyklowy w Maroku trwa od marca do końca kwietnia, a o tej porze tylko nieliczni turyści zapuszczają się w te rejony. Świeżo wyciskany sok pomarańczowy i zimna cola ugasiły nasze pragnienie, a zrobiona przez chłopaka marokańska sałatka zajęła numer jeden na liście (sałatki marokańskie jemy codziennie i w każdym miejscu inaczej smakują). Po poprawieniu morale ruszyliśmy w dalszą drogę. Przed nami jeszcze tylko 40 kilometrów, Wąwóz Todra i zasłużony odpoczynek. I ten Wąwóz powalił nas na kolana. Przypomina trochę rumuński Bikas ale jest dużo, dużo większy i bardziej dziki. Nawet nie jestem w stanie ich porównać i powiedzieć, który jest ładniejszy, gdyż każdy z nich był inny. Tych miejsc nie można ominąć. Kręte drogi w przytłaczających wąwozach, a po drodze niezwykłe budowle wzniesione na skałach i zboczach. Te wąwozy naprawdę budzą respekt. Urwiste ściany Todry mają miejscami około 300 metrów wysokości.
Około 14.30 dotarliśmy do Tinerhir, ale przez pół godziny szukaliśmy Riad Al Anwar, w którym wczoraj zarezerwowaliśmy pokój. Sytuacja była o tyle podbramkowa, że Maćko chyba od nadmiaru wrażeń bądź z racji odpuszczających emocji musiał szybko znaleźć się w pomieszczeniu, gdzie „król piechotą chodzi”. Na szczęście po małych problemach udało nam się odnaleźć riad, który był położony kilkaset metrów od centrum, w bocznej uliczce. Moto dziś zostało zaparkowane w zamkniętym ogrodzie. Właściciel okazał się super fajnym młodym chłopakiem, a jego współpracownik był równie śmieszny. Maciek po krótkim odpoczynku i załatwieniu tego co miał do załatwienia, poszedł do sklepu po świeże owoce, których brakowało nam od początku pobytu w Maroku, a ja z mapą i zamiarem zrobienia notatek zasiadłam na tarasie. Nasi gospodarze szybko się do mnie przysiedli, a po kilkunastu minutach dołączył Maćko. Po pierwsze zostaliśmy poczęstowaniu wyborną miętową herbatą, a po drugie w moim Dzienniku Podróżnika wylądowało kilka rysunków zrobionych przez Samira.
Przy świeżutkim melonie i gorącej herbacie toczyliśmy po angielsku wartką rozmowę, głównie o zwyczajach w Maroku i trwającym ramadanie. W pewnym momencie podsumowałam opowieść o ramadanie krótko: „no eat, no drink, no sex”. Maciek spojrzał na mnie zabójczym wzrokiem, że chyba za mocno pocisnęłam, ale chłopaki śmiali się do rozpuku. Zapytaliśmy się ich także, dlaczego w każdym z miejsc, w których nocujemy musimy wypełniać karty meldunkowe, gdzie wpisujemy skąd jedziemy i dokąd zamierzamy jechać. Okazało się, że to informacje przydatne dla policji w sytuacji kiedy coś nam się przytrafi, łatwiej po prostu można kogoś odnaleźć podążając jego tropem. W trakcie rozmowy okazało się także, że znajomy naszego gospodarza, mieszkający nieopodal Merzougi organizuje nocne wyprawy na pustynię na wielbłądach, które wyruszają z oazy na około dwie godziny przed zachodem słońca. Koszt 400 DIH od osoby, a w cenę wliczone są: pokój, w którym można zostawić bagaż i rano się wykąpać, przewodnik (opiekun wielbłądów), kolacja na pustyni, spanie w berberyjskich namiotach i śniadanie po powrocie do oazy. Wprawdzie mieliśmy zamiar jutro jechać na Saharę, ale takiej atrakcji nasze plany wyjazdowe nie przewidziały. Postanowiliśmy skorzystać z nadarzającej się okazji, a nasz gospodarz zadzwonił do Ahmeda (organizatora wypraw i właściciela oazy). Szybko ustaliliśmy szczegóły (o których w relacji z dnia jutrzejszego), a zadatek w wysokości 400 DIH mieliśmy zapłacić właścicielowi Riadu, w którym spaliśmy.
Wieczór zakończyło wspólne robienie zdjęć i oczywiście pozostawienie śladu w postaci nalepki – pierwszej w tym miejscu. Jeżeli chodzi o zdjęcia, to był pierwszy przypadek kiedy ktoś tak chętnie zgodził się aby zrobiono mu zdjęcie, chłopaki wręcz przybierali śmieszne pozy. W Maroku niestety, żeby kogoś sfotografować trzeba się o to najpierw zapytać. Marokańczycy zwykle nie odmawiają (choć czasem się to zdarza, jak np. w przypadku pasterza owiec przy drzewach arganowych, o których pisałam wcześniej), ale każą sobie za to płacić, przeważnie 10 DIH.
Dzień trzynasty – poniedziałek 29 maja 2017 roku
To była ciężka noc. O 3 nad ranem zaczęły piać koguty, potem przyłączyły się do nich wyjące osły. Nie mogliśmy zamknąć okien, bo w pokoju nie było klimy. Dobrze, że chociaż łóżko było wygodne. Wstaliśmy o 6 rano, a słońce było już bardzo wysoko. Jakoś trzeba było przetrwać czas do śniadania, więc zaczęłam czytać w necie jak wyglądają wycieczki na pustynię Erg Chebbi z noclegiem w berberyjskich namiotach, organizowane przez profesjonalistów. Ciekawe jak sprawdzi nam się samodzielne zorganizowanie tego tripu bez pomocy biura podróży. Sprawdziłam także, czy Auberge etaile des Dunnes (organizator naszej eskapady) rzeczywiście istnieje i jakie ma opinie. Wszystko było OK, spisałam jeszcze koordynaty do GPS-a i w mojej ocenie, dobrze przygotowani do jazdy, poszliśmy na śniadanie.
Samir – właściciel Riadu – dał nam telefon do Ahmeda i kazał do niego zadzwonić jak dojedziemy do miasteczka Erfoud lub w pobliże oberży. Wręczyliśmy mu umówione 400 DIH zaliczki, jednocześnie zastanawiając się czy to było rozsądne. No cóż, najwyżej stracilibyśmy 40 euro, a naszą satysfakcją byłoby umieszczenie złej opinii o Riadzie na stronie booking.com.
O 14.00 wylądowaliśmy w samym centrum pustyni Erg Chebbi w Auberge etaile des Dunnes, 15 kilometrów od Merzozugi. Ale za to z jakimi przygodami. Dojeżdżając na miejsce temperatura na blacie sięgała 40 stopni. Ale od początku…
Z Tinerhir wyjechaliśmy o 10, bo trochę nam zeszło na tankowanie, zakup doładowania do telefonu (45 minut za 10 DIH), wysyłanie kartek pocztowych do Polski. Do przejechania teoretycznie mieliśmy 160 kilometrów, więc spoko.
Do Erfoud dojechaliśmy bez problemu, najpierw czerwoną drogą N10, a potem żółtą R702. Stamtąd odbiliśmy na białą na mapie drogę R702, nowo wybudowaną i równiutką, która była skrótem do Merzougi i omijała ruchliwą trasę przez Rissani. Przy tej drodze właśnie zlokalizowana była oaza, do której zmierzaliśmy. GPS był wprawdzie włączony, ale nic w niego nie wbijaliśmy, bo mniej więcej wiedzieliśmy jak jechać, a ja oczywiście miałam przed sobą papierową mapę.
Widoki od momentu wjazdu na czarny ląd zmieniły się znacząco. Zielone góry, drzewa arganowe, trawy, strumyki zmieniły się w suszę, piach, skały i kamienie.. Z każdym kilometrem widok stawał się coraz bardziej pustynny. Wcześniej nie mieliśmy z tym styczności, co wpływa na dodatkowe zafascynowanie miejscem w którym się znaleźliśmy. Dookoła nas tylko piach, piach, piach. Wydmy Erg Chebbi osiągały wysokość prawie 150 metrów i jadąc tutaj widzieliśmy je z odległości ok. 15 kilometrów. Po drodze zaczęły pojawiać się chyba jedyne duże zwierzaki egzystujące w tym klimacie, czyli wielbłądy. Nie wiem czy to dobre określenie, ale od jakiegoś czasu czuję się, jakbym była w hurtowni piachu.
W pewnym momencie GPS przestał widzieć jakąkolwiek drogę, a pośrodku ekranu widać było tylko środek transportu w postaci motocykla. Po drodze mijaliśmy wprawdzie reklamy różnych oaz z informacją jak do nich dojechać, ale niestety nie było tam „naszej”. O tym, że koordynaty się nie zgadzały chyba nie muszę pisać. Cóż było robić. Stanęliśmy na poboczu drogi pośrodku pustyni i postanowiliśmy zadzwonić do Ahmeda. Nie było to takie proste, bo numer nie odpowiadał, a żeński głos w telefonie nawijał coś po francusku, którego nie rozumieliśmy ani w ząb. Pomyśleliśmy, że może mamy zły numer, może trzeba dodać numer kierunkowy, ale kto nam pomoże pośrodku pustyni przy zerowym ruchu. Aż tu nagle jakby spod ziemi wyrósł jakiś samochód, który się przy nas zatrzymał. Zapytałam kierowcy czy dobrze jedziemy, a on na to, że ta oberża to wcale nie leży przy tej drodze, że musimy dojechać do Merzougi, a tak naprawdę to on ma super ofertę na wycieczkę na pustynię i wcisnął mi w rękę ulotkę. Grzecznie mu podziękowałam, powiedziałam że nie skorzystam bo już połowę zapłaciliśmy i musimy dojechać na miejsce. Gość się lekko zdenerwował, kazał oddać sobie ulotkę, powiedział, że tamci to mafia, wcisnął pedał gazu i tyle go widzieliśmy. Cóż było robić. Postanowiliśmy wrócić do Efroud, stanąć na stacji benzynowej i przy pomocy jakiegoś tubylca znającego język francuski (tłumaczenie głosu z telefonu) i oczywiście angielski (porozumienie z nami) dodzwonić się do Ahmeda. Do Efroud było zaledwie 20 kilometrów, a decyzja żeby tam pojechać była bardzo trafna. Mieliśmy rację, że numer telefonu do Ahmeda, który dał nam Samir, nie miał podanego numeru kierunkowego. Gość z obsługi na stacji benzynowej bez problemu wybrał numer Ahmeda, ale niestety po drugiej stronie odpowiedziała mu poczta głosowa. Niewiele myśląc zadzwoniłam do Samira, mówiąc mu że Ahmed nie odbiera, my nie wiemy co mamy robić i gdzie jechać i w najgorszym wypadku wrócimy do niego po kasę. Samir trochę się zdenerwował, ale powiedział, że spróbuje dodzwonić się do Ahmeda. Nie minęło 10 minut i Ahmed do nas zadzwonił. Kazał nam jechać około 40 kilometrów w stronę Merzougi drogą, którą już jechaliśmy. Przy drodze miał stać drogowskaz do jego oberży, zlokalizowanej około 600 metrów od głównej drogi. No to pojechaliśmy. Jak już wspomniałam asfalt był nowiutki, droga równiusieńka, więc Maciek jechał dość szybko. Wychodząc z jednego z zakrętów na drodze zobaczyliśmy żółtą plamę. Maćko nie wiedział czy to glina czy piasek, ale przytomnie zaczął hamować. Okazało się, że wpadliśmy w pryzmę nawianego z pustyni piachu, szarpnęło nami porządnie kilka razy, ale mistrz kierownicy wyprowadził nas z opresji bez upadku (choć wizja położenia motocykla była bardzo bliska). To były ułamki sekund, ale strach i tak zajrzał nam w oczy. Po przejechaniu około 40 kilometrów z naprzeciwka nadjechało terenowe Mitschubishi, a kierowca zaczął do nas machać krzycząc „Ahmed, Ahmed”. Zatrzymaliśmy się, ja przesiadłam się do samochodu, a Maciek jechał za nami. Już bez przeszkód dotarliśmy do oberży, jeszcze w czasie jazdy do Ahmeda zadzwonił Samir, żeby upewnić się czy wszystko jest w porządku. Niestety ostatnie 600 metrów do oberży Maciek musiał przejechać po piasko-szuterku, ale dał radę. Zatrzymaliśmy się w naprawdę nieziemskim miejscu. Ogromna budowla pośrodku pustyni. Zupełnie pusta (nie licząc personelu), a my byliśmy jedynymi gośćmi. Ahmed pokazał nam pokój, w którym możemy odpocząć, przebrać się i zostawić bagaże. Na powitanie dostaliśmy oczywiście gorącą miętową herbatę, tzw. Berber Whisky, co było wybawieniem po jeździe w takim upale. Potem poczęstowano nas kolejną wersją marokańskiej sałatki (tym razem warzywa były połączone z ryżem i kukurydzą) oraz schłodzonym melonem. Obżarliśmy się okrutnie. Do wyprawy zostały jeszcze trzy godziny, więc Maćko poszedł się zdrzemnąć, a ja oczywiście sporządzałam dokumentację z podróży.
Parę godzin później…
Z oazy wyjechaliśmy ok.18.00. Dwa wielbłądy – mój i Maćka i dwóch friendów do pomocy. Berber opiekujący się zwierzakami wskazywał, kto wsiada na którego i oto przyszła na mnie kolej. Wsiadam na przygotowane siedzisko na grzbiecie wielbłąda, opiekun każe mu wstać i tu nagle szarpnięcie bo najpierw w górę idzie zad zwierzaka, trzeba się mocno trzymać, by nie spaść, ale już po chwili jestem te półtora metra nad ziemią. Frajda? No pewnie! W życiu nie jechałam na wielbłądzie, ba! na koniu nawet nie jechałam, a tu od razu taka gratka!
Ja jechałam na wielbłądzie z przodu, Maćko za mną. Już po kilku kilometrach straciliśmy z oczu ludzkie zabudowania, a wokół był tylko piasek i cisza – nie wliczając w to stąpania dromaderów i pytań przewodnika w stylu „good?”. Przemierzanie pustyni, jej ogrom, to coś co pierwszy raz w życiu dane mi było przeżyć. A Sahara w Maroku jest magiczna, mieni się różnymi kolorami piasku, jest twarda i miękka zarazem. Piasek przesypuje się z wydmy na wydmę, czasami wyrastają z niego jakieś drobne roślinki, ale im dalej w pustynię, tym jest ich mniej. Jest tylko piasek, który przetacza się pod kopytami znudzonych i człapiących powoli wielbłądów. Wydmy są po horyzont, są żółte albo pomarańczowe, czasami wpadają w czerwień.
Po godzinie zatrzymaliśmy się na postój i cykanie fotek zachodzącemu słońcu. Zachodzące słońce funduje nam taką eksplozję kolorów, że oczopląsu można dostać. Maciek wszedł jeszcze na wysoką wydmę, aby ten zachód lepiej uwiecznić. Wraz z zachodem słońca zmieniły się kolory. Słynna złota godzina całemu piaskowi dała złoty, miękki kolor. Po kolejnej godzinie marszu dotarliśmy do obozowiska, na którym stało kilkanaście berberyjskich namiotów – jeden z nich naszykowany dla nas. W całym obozowisku byliśmy tylko my i opiekunowie naszych wielbłądów. Równolegle z nami szła jeszcze jedna karawana, w której było kilkanaście wielbłądów, ale jak się później okazało mieli swoje obozowisko nieopodal naszego.
Nasi przewodnicy kazali nam usiąść przy ognisku i odpocząć, a sami zajęli się przygotowaniem kolacji. W Dzienniku Podróżnika na gorąco odnotowałam: „pewnie będę potrzebowała kilku dni aby wszystkie doznania i wrażenia poukładać w głowie…”.
Jak dojeżdżaliśmy do obozu było jeszcze widno, jak to mówią „gwiazdy odbijały się w piasku”. Po kilkunastu minutach nagle zrobiło się zupełnie czarno, w oddali tylko migotały gwiazdy i paliło się kilka żarówek na naszym obozowisku. I pomyśleć, że kilkanaście dni temu wyjeżdżając do Maroka nawet do głowy by mi nie przyszło, że będziemy jeździć na wielbłądach, nie mówiąc już o spędzeniu nocy na pustyni. Niezbędny ekwipunek mieliśmy oczywiście ze sobą: śpiwory, czołówka, polary, papier toaletowy, Carex, chusteczki nawilżające do mycia w plenerze, po dwie dwulitrowe butelki wody mineralnej na głowę, sandałki, aparat, kamerka, stoperan. Po godzinie relaksu i podziwianiu nieba pełnego gwiazd, na stół w berberyjskim namiocie wjechała obiado-kolacja. Najpierw zupa berberyjska, potem ogromy tagin z kurczaka z warzywami, a na deser – melon. Nie byliśmy w stanie tego przejeść. Początkowo jedliśmy na stole przy ognisku, ale zerwał się tak ogromny pustynny wiatr, że musieliśmy się schować do środka. W zasadzie nieistotne było co jedliśmy. Zjeśc kolację z mężem przy świecach na pustyni pod niebem pełnym gwiazd – to nie zdarza się codziennie. Po godzinnej pogawędce z naszym opiekunem postanowiliśmy iść spać. Aby zdążyć sfotografować wschód słońca na pustyni musieliśmy wstać o 4.30. Mogliśmy resztę wieczoru, a właściwie nocy, spędzić w towarzystwie turystów z sąsiedniej oazy, z której dobiegały odgłosy śpiewów i gitary. Nasz opiekun chciał nas tam zaprowadzić, ale wybraliśmy „bezpieczną opcję” – spanie i wczesna pobudka. Uśnięcie jednak nie było takie proste – z jednej strony wysoka temperatura, a z drugiej wiatr, tak silny i ostry, że „otwierał” drzwi zrobione z dywanu. No i śpiewy obok, które trwały do późnych godzin. Noc okazała się bardzo ciepła, usnęliśmy w krótkich rękawkach, Maciek w śpiworze, a ja tylko pod jego przykryciem.
Noc na pustyni to na pewno jedno z największych przeżyć, którego doświadczyliśmy w czasie podróżowania. Tak przynajmniej uważamy. Nigdzie indziej nie widać tylu gwiazd – nie ma szans, chyba, że w Bieszczadach. Ale, ale… największym plusem na pustyni był fakt, że byliśmy tam we dwójkotrójkę z przewodnikiem, a nie jak karawana którą widzieliśmy licząca kilkanaście osób.
Dzień 13: Tinerhir – Efroud – Merzouga, 242 km
Dzień czternasty – wtorek 30 maja 2017 roku
Noc wcale nie należała do najłatwiejszych. Maciek przez hulający wiatr prawie nie spał, ja tylko drzemałam. Wstaliśmy o 4.30 bez budzika, a nasz opiekun był już w pełnej gotowości. Szybka toaleta chusteczkami nawilżającymi, łyk wody i w drogę. Oaza obok nas spała w najlepsze. Wydarzenia kilku następnych godzin pokazały, że wielkim błędem z ich strony było „odpuszczenie” obejrzenia wschodu słońca na pustyni. Ale po kolei. Na postój i robienie fotek dotarliśmy na 2-3 minuty przed wschodem słońca. Sesja fotograficzna trwała 15 minut. Słońce powoli wynurzało się znad wydm, by potem równie niespiesznie się nad nimi wznosić, aż w końcu rozświetliło ogromne połacie bezkresnego piachu. Wydmy, których nieoświetlona część pozostawała w cieniu, miały piękny, pomarańczowy kolor.
Powrót do oberży wcale nie był prosty, bo wiatr nie ustawał, a unoszący się w powietrzu piasek mieliśmy wszędzie: w oczach (mimo okularów), w uszach, w ustach, we włosach, w każdym zakamarku ubrania. Po dwóch godzinach dotarliśmy do miejsca, z którego wczoraj wyruszyliśmy. W samą porę, bo kilkanaście minut później rozpętała się burza piaskowa. Nikt nie wiedział ile potrwa. Właściciel oberży mówił, że około południa wiatr powinien trochę ustać, ale i to nie było pewne. Po zrzuceniu zapiaszczonych ubrań i prysznicu poszliśmy na śniadanie: omlet, naleśniki, kilka rodzajów oliwek, marmolada, miód, oliwa z oliwek, ser, jogurt, sok pomarańczowy, kawa i oczywiście miętowa herbata. Mogliśmy celebrować śniadanie tak długo jak tylko chcieliśmy, bo przecież i tak byliśmy uwięzieni na środku pustyni przez zjawisko, które z ciekawością obserwowaliśmy. Wiatr był tak silny, że od unoszącego się piasku dookoła zrobiło się siwo. Nawet zdjęć nie dało się robić. Maćko w obawie przed wypiaskowaniem moto, przykrył go jednym z wielu leżących na podłodze dywanów, które poprzyciskał kamieniami. Jak to natura uczy człowieka cierpliwości.
Około południa wiatr ustał na tyle, że postanowiliśmy zaryzykować spakować moto i spróbować wyrwać się z objęć pustyni. Aby nie ryzykować niepotrzebnej wywrotki Maciek powolutku na pierwszym biegu przejechał 600 metrów szutro-piachu do głównej drogi, które ja przeszłam pieszo. Przy jeszcze trwających podmuchach wiatru z prędkością nie przekraczającą 70 km/h opuszczaliśmy Saharę. W pewnym momencie przed nami pojawiła się ogromna pryzma piachu. Nauczeni wczorajszym doświadczeniem zsiadłam z motocykla, a Maciek wolniutko przeprowadził Norge na czarny asfalt. Dalsza droga przebiegała już bezproblemowo. Merzouga to głównie gliniane domki, wąskie uliczki, kamienie, dzieci biegające na boso, pojawiające się znikąd w przeciągu 5 sekund. Wszystko to z wydmami w tle. Widok iście jak z odcinków Cejrowskiego. Planując wyjazd do Maroka, o wiele bardziej niż popularne miejsca turystyczne chcieliśmy zobaczyć właśnie taką Afrykę. Szkoda wyjeżdżać i zostawić ten klimat. Miałam wrażenie, że nic mnie już nie zdziwi i nie spotka mnie nic tak wyjątkowego podczas tej wyprawy.
W miarę oddalania się od Marzougi rosła ilość zieleni, a spadała temperatura (gdy wyjeżdżaliśmy było 40 st.C). Droga, pomimo że porywająco kręta nie była, miała swój urok. Kilometry mijały szybko, a wszystko co nas otaczało kojarzyło mi się z westernami z lat 70’tych.
Ponieważ wyruszyliśmy dość późno, zdawaliśmy sobie sprawę, że nie przejedziemy w tych warunkach więcej niż 300 kilometrów. Postanowiliśmy zakończyć dzisiejszy dzień w Midelcie i na 50 kilometrów przed miastem zabookingowaliśmy pokój w willi Midelt za 35 euro od dwóch osób ze śniadaniem (Riad Villa Midelt, e-mail: villamidelt@yahoo.fr). Dziś byliśmy tylko o śniadaniu, więc około 14 postanowiliśmy coś zjeść. Niestety, ramadan po raz kolejny dał nam się we znaki. Wszystkie przydrożne bary i knajpki były pozamykane. Z kiszkami grającymi marsza stwierdziliśmy, że zjemy już na miejscu. Od Ar Rachidy jechaliśmy urokliwą doliną Ziz, by potem wjechać w kolejny wąwóz – George du Ziz. To co teraz napiszę to tylko moje subiektywne odczucie. Gdybyśmy naszą podróż po Maroku zaczynali od Ceuty, Fezu i zjeżdżali w dół, to z pewnością powiedziałabym, że dla takich widoków warto było przyjechać do Maroka. I zapewne byłaby to prawda. Tylko, że my zaczęliśmy od wybrzeża, a po drodze przejechaliśmy już wąwozy Dades i Todra przy których Gerge du Ziz zarówno wielkościowo jak i widokowo to pikuś. A Tunel Legionistów minęliśmy prawie niezauważalnie, gdyby nie tabliczka z informację, pewnie w ogóle nie zwrócilibyśmy na niego uwagi. Po drodze mijaliśmy jeszcze gaje palmowe i pierwsze napotkane w Afryce jezioro, którego lazur jest definicją jego koloru. Kręta droga na tym odcinku sprawiała wrażenie stworzonej wprost dla motocykli.
Na 50 kilometrów przed Mideltem zaczęło padać i nie pozostało nam nic innego jak założyć deszczówki. Temperatura też spadła o jakieś 15 stopni. Po wjechaniu do miasta oczywiście zaczęły się problemy z dotarciem do Riadu, a koordynaty tradycyjnie się nie zgadzały. Napotkany przypadkowo przechodzień zaproponował nam, że za 20 DIH pokaże nam drogę, bo trudno tam trafić, jeżeli jeszcze dodatkowo zapłacimy za taxi, która będzie jechała przed nami. Ale nas wkurzył. Jak zwykle pomogła nam aplikacja na booking.com i przybliżenie najbliższej ulicy w GPS. Położona na uboczu willa była nieziemska. Czuło się klimat i moc Maroko. Wszędzie rozsypane płatki róż – na stołach, na łóżku, na ławie w saloniku. Oprócz nas na parkingu stały zaparkowane jeszcze trzy motocykle – dwa z Francji i jeden z Portugalii. Na powitanie dostaliśmy oczywiście miętową herbatę i ciasteczka, które na chwile zaspokoiły nasz głód. Obsługa wniosła nasze bagaże na górę, a my od razu zamówiliśmy obiad. Niestety musieliśmy na niego poczekać do zachodu słońca (czyli około 20.00), ale było warto. Na pierwsze danie zupa marokańska, potem tagin z kurczakiem, sałatka marokańska, sok ze świeżych pomarańczy, a na deser talerz owoców. Bogactwo. Teraz nie pozostało nam nic więcej jak tylko pójść w objęcia Morfeusza.
Dzień 14: Merzouga – Ar Rachida – Midelt, 277 km
Dzień piętnasty – środa 31 maja 2017 roku
To miał być dzień bez przygód – w końcu – 200 kilometrów przelociku do Fezu i zwiedzanie Mediny. A wyszło…jak większość dni w Maroku ze zdarzeniami, których nie byliśmy w stanie przewidzieć.
Rano oczywiście zostaliśmy uraczeni wspaniałym śniadaniem. Tak jak wczoraj przy wieczornym obiedzie, obsługa stała kilka metrów od nas, czekając czy jeszcze sobie czegoś nie zażyczymy. Trochę to komicznie wyglądało – my i grupa francusko-portugalska w ciuchach motocyklowych, a obok kelnerzy ubrani w nieskazitelnie białe stroje marokańskie z kolorowymi turbanami na głowie, z rękoma złożonymi na brzuchu, bacznie obserwujący nasze stoliki.
Ponieważ wczoraj nie udało nam się znaleźć jakiegoś ciekawego noclegu blisko Mediny w Fezie (Maćko obstawał przy Grandzie 3 km od niej) zaraz po śniadaniu zarezerwowałam Riad w samym środku Mediny, niestety z publicznym parkingiem za około 25 euro. Dokonawszy formalności, ruszyliśmy w drogę (droga N13).
Pierwszy postój – Park Narodowy Ifrane (w Azrou trzeba skręcić w prawo na drogę N8). Gdy tylko zsiedliśmy z motocykla przy drodze zauważyliśmy stado małp, to makaki magot – małpy żyjące w sporych grupach. Część z nich skakała po drzewach, część biegała po ziemi, tylko czekając na turystów z orzeszkami. Zaopatrzeni w torebkę fistaszków zakupioną od tubylca za 5 DIH, z ochotą postanowiliśmy nakarmić te przeurocze zwierzątka, które orzechy z naszych rąk brały szybko, acz bardzo delikatnie i natychmiast je wyłuskiwały. My karmiliśmy małpy, a one w zamian dawały się pogłaskać. Chcieliśmy jak najwięcej orzechów dać najmniejszym członkom stada, co wcale nie było takie proste, bo stare małpy natychmiast je przeganiały. Ciekawostką były te zwierzątka skaczące po drzewach, bo do tej pory jedynymi zwierzętami skaczącymi na drzewa, jakie widzieliśmy w Maroku były kozy. W pewnej chwili dostrzegliśmy starą małpę z oseskiem, która obiema rękoma przyciskała je do piersi. Ponieważ nie mogła chwytać podawanych jej orzechów turyści podawali jej do pyszczka wyłuskane przez nich orzechy. Wyglądało to naprawdę zabawnie. Szkoda tylko, że tubylcy z tego urokliwego miejsca zrobili niezły biznes, organizując płatny parking oraz sprzedaż lokalnych pamiątek.
Po kilkunastu minutach ruszyliśmy dalej z zamiarem zobaczenia wodospadów w Sefrou w pobliżu Fezu (droga F724). Niestety nie udało nam się ich znaleźć. Za to Ifrane, przez które przejeżdżaliśmy, trochę wynagrodziło nam te stratę. To zupełnie inny świat. Afrykański kurort w szwajcarskim stylu – krótko przystrzyżone trawniki w angielskich ogrodach, ogrom zieleni, rezydencje z ochroniarzami, obok nich parki z odkrytymi basenami, luksusowe hotele i przechadzający się pomiędzy nimi turyści, wyjęci jakby z zupełnie innej bajki.
Około 14.00 dojechaliśmy do Fezu. Jak zwykle, nie mogliśmy znaleźć rano zabukowanego riadu. Po godzinie jazdy wokół Mediny, kilku zapytań policjantów („friendów” mieliśmy naprawdę dosyć), stanęliśmy pod główną bramą Starego Miasta – Bab Bouejoud. Stamtąd miało być 300 metrów do riadu, ale te 300 metrów to było w linii prostej, która oznaczała 15 minutową „przechadzkę” z bagażami i kaskami po wąziutkich uliczkach Mediny (bo moto musiało zostać na ogólnodostępnym parkingu). Kto był w Fezie wie o czym piszę. Riad był i tak nie do odszukania bez pomocy przewodnika, więc zadzwoniłam do hoteliku z prośbą, by ktoś po nas wyszedł. Po paru minutach przyszedł sympatyczny koleś, ale po tym, jak nam powiedział o 15 minutowym „spacerku”, napięcie między mną i Maćkiem prawie sięgnęło zenitu. Wyobraźcie sobie nas siedzących na krawężniku, zmęczonych, w ciuchach motocyklowych i ogromnym upale, z nadzieją czekających na to, że w końcu znajdziemy ochłodę w klimatycznym hoteliku, w którym weźmiemy prysznic, by po kilku minutach zatopić się w mrocznych uliczkach starego miasta. Do tej pory nie wiem dlaczego Maćko mnie nie opieprzył za ten wybór, bo jasne było, że szybko musimy znaleźć inną miejscówkę. Nie było to wcale takie proste, bo adresy hoteli w internecie nijak się miały do ulic w GPS. Jedyny hotel jaki się zgadzał to był Ibis, ale cena była zaporowa. W końcu Maciek zdecydował, że jedziemy do Ibis Budget, około 5 kilometrów od Mediny. Ja wsiadłam w taksówkę, Maciek na moto i tym sposobem dotarliśmy do hotelu. I tak w gruzach legły moje plany o noclegu w kolejnym klimatycznym Riadzie. Straciliśmy już przeszło dwie i pół godziny bez sensu, więc postanowiliśmy, że tam zostajemy, a na zwiedzanie Mediny pojedziemy taksówką. Za kurs w jedną stronę zapłaciliśmy 20 DIH.
Fez to dla mnie kwintesencja kraju, jego kultury i cywilizacji związanej z islamem. Tutejsza ogromna medina, podzielona na kilka części, jest miejscem jedynym w swoim rodzaju, a porównać ją można co najwyżej ze Starym Miastem w Marakeszu. W labiryncie uliczek i zaułków, pośród ogromnej ilości meczetów, medres, grobowców lokalnych świętych, w starych rezydencjach możnych rodów, setek straganów i sklepików, w wiekowych często zrujnowanych domach, od tysiąca lat życie toczy się w niezmienionym rytmie. Rytm ów wyznacza śpiew muzeina, który zwołuje wiernych pięć razy w ciągu dnia na modlitwę. Medinę wraz z jej bazarami początkowo zwiedzaliśmy sami, ale bez przerwy byliśmy nagabywaniu przez „jakiś przewodników”. Odmawialiśmy im mylnie sądząc, że sami damy radę. Tubylcy, którzy chcieli nam pomóc (oczywiście nie za darmo) byli bardzo napastliwi i nawet gdy grzecznie odmawialiśmy krzyczeli „Medina is big”, „It’s my area” i złowieszczo się uśmiechali. W końcu się poddaliśmy, ale tylko dlatego, że podszedł do nas bardzo sympatyczny chłopak, który przez 15 minut oprowadzał nas po Medinie, nie chcąc za to żadnej kasy. Potem postanowił się pożegnać i dopiero wtedy zaproponował, że przez godzinę pokaże nam najciekawsze miejsca w Medinie. Była już godzina 18.30, więc szybko ustaliliśmy cenę na 100 DIH. Wycieczka z nim była warta każdych pieniędzy. Pokazał nam meczety, szkoły, stare rezydencje. W końcu doprowadził nas do starej garbarni, którą bardzo chcieliśmy zobaczyć. Mimo, że nikt już nie pracował, krętymi schodkami, pokonując kilka pięter, weszliśmy do kolejnego sklepu, w którym znajdował się taras, z którego można było zobaczyć sławną garbarnię. Garbarnia w Fezie zawdzięcza swoją popularność niezmiennej od stuleci procedury wytwarzania skór. Codziennie w pocie czoła pracownicy cechów dbają o najwyższą jakość swoich wyrobów starannie obrabiając skóry i maczając je w kadziach wypełnionych barwnikami. Słynny smród nie był wcale dokuczliwy, ale chyba ze względu na późną porę. Spoglądaliśmy na ogromne kadzie wypełnione barwnikami i stojące obok przyrządy do wyprawiania skór. Jakby tych atrakcji było mało Mohamed (bo tak miał na imię nasz przewodnik) zaprosił nas na dach swojego domu, abyśmy mogli podziwiać panoramę Mediny. Początkowo tylko Maćko zdecydował się przyjąć jego zaproszenie, a ja zostałam na dole. Po kilku minutach postanowiłam także tam wejść, bo jak mieliby nas „zaciukać”, to oboje. Wejście było strome, schodki wąskie, a cały dom pachniał starością. Widok z góry na Medinę był powalający, mnóstwo domów i ogrom wyrzucanych na dachy śmieci. Na górze dołączył do nas jeszcze młodszy brat Mohameda i pokazał nam hodowlę swoich gołębi. Zrobiło się naprawdę sympatycznie, a po zejściu z dachu chłopaki zaprosili nas do swojego mieszkania. Trochę mieliśmy „pietra”, ale nie mogliśmy im przecież odmówić. Za kilka minut był zachód słońca i w końcu nasz przewodnik i jego brat mogli coś zjeść. Jedzenie stało już na małym stoliku – nie wiem co to było (poza dwoma ciastkami i zimnymi frytkami), ale nie wyglądało zbyt apetycznie. Grzecznie podziękowaliśmy za poczęstunek, ale marokańskiego napoju w stylu mleka o smaku waniliowym nalanego z dziwnej butelki musieliśmy jednak spróbować. Smakowało nawet nieźle. Sytuacja w mieszkaniu Mohameda była dla nas trochę tragikomiczna – my w jakimś starym domu, nie wiadomo na jakiej ulicy, siedzący na ogromnych starych kanapach i pijący mleko…. Mohamed opowiadał nam o swojej rodzinie, o tym gdzie pracuje, pokazywał rodzinne fotografie. Po posiłku ruszyliśmy w kierunku wyjścia z Mediny. Ten spacer wąskimi uliczkami już o zmierzchu i przy zamkniętych wszystkich sklepikach trwał około 15 minut. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że w Medinie jest 500 ulic, z których większość nie ma nazwy i zgubienie się w ich gąszczu nie jest żadnym problemem. Problemem jest natomiast znalezienie bramy wyjściowej.
Około 20.30 byliśmy już po zwiedzaniu i w końcu postanowiliśmy coś zjeść. Dziś jedliśmy tylko śniadanie i chyba emocje sprawiły, że zapomnieliśmy o głodzie. W najbliższej restauracji zamówiliśmy po sałatce i soku, bo na nic więcej nie mieliśmy siły. Potem wsiedliśmy w taksówkę i obraliśmy kurs na hotel. Sam powrót, który mógłby się wydawać tylko 15 minutową przejażdżką stał się kolejną przygodą tego dnia. Taksówkarz nie bardzo wiedział, gdzie ma jechać, ale przy naszej małej podpowiedzi pojechał właściwą trasą. Tylko, że niestety minął nasz hotel o jakieś 200 metrów. Gdy krzyknęliśmy „stop” i chcieliśmy wysiąść, kierowca się zatrzymał, wrzucił wsteczny i po prostu zaczął cofać pod prąd na trzypasmowej jezdni. Nawet rondo „zaliczył” na wstecznym. Jeszcze mruczał coś pod nosem, gdy inni kierowcy na niego trąbili. To była kwintesencja marokańskiego stylu jazdy. Jak na dziś – mamy dość wrażeń.
Dzień 15: Midelt – Ifrane – Fez, 248 km
Dzień szesnasty – czwartek 1 czerwca 2017 roku
To nasz przedostatni dzień w Maroku. Dziś jedziemy do Chefchaouen (dalej Szefszawan), trochę je pozwiedzamy i jutro mkniemy na prom do Ceuty. Chcąc przejechać przez góry Rif pojechaliśmy okrężną drogą przez Taounate i Targuist (N8 i N2 – w sumie około 300 kilometrów). Dla tych widoków warto było nadłożyć drogi. Jechaliśmy przez niekończące się gaje oliwne, a droga między Taounate i Targuist to jedna wielka wstążka pełna zakrętów. Mknęliśmy naprawdę fajną, krętą drogą w klimacie alpejskich przełęczy, po drodze mijając kolejne marokańskie wioski.
Jechaliśmy do Ketamy, do której podobno nikt rozsądny nie powinien jechać. Gadanie o mafii i bandytach z Ketamy należy między bajki włożyć (choć nie do końca jest to prawdą). Po dojechaniu do Ketamy już wiedzieliśmy jak wygląda królestwo narkotykowego biznesu. Wszędzie jak okiem sięgnąć rośnie marycha, plantacjami są pokryte całe zbocza, każdy kawałek uprawnej ziemi rodzi pewnie setki kilogramów tego, za posiadanie czego, w ilości nawet 0,5 grama w takich krajach jak Rosja i Polska wsadza się do więzienia młodszych i starszych na potrzeby wykrywalności przestępczości narkotykowej. Rolnicy tu uprawiają gandzię w każdym ogródku. Rozbawił nas widok stada owiec, które pasły się na polu marihuany wygryzając młode krzaczki z wielkim apetytem.
Typy handlujące ziołem byli naprawdę nachalni. Ci stojący na poboczu potrafili prawie wejść pod koła, a ci z samochodów ciągle usiłowali nas zatrzymać. Takie sytuacje zaczynały się około 20 kilometrów przed Ketamą i trwały do samego Szefszawan. W każdym momencie mogliśmy usłyszeć „good stuff”, a w powietrzu wyczuć charakterystyczny zapach zioła powszechnie uznawanego za lecznicze. Po kilku takich akcjach mieliśmy już dość, ale raz zrobiło się naprawdę nieciekawie. Jechał za nami koleś w Seacie na holenderskich blachach, w pewnym momencie zaczął nas wyprzedzać, machając abyśmy się zatrzymali i sam stawał kilkaset metrów dalej. My nic. Wyprzedzaliśmy gościa, a że okolica była mocno wyludniona, jechaliśmy przed siebie, nawet nie myśląc o zatrzymaniu się. A on za nami jedzie i trąbi i powtarza manewr z wyprzedzaniem i machaniem. My znowu nic. Ale po trzecim takim manewrze postanowiliśmy w końcu stanąć obok niego, a że akurat zatrzymał się naprzeciwko stacji benzynowej, czuliśmy się w miarę bezpiecznie. Rozpoczął się stary i znajomy dialog: że zatrzymał nas bo jesteśmy z Polski, że ma tam przyjaciół w Krakowie, zaprasza nas do siebie na herbatę, pokaże nam jak mieszka, poznamy jego małe dzieci, zjemy wspólny obiad (mimo Ramadanu)… itd. I tak w transie swojego słowotoku i naszych „thank you, no”, w pewnej chwili wyciągnął w naszym kierunku torebkę z marychą, mówiąc, że to najlepszy towar w tej okolicy. Naszemu stanowczemu „no, thank you” towarzyszyło równie stanowcze wyrwanie przed siebie. Nie było opcji żebyśmy się zatrzymali. Po drodze trąbiło na nas jeszcze parę samochodów, ale już nie byli tak natarczywi. Ciśnienie nam zeszło dopiero wtedy, gdy w powietrzu nie było czuć dziwnego zapachu, a przed sobą zobaczyliśmy lokalne ciężarówki.
W drodze do Szefszawan kilka razy znów jechaliśmy w chmurach, czy też przez chmury. Jak zwał tak zwał, ale to przedziwne uczucie – wjeżdża się w białą chmurę, temperatura nagle spada i nic wokół siebie nie widzisz, poza kawałkiem asfaltu na trzy metry przed motocyklem, a po kilku kilometrach wyjeżdża się na drogę pełną słońca.
Około 16 dotarliśmy do Szefszawanu. Tradycyjnie nie obyło się bez błądzenia i natarczywych friendów dopadających nas przy każdym zatrzymaniu motocykla. Za 100 DIH pokażą Ci drogę do Riadu, pokażą gdzie jest najbezpieczniejszy parking. Gdy stanowczo dziękowaliśmy, cena spadała do 40 DIH. Po kilku takich akcjach na prawdę można mieć tego dość. Poza tym dość stanowczym głosem staraliśmy się od nich opędzić. Tego dnia nocowaliśmy w Riadzie Darija, kilkaset metrów od Mediny, z parkingiem przylegającym do budynku (choć miejskim i dodatkowo płatnym za pilnowanie moto). Naprawdę super miejscówka. Maćko był tak zmęczony, że został w pokoju, a ja ruszyłam na zwiedzanie i zrobienie ostatnich zakupów w Maroku… jedwabne szaliki na prezenty i najlepsze pod słońcem oliwki. Te ostatnie, w wielu smakach i kolorach, były sprzedawane na targu i w sklepikach na wagę. Nikt niestety nie miał takiego pojemnika, w którym moglibyśmy je dowieść do Polski. Dopiero w jednym z lokalnych markecików sympatyczny sprzedawca wskoczył do magazynku na strychu, skąd przyniósł plastikowe pudełeczko, w którym zmieściło się prawie kilogram tych pyszności. I o dziwo, nie chciał za nie dodatkowej kasy. Pudełeczko było szczelne, a oliwki bezpiecznie dojechały do Polski i urozmaicały nasze śniadania i kolacje przez następnych kilka tygodni. Pisząc „lokalny markecik” mam myśli pomieszczenie około 5x5m w którym było wszystko. Temperatura w środku była równa temperaturze na zewnątrz w cieniu, czyli około 30 stopni. Co ciekawe, np. wszystkie jogurty, pitne, do jedzenia, naturalne i smakowe, stały po prostu na półce (i nie chodzi tu o półkę lodówki). Obok nich owoce, warzywa, chemia, niezbędne rzeczy gospodarstwa domowego… Nic dodać, nic ująć. Medina była krzykliwa. Nawoływania sprzedawców wdzierały się w popołudniowy upał. Równie hałaśliwe negocjacje cen inicjowane przez sprzedających potwierdzały, że targowanie się w krajach arabskich to sztuka, bez jakiej nie byłoby tu życia. Chłonęłam z przyjemnością i zaciekawieniem niezwykłości niedostępne dla nas na co dzień.
Do Riadu wróciłam po trzech godzinach szwędania i już razem z wypoczętym Maćkiem poszliśmy na ostatnią kolację w Maroku. Wybór padł na małą knajpkę w której siedziało sporo miejscowych, w końcu oni najlepiej wiedzą gdzie jeść. Zasiedliśmy za drewnianym stołem ze śladami spożywania pokarmów przez mieszkańców całej okolicy. Ale żeby nie było, że nikt nie przestrzega przepisów sanitarnych otrzymaliśmy podkładki z papieru. Zamówiliśmy oczywiście marokańską sałatkę, tagin, grillowane mięsa i świeżo wyciśnięty sok pomarańczowy. Kelner nie byłby chyba sobą, gdyby nie zaproponował nam „czegoś do palenia”, ale grzecznie odmówiliśmy. Zanim podano nam kolację, zamówiliśmy „pot murzyna” czyli amerykański napój w czerwonej puszce. Cena za kolację była równie przyjemna, jak smak tego co zjedliśmy – 10 euro. Poszwędaliśmy się jeszcze razem po Medinie i około 22.00 wróciliśmy do Riadu.
Szefszawan nie bez przyczyny nazywane jest błękitnym miastem. Wszystko dookoła po wejściu w uliczki jest koloru błękitnego. Od chodników pomalowanych na ten kolor, po czubki najwyższych fasad. Do dziś nie wiem dlaczego tak się dzieje, bo kolor niebieski zdobiący tam fasady budynków nie różni się zbytnio od barwy z entuzjazmem wykorzystywanej przez Greków do dekorowania wszystkiego, co tylko da się udekorować. Nie trzeba dotrzeć na Santorini, aby się o tym przekonać. Ogólnie nigdy tego typu motywy nie robiły na mnie wrażenia, ale tam mi się naprawdę podobało. W uliczkach porozkładani byli uliczni handlarze warzyw, przypraw, kur, kogutów, pamiątek, farb i wszystkiego innego czym handluje się w Maroku. Wrażenie zrobiły na mnie pomalowane na niebiesko ściany starych kamienic, w kontraście z czerwonymi dywanami ulicznych sprzedawców, różnokolorowych kapci, ozdobionych piórkami kapeluszy ze słomy, koszy przypraw, daktyli, owoców i oliwek w tylu odmianach, ile w życiu nie widziałam.
Dzisiejszy spacer po Szefszawan był dopełnieniem i OGROMNĄ kropką „nad i”, jeżeli chodzi o poznawanie Maroka.
Na jednym ze zdjęć zobaczycie knajpkę „Ali Baba” – specjalnie zrobiłam tę fotkę, bo wszyscy Marokańczycy na widok Maćka od razu mówili do niego Ali Baba (ciekawe dlaczego?
) .
Dzień siedemnasty – piątek 2 czerwca 2017 roku
Wstaliśmy około 7. W cenę noclegu wprawdzie było wliczone śniadanie, ale musieliśmy je zrobić sami.
Właściciel Riadu jeszcze wczoraj pokazał nam gdzie jest kuchnia, gdzie kawa i herbata i lodówka, w
której zostawił nam serki, dżem i soki. Rano Chefchaouen wygląda inaczej. Błękit domów jest
niesamowity i robi wrażenie jakbyśmy byli w niebie.
Nasza wyprawa po Maroku dobiega końca. Dziś opuszczamy Afrykę. Ruszyliśmy z samego rana, aby
około południa dotrzeć do portu, bo w Ceucie traciliśmy przecież 2 zarobione przy wjeździe do
Maroka godziny. Do kufrów dociskaliśmy gifty zakupione wczoraj, ale największym problemem
okazało się prostokątne pudełko z oliwkami, które nijak się chciało w naszych kufrach ułożyć. Do
Ceuty mieliśmy około 100 kilometrów. Trochę nam żal opuszczać Maroko, ale oboje tęskniliśmy już za
domem. Słońce nie odpuszczało, ale jakoś nie było radości z jazdy – w sumie to nie droga, nie słońce,
a świadomość, że wracamy.
Przed Ceutą mijaliśmy bardzo wielu czarnoskórych mieszkańców Afryki. Chyba szukali okazji aby
jakkolwiek przekroczyć granicę hiszpańską. Przypomnę, że Ceuta to terytorium Hiszpanii oddzielone
od Maroka wysokim murem. Przed przejściem granicznym tradycyjnie pojawili się myfriendzi, którzy
wymachując białymi kartkami niezbędnymi do przekroczenia granicy oferowali swoją pomoc.
Doświadczeni w boju, ominęliśmy ich z uroczym uśmiechem na ustach i podjechaliśmy do odprawy.
Tym razem poszło dosyć szybko. Po stronie marokańskiej celnik i policjant, to samo po stronie
hiszpańskiej. Po kilkunastu minutach byliśmy już na terytorium Hiszpanii. Teraz wystarczyło u tubylca
wymienić pozostałe dirhamy na euro, kupić bilet, przejechać miasto i stanąć do kolejki na prom. Bilety
na najbliższy prom, który odpływał o 15.00, kupiliśmy bez problemu w miejscowym biurze podróży –
cena 32 euro od osoby plus 26 euro za moto. Była godzina 13.00, więc czas oczekiwania nie był zbyt
długi. Na szczęście oczekiwanie w pełnym słońcu było niczym w porównaniu do myśli, ze niebawem
będziemy na starym kontynencie. Wjazd na prom – prościzna. Prom odpłynął, a my z pokładu
żegnaliśmy się z Marokiem. Dobrze, że w drodze do Maroka płynęliśmy przez dwa dni, bo ten
dzisiejszy bardziej przypominał tramwaj wodny.
O 16.15 byliśmy w Europie. Pierwsze to telefony do dzieci, że Afryka za nami, że wszystko zakończyło
się pełnym sukcesem i bez strat dojechaliśmy z powrotem do Europy. Słońce schodziło coraz niżej, ale
po ciepłym dniu dawało to dużą ulgę.
Ominęliśmy Gibraltar, postanawiając jechać przez Costa del Sol. Cena autostrady z Algerciras do
Malagi powaliła nas z nóg – 16,5 euro za 100 kilometrów. Potem jechaliśmy już trasą ekspresową
wzdłuż wybrzeża. Idealny asfalt, zero ruchu i winkiel za winklem. Kręta trasa prowadziła bezpośrednio
nad Morzem Śródziemnym – niesamowity klimat Hiszpanii powalił nas na kolana. Na stacji
benzynowej zabookingowaliśmy hotel około 200 kilometrów od Algerciras (hotel Tobosco w
miasteczku Almunecar). Almunecar sprawia wrażenie miasteczka bardzo spokojnego, nie ma gwaru i
zgiełku, nikt się tu nigdzie nie spieszy, samochody nie trąbią w ogóle ludzi. Jednym słowem sjesta.
Zupełnie inaczej niż w Maroku. Szybki shower i poszliśmy na kolację, bo przecież od rana nic nie
jedliśmy. Do kolacji wypiliśmy pierwsze od 10 dni piwo, bo przez cały pobyt w Maroku (poza dniem z
ostrygami) nie wypiliśmy ani jednego mililitra tego szlachetnego trunku, o winie nie wspominając. A i
ceny były już bardzie europejskie.
Pora na małe podsumowanie na gorąco.
Maroko podczas naszej podróży motocyklowej urzekło nas swoim niebanalnym pięknem,
nieprzewidywalnością oraz zmiennością. Co chwila zadziwiało nas kontrastami krajobrazu, a tego się
nie spodziewaliśmy. Dowiedzieliśmy się kim są Arabowie, Berberowie no i Tuaregowie. Przez cały czas
poznawaliśmy ciekawych ludzi innych niż tych z którymi mieliśmy do tej pory styczność.
Smakowaliśmy lokalnej kuchni, która jest pełna przypraw. I najważniejsze – wyjeździliśmy się dobrze
motocyklem! Maćko miał wszystko to, czego motocyklista potrzebuje – piękna pogoda, niesamowite
widoki, idealny asfalt, trochę szutrów i piękne zakręty w górach Atlas, a to wszystko w afrykańskim
klimacie! Warto było poświęcić wiele godzin przed wyjazdem na planowanie podróży oraz wybieranie
tras. Nie zastanawialiśmy się wprawdzie wcześniej się nad dostępnością i jakością noclegów – po
prostu rezerwowaliśmy je na bieżąco. Sprawy formalne takie jak deklaracje celne, przejście graniczne
itp. których ja osobiście nie cierpię też nie były takie straszne. Jedynym minusem była natarczywość
myfriendów, ale i z tym można było sobie poradzić. W Maroku około 20.00 jest już prawie ciemno,
więc jazdę trzeba tak rozplanować, aby kończyć przed zmierzchem.
W dwanaście dni zrobiliśmy po Maroku 3 412 kilometrów. Nie mieliśmy żadnego dnia odpoczynku bez
motocykla. Różnica temperatur wynosiła około 20 stopni. Najwyższa temperatura na blacie to 40
stopni. Najwyżej położony punkt – 2 900 m npm. Deszcz złapał nas tylko raz. We wszystkich
miasteczkach spaliśmy w riadach lub hotelach. Średnie koszty to:
– benzyna 20 euro/dzień
– noclegi 20 – 40 euro/dzień
– jedzenie 20 – 30 euro/dzień.
Paliwo w Maroku nie jest drogie, cena od 0,8 – 1,00 euro za litr. Stacji benzynowych w Maroku jest
sporo, poza terenami mało uczęszczanymi, gdzie jest ich mniej. Ale za to nie ma na nich żadnych
sklepów, więc o kawie czy coli w trakcie tankowania można raczej zapomnieć.
Również dialogi z lokalnymi sprzedawcami zawsze wyglądały podobnie:
– where are you from?
– from Poland
– o Polonia! I have a friend in Polonia lub my friend has a wife from Polonia
– nasze uśmiechy
– I have a very good stones (…) for you will be a special price
– I don’t want to buy anything
– no problem, I have a gift for you, itd, itd….
Odpuszczali dopiero wtedy, jak odeszło się od stoiska. Można było jeszcze zrobić złą minę i udawać
wkurzonego. Ale to lokalnych sprzedawców pamiątek nie zniechęcało i wołali za tobą: keep smiling,
you are on the holidays, welcome in Marocco, don’t worry.
Ale najlepsze było targowanie. Ponieważ tę czynność większość Polaków ma we krwi, ja również
wtedy byłam w swoim żywiole. Przytoczę dwa dialogi z lokalnymi sprzedawcami, które były chyba
najbardziej charakterystyczne.
Sytuacja pierwsza:
Na szczycie przełęczy Tizi-Tischka chciałam kupić fajny kamień z czerwonym minerałem w środku i
przy okazji zrobić kolejną wlepę MotoMarocco. Opadło nas kilku sprzedawców, ale zostaliśmy przy
najmniej narzucającym się, którego „przyjaciel miał żonę Polkę z Krakowa”. Pokazałam na minerał,
który zamierzałam kupić.
– what is a price?
– normal price is 600, for touris is 400, for you is a special price 200
– too expensive + słodki uśmiech
– what is your price?
– twenty
– no 150
– twenty
– no, 100
– twenty
– what is your last price?
– twenty + słodki uśmiech
– ok, it’s yours.
Sprzedawca zapewne liczył, że po sprzedaniu kamyka za 20 DIH namówi mnie jeszcze na kilka innych
pamiątek, ale szybko mu podziękowaliśmy i pojechaliśmy dalej.
Sytuacja druga:
W Parku Narodowym Ifrane jeden ze sprzedawców miał ładne i nieduże ręcznie tkane dywany.
Wprawdzie nie był nam potrzebny, ale pomyślałam sobie, że jak utarguję dobrą cenę to kupię.
– what is the price?
– four hundred
– too expensive
– what is your price?
– twenty
– lekkie zdziwienie handlarza + “Euros?”
– no, dirham
– dziwny grymas twarzy + it’s handmade
– I know
– I can sell it for 300
– twenty
– kolejny dziwny grymas + 200
– twenty
– what is your last price?
– twenty
– maybe next time, you are crazy
I tak jak mantra powtarzane „twenty” sprawiło, że nie stałam się właścicielką ręcznie tkanego dywanu
z Maroka. Maybe next time?.
Dzień osiemnasty – sobota 3 czerwca 2017 roku
Nareszcie zjadłam europejskie śniadanie – jajecznica, chorizo, szynka serrano, żółty serek, pachnące bułeczki…a nie tylko naleśniki dla Maćka.
Dziś przed nami tylko przelot w okolice Valencji. Można by powiedzieć „jedno wielkie bzykanie” drogą ekspresową w temperaturze 35 stopni. Widoki jak podczas jazdy przez Austrię, tylko podczas jazdy wzdłuż wybrzeża trochę bardziej urozmaicone.
Etap przez Hiszpanię podzieliliśmy na dwa dni po 600 kilometrów, bo zamierzaliśmy w poniedziałek na pół dnia i nockę zakotwiczyć w Nicei u mojego chrześniaka. Dziś mamy miejscóweczkę 10 kilometrów od Valencji w pokoju B&B w cichutkiej dzielnicy willowej. Fajna sjesta po 7 godzinach jazdy.
Dzień 18: Malaga – Valencia, 576 km
Dzień dziewiętnasty – niedziela 4 czerwca 2017 roku
Cały dzień bzykania na mokro, co oznacza cały dzień jazdy w deszczu. Plusem była jedynie dobra droga i wysoka temperatura. Po drodze zjedliśmy przygotowane rano kanapki, a wieczorem obiado-kolację w knajpce nieopodal hoteliku, w którym spaliśmy.
Już po kolacji usiedliśmy nad mapą, aby zaplanować trasę z Nicei do Łodzi. Wiedzieliśmy, ze jutro nie będzie ku temu okazji, bo całe popołudnie chcieliśmy poświęcić na zwiedzanie Nicei i pogaduchy z moim chrześniakiem, którego widuję raz do roku. Ponieważ trasie przez Austrię i Czechy powiedzieliśmy stanowcze NIE, niebieską kreskę na mapie Google przesunęliśmy trochę w lewo. Zbliżona kilometrowo trasa prowadziła przez Mediolan, Monachium i Wrocław. W pewnym momencie Maćko jakby od niechcenia rzucił „z Mediolanu jest już tylko rzut beretem nad Como”. Ponieważ 32 lata małżeństwa zobowiązują i wszyscy nasi bliżsi i dalsi znajomi wiedzą, że odbieramy z Maćkiem na tych samych falach, od razu wiedziałam o co mu chodzi. Powiedziałam tylko „to sprawdź pogodę na Stelvio i możemy je zaliczyć”. Wprawdzie powrót do domu planowaliśmy na czwartek, ale Stelvio warte było przedłużenia urlopu o dwa dni. Propozycja była tym bardziej kusząca, że rok temu to właśnie pogoda popsuła nam plany zdobycia tej kultowej przełęczy. Kamerki ze Stelvio pokazały dość sporo śniegu, przejezdne drogi i temperaturę 6 stopni. Pozostało nam tylko wybrać miejsce na nocleg z wtorku na środę. Padło na Livigno. Maćko wziął na siebie obowiązek powiadomienia dzieci, że wrócimy dzień lub dwa później…chyba nie muszę dodawać, że wcale nie były zdziwione.
Dzień 19: Valencia – Perpignan, 658 km
Dzień dwudziesty – poniedziałek 5 czerwca 2017 roku
Przy pięknej słonecznej pogodzie ruszyliśmy w kierunku Nicei. Od rana wiatr był tak silny, że z trudem dało się prowadzić Norge, a nasza prędkość nie przekraczała 80 km/h. Przemknęła mi nawet przez głowę myśl, że nie pokonał nas piasek pustyni, a pokona nas francuski wiatr. Na szczęście po około 2 godzinach wiatr ustał. Przy pierwszym tankowaniu paliwa okazało się, że francuskie ceny paliwa są wyższe od hiszpańskich – w Hiszpanii ok.1,10 euro za literek, a we Francji 1,50 euro. Cena autostrady – też niczego sobie, 25 euro za 400 kilometrów.
Około 15 dotarliśmy do Nicei. Mateusz mieszka przy samej promenadzie, więc mieliśmy rzut beretem do zwiedzania. Ale najpierw obiad – zupa ogórkowa, którą na nasz przyjazd ugotował mój chrześniak. To było mistrzostwo świata i smak jak u mamy. Całe popołudnie i wieczór szwędaliśmy się po promenadzie, Starym Mieście, poszliśmy na wieżę widokową by podziwiać Niceę z góry. Po drodze zjedliśmy ponoć najlepszego w Nicei kebaba. A na koniec przy czerwonym niebie i zapadającym zmroku piliśmy wino na plaży. To było tak naprawdę pierwsze kilka godzin odpoczynku i relaksu podczas tej wyprawy.
Dzień 20: Perpignan – Nicea, 457 km
Dzień dwudziesty pierwszy – wtorek 6 czerwca 2017 roku
Ponieważ decyzja o przejechaniu przez Stelvio została ostatecznie podjęta, rano ruszyliśmy w kierunku Livigno. Według wstępnych wyliczeń jazdę (razem z postojami) mieliśmy skończyć między 16.00, a 17.00. Trasę umilały nam bajeczne widoki Lazurowego Wybrzeża i temperatura 25 stopni. Podczas pierwszego postoju na stacji benzynowej sączyliśmy sobie colę, kiedy pod dystrybutor podjechała MG California Vintage, na pierwszy rzut oka, około 7-letnia. Na niej para – 60-letni pan i 50-letnia kobitka. Moto było na włoskich tablicach. Mówię do Maćka „jaki super klasyk” i nagle słyszę „ a to niespodzianka, dzień dobry”. Okazało się, że facet jest Włochem, jego partnerka Polką i właśnie wracają z wycieczki po Hiszpanii. Pogawędziliśmy kilkanaście minut, głównie o podróżach i motoryzacji. Jak usłyszeli, że będziemy nocować w Livigno koniecznie kazali nam przejechać Passo di Gavia między Ponte di Legno, a Bormio. W sumie mieliśmy czas, więc czemu nie. Pożegnaliśmy się i pomknęliśmy dalej. Za Mediolanem pogoda zmieniła się diametralnie. Temperatura spadła, niebo zrobiło się szare, nadciągnęła burza i zaczęło lać. Deszcz był tak silny, że nawet jazda w kondonach nie miała sensu. Musieliśmy zatem zrobić dwugodzinny przymusowy postój.
Gdy dojeżdżaliśmy do Bormio zbliżała się godzina 18.00, a temperatura spadła do 6 stopni. Przed nami dumnie wznosiło się Stelvio w połowie przykryte śniegiem. Siąpił drobny deszczyk, więc do Livigno dojechaliśmy ostatkiem sił – zmęczeni i zmarznięci. Ale za to pokój w wilii Claudia (villa Claudia, Strada Statale 301, 756, 23030 Livigno, http://www.villaclaudia.info, claudia@hotelmota.com) wywołał banany na naszych ustach. Na łóżku leżały kapcie frotte, dwie butelki wody mineralnej i ciastka. Obok łóżka miseczki z czekoladkami. Wszystko w różowej tonacji, totalnie nie nasz klimat, ale za to jaki uroczy. Na dole do dyspozycji gości owoce, kawa, herbata, jogurty, dżemy, oliwki i domowe nalewki. I do tego przeurocza właścicielka, która jak zobaczyła w jakim stanie przyjechaliśmy, natychmiast podkręciła grzejniki w pokoju. Po krótkim odpoczynku najpierw pojechaliśmy cos zjeść, a dopiero po powrocie zrzuciliśmy ciuchy motocyklowe i wzięliśmy gorący prysznic. Jutro ruszamy na Stelvio. Chociaż dzisiejszy dzień dał nam tak w kość, że w pewnym momencie Maćko chciał się poddać i natychmiast jechać w kierunku Polski.
Dzień 21: Nicea – Genua – Mediolan – Livigno, 571 km
Dzień dwudziesty drugi – środa 7 czerwca 2017 roku
Wstaliśmy około 8 i pierwsze co zrobiliśmy to spojrzeliśmy przez okno jaka jest pogoda. Słońce już przebijało się przez chmury, ale góry były całe spowite mgłą. Ale po godzinie ich szczyty już pięknie górowały nad Livigno. Do wjazdu na Stelvio mieliśmy około 20 kilometrów. Po wyjeździe z Livigno na granicy włoskiej zatrzymali nas celnicy, pytając czy kupiliśmy w Livigno alkohol, tylko się uśmiechnęliśmy i powiedzieliśmy, że nawet strefa wolnocłowa nie jest w stanie rozciągnąć naszych kufrów.
Stelvio szczególnie upatrzyli sobie motocykliści. Zarówno ścigacze i choppery.
Wiatr we włosach na absurdalnie krętej i stromej drodze ma swój niepowtarzalny urok. Jeżeli jest to jeszcze w kraju gdzie przepisów drogowych nie egzekwuje się z chorobliwą skrupulatnością, to mamy wolność i raj w zasięgu własnego rozsądku.
Parę przełęczy już wspólnie przejechaliśmy, ale w tym przypadku nie wiedzieliśmy co do zaoferowania ma nam ta droga. Tyle czytaliśmy, oglądaliśmy i słyszeliśmy o niej, że informacje te urosły niemalże do rangi mitu. Czy na pewno nie jest to wszystko przereklamowane?
Na Stelvio wjeżdżaliśmy łatwiejszą, ale za to ładniejszą widokowo drogą od strony Bormio. Nawierzchnia była równa, droga nawet w miarę szeroka, a momentami przypominała tor wyścigowy. Na szczyt podążali już inni motocykliści i mimo wczesnej pory, sporo ich już zjeżdżało ze szczytu. Widoki były nieziemskie. Wijąca się wstęga przez ogromną ilość zakrętów, w tunelach wykutych w skale, wśród rzek i wodospadów, zielonych łąk i pastwisk, ośnieżonych skalnych szczytach przez lasy i tam, gdzie las już nie sięga, prowadziła nas droga na szczyt przełęczy. Ręka aż mi zdrętwiała od cykania fotek. Droga zaczynała się wspinać coraz bardziej, a zakręty zacieśniały się. Co jakiś czas stawaliśmy na poboczu w szczytach zakrętów, robiliśmy fotki i dawaliśmy odpocząć Norge. Bliżej szczytu drzewa ustąpiły widokowi na pnącą się w górę serpentynę asfaltu i ośnieżone szczyty – to jest to! Prawdziwie czuć tę wysokość – widok zapiera dech w piersi, podobnie zresztą jak rozrzedzone powietrze. Oliwkowa zieleń trawy i grafitowo-szare skały malowniczo kontrastują z wiecznie białymi wierzchołkami gór. Przybywało chmur, co dodatkowo zwiększało walory widokowe trasy.
Wkrótce odpowiednia tabliczka informuje nas, że właśnie dojeżdżamy do celu. W końcu jesteśmy na górze – znaleźliśmy miejsce parkingowe tuż przy przepaści i pierwsze co robimy, to zerkamy w dół. Droga w górę była wymagająca, ale to, co zobaczyliśmy zrekompensowało wszelkie niedostatki. Do tej pory widok ten znaliśmy z programu Top Gear oraz licznych filmów w internecie. To trzeba zobaczyć na żywo – nic tego nie odda nawet w 50%. Wstęga asfaltu rozwinięta pośród gór i ta nieprzenikniona przestrzeń!
Na szczycie oczywiście zrobiliśmy sobie pamiątkowe fotki i pozostawiliśmy po sobie ślad w postaci naklejek.
Temperatura na szczycie wnosiła 8 stopni, ale z uwagi na słońce wcale nie było czuć chłodu. Ja oczywiście nie mogłam się oprzeć aby na szczycie zjeść tradycyjny zapiekany chleb z grillowaną kiełbasą i kiszoną kapustą, niestety nie pamiętam jak to danie się nazywa.
Zjazd ze Stelvio ma znacznie więcej agrafek i w większości prowadzi przez las. Ale za to z góry super widać wijącą się na szczyt drogę. Jak zjeżdżaliśmy, na górę jechały dziesiątki motongów, zatem super trafiliśmy, bo gdy my byliśmy na szczycie jeszcze nie było tam tłoku.
I tak oto postawiliśmy „kropkę nad i” tegorocznych wakacji.
Około 13 mknęliśmy już w stronę Monachium. Wiaterek oczywiście nieźle dawał nam się we znaki, towarzyszy nam zresztą prawie od początku tej podróży. Na 100 kilometrów przez Monachium zaczął padać deszcz, ale na szczęście było w miarę ciepło.
Wczoraj, gdy szukaliśmy noclegu w okolicach Monachium ceny zaczynały się od 60 euro za pokój. Ale Precyzyjny Ali Baba znalazł super miejscóweczkę za 35 euro w hotelu Regent Polo Team na ranchu graczy w polo (http://www.joes-polo-ranch.de). Obok stajni dla koni przytulony jest malutki hotelik, niemalże samoobsługowy. Za pokój trzeba było zapłacić w hotelu Regent w Hallbergmoos, tam dostaliśmy klucze, a boy z obsługi hotelu jadąc swoim samochodem zaprowadził nas do rancha. Hotelik położony jest niedaleko lotniska, a przed oknami przelatywały nam lądujące w Monachium samoloty (w ogóle nie było słychać ich hałasu). Po rozpakowaniu moto Maćko pojechał jeszcze po coś na śniadanie, potem poszliśmy na spacer i w porze wieczornych wiadomości mogliśmy oddać się błogiemu lenistwu.
Wyszło na to, że dzisiaj w ciągu zaledwie 8 godzin przejechaliśmy przez 4 kraje: Szwajcarię, Włochy, Austrię i Niemcy.
Dzień 22: Livigno – Stelvio – Insbruck – Monachium, 445 km
Dzień dwudziesty trzeci – czwartek 8 czerwca 2017 roku
To miał być tylko przejazd przez Niemcy i nocleg w okolicy Zgorzelca. Ale jak to u nas, dzień bez przygody jest dniem straconym.
Jechaliśmy sobie przez Niemcy, ich fantastycznymi drogami z prędkością 120 km/h przy spalaniu 4,8 l/100 km. Słoneczko przygrzewało, wiaterek też był jakby mniejszy. W okolicy Chemnitz, na stacji benzynowej stanęliśmy na małą przerwę. Pijemy kawkę, jemy batoniki, aż tu nagle podjeżdża super trajka na numerach rejestracyjnych z Kolonii. Okazało się, że jechała nią dwójka Polaków (Andrzej i Aneta) od 30 lat mieszkających w Niemczech. Jechali na zlot trajek w okolice Pragi. Maszyna była super, więc cyknęliśmy sobie przy niej kilka fotek. Panowie od razu uderzyli w tematy motoryzacyjne, a panie na tematy wakacyjne, głównie o ilości niezbędnych ciuchów i butów. Stoimy, gawędzimy, aż tu nagle Maćko patrzy na Norge i mówi „cholera, złapaliśmy gumę”. Okazało się, że w oponie tkwił gwóźdź długości 3 centymetrów (do dziś go przechowuję). Już mieliśmy dzwonić po Assistance, ale Maćko stwierdził, że w skrzynce narzędziowej ma nowiutki zestaw naprawczy, zakupiony miesiąc przed wyjazdem. Nie bardzo wiedział jak go się używa w praktyce, ale filmiki obejrzane na YouTube okazały się przydatne. Pierwsza próba… nic. Druga próba… udało Mu się załatać dziurę. Potem w użycie poszedł zakupiony w Carrefour za 20,00 złotych kompresor. Wybrnąwszy szczęśliwie z opresji, pożegnaliśmy się z Anetą i Andrzejem i już bez przeszkód pokonaliśmy 200 kilometrów na nocleg w Zajeździe Łużyckim (http://www.motelluzycki.pl, Lubań ul.Zgorzelecka 51). Nasze pierwsze słowa po wejściu do recepcji brzmiały: „jak to miło usłyszeć piękną polszczyznę”, na co Pani w recepcji odpowiedziała „jak to miło usłyszeć kogoś mówiącego po polsku”. Ponieważ już na wejściu pierwsze lody zostały przełamane, Panie z recepcji postanowiły dać nam jeden z najlepszych pokoi w hotelu. A gdy jeszcze w recepcji zapytaliśmy, czy za około godzinkę możemy zjeść tradycyjnego schabowego z kością i mizerią, były naprawdę oczarowane. Wierzcie nam, po przeszło trzech tygodniach to był najlepszy schabowy, EVER!
Dzień 23: Monachium – Norymberga – Chemnitz – Zgorzelec – Lubań, 585 km
Dzień dwudziesty czwarty – piątek 9 czerwca 2017 roku
Wróciliśmy do domu. Nic dodać nic ująć….
Ciągu dalszego nie będzie.
Dzień 24: Lubań – Łódź, 380 km
PODSUMOWANIE.
Maroko – subiektywne porady.
Ruch drogowy. Nie jeździć w Maroku po zmroku, miejscowości nie są oświetlone, ludzie chodzą ubrani w ciemne kolory i są zupełnie niewidoczni; do tego samochody jeżdżą bez świateł migając tylko na chwilę przed minięciem, albo i wcale. Ci bardziej stawiający na bezpieczeństwo jeżdżą na pozycyjnych lub włączają światła mijania chwilę przed Tobą i zaraz za Tobą gaszą!
Niech Was nie zdziwią przeładowane samochody, które widzieliśmy podczas wjazdu na prom w Genui. Używane buty, odzież, bielizna, wózki i rowerki dziecięce, sprzęt rtv i agd oraz turystyczny, a także wszystko, co tylko zdołał człowiek zachodu wyprodukować i pozostawić w wyselekcjonowanych miejscach miast zachodniej Europy, skąd przedsiębiorczy Marokańczycy transportują porzucone dobra do swoich samochodów, a następnie przy użyciu wszelkich dostępnych metod, o jakim nie śniło się pracownikom polskiej inspekcji drogowej pakują je do środka. I nie zapominają, że dach samochodu to konstrukcja na której bagaż piąć się może w górę na czasami niemal dwa metry. I nie przejmują się faktem, że podczas kontroli granicznej celnik może zażądać, aby opadły siatki, sznury i druty podtrzymujące bagaż na dachu i ukazało się wszystko to, co zostało wymienione wyżej, a bez czego Europa z ufnością wpatrzona w centra handlowe bez problemu może się obejść.
Afrykańskie menu. Każdy dzień zaczynaliśmy od omleta lub słodkich naleśników z konfiturami. Do tego kawa i miętowa herbata z masą cukru – marokańska specjalność, którą piliśmy po kilka razy dziennie w całym kraju. W drodze, prawie każdego dnia zanim nastał Ramadan, zatrzymywaliśmy się w jakimś miasteczku lub wsi na obiad. Duszone warzywa z mięsem lub bez to danie o nazwie „tadżin”. Bardzo dobra była zupa berberyjska z fasoli. Kuchnia marokańska ma potężny arsenał warzyw, orzechów i owoców do wykorzystania, a proponuje tylko duszone ziemniaki, marchew i mięso z „tadżina” albo mięso z grilla. Do tego sałatka marokańska – głównie z pomidorów, cebuli i ogórka. No i oliwki – oliwki są tu najlepsze na świecie i w tylu odmianach, że nie wiadomo co wybrać. Oczywiście cenę trzeba wytargować. Dobrze wiedzieć, co ile jest warte zanim zabierzesz się za zakupy.
Przepisy celne. Miejscowe przepisy nie wprowadzają specjalnych restrykcji celnych ani ograniczeń w przywozie dewiz, należy jednak zadeklarować je przy wjeździe. Dirham marokański jest poza Marokiem walutą niewymienialną; obowiązuje surowy zakaz wywożenia go za granicę. Na podstawie urzędowego dowodu wymiany można przy wyjeździe ubiegać się o zwrot dewiz w zamian za nie wykorzystane dirhamy.
Maroko – internetowe i nasze własne praktyczne informacje.
Przepisy prawne. Przemyt i używanie narkotyków oraz handel nimi są surowo zabronione. Są one łatwe do wykrycia podczas systematycznych i skutecznych kontroli prowadzonych przez oddziały policji z wyszkolonymi psami, szczególnie przy przekraczaniu granicy. Turyści nagabywani przez handlarzy nie powinni podejmować rozmowy.
Ubezpieczenie. Na czas trwania podróży zalecamy polisę ubezpieczeniową obejmującą koszty leczenia i następstw nieszczęśliwych wypadków.
Szczepienia, służba zdrowia. W Maroku nie ma poważnych zagrożeń sanitarno-epidemiologicznych i dlatego szczepienia ochronne nie są wymagane. Turyści powinni pić wyłącznie wodę przegotowaną bądź mineralną, a owoce i warzywa starannie myć i obierać przed spożyciem. Przed podróżą należy zaopatrzyć się w środki przeciw dolegliwościom żołądkowym. Opieka zdrowotna w Maroku jest na dobrym poziomie.
Informacje dla kierowców. Posiadanie międzynarodowego prawa jazdy jest w Maroku pożądane, ale nie jest obowiązkowe. Właściciele pojazdów muszą natomiast wykupić zieloną kartę. Poza zieloną kartą inne polisy polskich towarzystw ubezpieczeniowych nie są uznawane. Kierowcy powinni być bardzo ostrożni, ponieważ przepisy ruchu drogowego są w Maroku nagminnie łamane. Nocą na drogach często można spotkać nieoświetlone pojazdy. Z tych względów trzeba unikać podróżowania w nocy. Planując podróż do Maroka samochodem w lipcu i sierpniu, należy wziąć pod uwagę, że w tym czasie kraj ten odwiedza ok. 2,6 mln marokańskich emigrantów, którzy – po spędzeniu tu wakacji – wracają do państw osiedlenia. Z tego powodu w Tangerze lub Ceucie na wejście na pokład promu do Hiszpanii czeka się nawet po kilkanaście godzin, a drogi w okolicach tych miast są bardzo zatłoczone.
Podróżowanie po kraju. Nie ma ograniczeń. Także na obszarach górskich i pustynnych, na południu kraju, infrastruktura turystyczna jest dobrze rozwinięta. Na wycieczki szlakami gór¬skimi lub pustynnymi należy udawać się grupowo, z przewodnikiem znającym dobrze teren. Wybierając się w góry, należy zaopatrzyć się w odpowiedni ekwipunek, ponieważ nawet we wrześniu zdarzają się burze śnieżne, a również latem załamanie pogody jest prawdopodobne. Należy także zabrać ze sobą zapasy jedzenia i wody, ponieważ na szlakach górskich nie spotka się żadnych osad. Nie ma problemów z kupnem paliwa, także bezołowiowego.
Hotele. W Maroku jest bardzo duży wybór hoteli: od bardzo tanich noclegowni turystycznych, oferujących miejsca noclegowe w cenie od 3 do 6 EUR od osoby, do luksusowych hoteli pięcio¬gwiazdkowych (stan sanitarny tych pierwszych bywa często bardzo zły, ponadto mają one zwykle wspólne dla całego piętra toalety i prysznice i są pozbawione klimatyzacji – jej brak jest szczególnie uciążliwy w miesiącach letnich – oraz ogrzewania).
Bezpieczeństwo. Maroko to kraj przyjazny turystom. Muszą oni jednak przestrzegać pewnych zasad, a także unikać określonych zachowań. Poziom przestępczości pospolitej w dużych miastach jest dość wysoki, ale turyści zagraniczni rzadko stają się jej ofiarami. Niemniej na mało uczęszczanych ulicach, także tych w pobliżu obiektów turystycznych, nocą mogą zdarzać się napady dokonywane przez uzbrojonych napastników. Dlatego należy zrezygnować z nocnych spacerów w tych okolicach. Turyści, zwłaszcza po zapadnięciu zmroku, powinni poruszać się w grupach kilkuosobowych, nigdy samotnie. Złodzieje na skuterach często wyrywają kobietom torebki. W zatłoczonych miejscach trzeba zachowywać się szczególnie ostrożnie, nosić torebkę lub plecak z dokumentami przed sobą, nigdy z tyłu, pieniądze i paszport przechowywać oddzielnie i nie trzymać wszystkich środków w jednym miejscu. Warto też mieć kserokopię paszportu. Niewskazane są nocne spacery po medinach – starych dzielnicach miast. Na tamtejszych bazarach (suk) zdarzają się kradzieże kieszonkowe. Niebezpieczne są również ubogie, peryferyjne dzielnice wszystkich dużych miast Maroka. Stanowczo odradza się wchodzenie do slumsów. Cudzoziemcy, którzy wybierają się na ustronne plaże lub do punktów krajobrazowych, mogą być narażeni na zaczepki i prośby o pieniądze.
Podróżny, zwłaszcza w miastach o dużym natężeniu ruchu turystycznego, może spotkać się z natarczywymi propozycjami pseudoprzewodników. Takie oferty należy grzecznie, ale stanowczo odrzucić. W większych miastach Maroka istnieje tzw. policja turystyczna, która ściga takie osoby. Dlatego lepiej korzystać z usług licencjonowanego przewodnika. Trasę zwiedzania i opłatę trzeba wcześniej uzgodnić. Warto wiedzieć, że przewodnik dostaje prowizję od każdego towaru zakupionego przez turystę oraz od rachunku w restauracji. Jeżeli turysta nie zamierza kupować kosztownych niekiedy pamiątek, powinien to wyraźnie zaznaczyć – w przeciwnym razie przewodnik będzie go prowadził od sklepu do sklepu. Ponieważ poziom życia w Maroku nie jest wysoki, prawie każdy turysta z Europy jest uważany za bogatego i nagabywany przez żebraków lub dzieci wyłudzające pieniądze. Proponowane mu ceny są wyższe niż oferowane Marokańczykom.
Północ Maroka (okolice Tangeru, Tétouanu, gór Rif: Kettama, Bab Beret, Al Hoceima) oraz okolice Nadoru i Oujdy na wschodzie kraju to tereny uprawy konopi indyjskich i handlu narkotykami. Turyści powinni wystrzegać się handlarzy tym towarem, którzy często są konfidentami policji i mogą we współpracy z nią prowokować zakup kontrolowany. Szczególnie niebezpieczne są drogi górskie Chefchaouen–Al Hoceima i Fez–Al Hoceima. Bezwzględnie niewskazane jest przemieszczanie się nocą po tych trasach. Można tam natrafić na usypane na drodze małe zapory z kamieni – turyści muszą zatrzymać samochód, a wtedy zmuszani są do zakupu środków odurzających. Poza miastem Chefchaouen, które jest głównym ośrodkiem turystycznym, w górach Rif nie ma bazy hotelowej na przyzwoitym poziomie. Należy tam zachować szczególną ostrożność.
Religia, obyczaje. W Maroku obowiązują nieco odmienne zwyczajowe normy zachowania i ubierania się. Poza eleganckimi hotelami za szokujące mogą uchodzić zbyt swobodne stroje, zwłaszcza kobiet (np. spódnice mini, bluzki z odkrytymi ramionami, szorty, obcisłe ubrania). Takich strojów (dotyczy to również zbyt krótkich spodni u mężczyzn) należy się wystrzegać, szczególnie podczas podróży na południe kraju i z dala od ośrodków turystycznych. Fotografowanie ludzi bez ich zgody lub z ukrycia jest niemile widziane i może się spotkać z gwałtownym sprzeciwem lub nawet żądaniem dość wysokiej opłaty. Cudzoziemców nie będących wyznawcami islamu obowiązuje zakaz wstępu do meczetów (często nad ich wejściem umieszczane są stosowne ostrzeżenia). Nie jest też dopuszczalne fotografowanie wnętrz większości meczetów z progu. Kto te zakazy zlekceważy, może być narażony na nieprzyjemności. Dla turystów dostępne są jedynie cztery muzułmańskie miejsca kultu: meczet Hasana II w Casablance, część pomieszczeń meczetu Moulaya Ismaila w Meknesie, mauzolea Mohammeda V w Rabacie oraz Moulaya Alego Cherifa w Rissani. Ponieważ islam zabrania picia alkoholu, zdecydowana większość tanich restauracji i jadłodajni oraz sklepów spożywczych nie sprzedaje go. Jest on jednak dostępny w prawie wszystkich supermarketach, a także w nielicznych licencjonowanych punktach sprzedaży w dużych miastach.
Przydatne informacje:
• Dewizy można wymieniać po jednolitym kursie w bankach, kantorach i większych hotelach. Banknoty muszą być w bardzo dobrym stanie, z nowych emisji (nie pomięte, bez stempli i odręcznych napisów), w przeciwnym razie pracownicy kantorów mogą odmówić ich przyjęcia. Odradza się dokonywanie wymiany u pokątnych handlarzy walutą, których spotkać można przed prawie każdym punktem wymiany.
• Bankomaty są dostępne we wszystkich większych miastach, a także w ośrodkach turystycznych. Można skorzystać z usług Western Union (dobrze rozwinięta sieć punktów na terenie całego kraju).
• Specyfiką Maroka jest targowanie się w tych sklepach, w których nie ma wywieszek cenowych (także w niektórych restauracjach konieczne jest upewnienie się co do ceny poszczególnych dań, jeżeli nie ma menu w widocznym miejscu). W restauracji lub kawiarni dobrze jest zostawić napiwek w wysokości 5–10% rachunku lub wedle uznania.
• Dniami wolnymi od pracy są sobota i niedziela, jednak w piątek, dzień głównych modlitw, niektóre sklepy i urzędy przestają praktycznie funkcjonować od południa.
A oto nasza motopodróż w liczbach:
– 24 dni w podróży (22 dni na moto, 2 dni odpoczynku na promie)
– 8 929 przejechanych kilometrów
– 5,3 l średnie spalanie Norge
– 474 litry spalonego paliwa
– 540 euro i 240,00zł. koszt paliwa
– 145 euro i 65,00zł. koszt autostrad i opłat drogowych
– 330 euro + 90 euro koszt promów