Szwajcaria – tak daleko stąd, tak blisko…
Tytuł może być mylący, ale to było pierwsze skojarzenie Maćka, kiedy postanowił, że jednak napiszemy relację z tego wyjazdu. Wszak Wielki Mistrz Zbigniew Wodecki nie mógł się mylić, kiedy tworzył ten utwór. Czasami, gdy w poszukiwaniu atrakcji sięgamy wzrokiem hen, za horyzont, nie dostrzegamy tego, co mamy pod samymi nogami. Ale do rzeczy.
W środku maja postanowiliśmy gdzieś wyskoczyć na parę dni. Padło na Szwajcarię… ale, która jest ładniejsza – Czeska czy Saksońska. Z tym pytaniem wyjechaliśmy na cztery dni szukając odpowiedzi.
Przed wyjazdem oczywiście zaczerpnęliśmy trochę teorii z wujka Google, a potem jak zwykle poszliśmy na żywioł.
Dlaczego Szwajcaria Saksońska ?
Chciałoby się powiedzieć, że za lasami, za górami leży piękna, zielona kraina poprzecinana bajecznymi skałami i korytem leniwie meandrującej rzeki, lecz ta kraina leży dużo bliżej, niewiele ponad 100 km od granic Polski. O Saksońskiej Szwajcarii pierwszy raz przeczytaliśmy kilka dni temu, spojrzeliśmy na zdjęcia i stwierdziliśmy – musimy tam pojechać i zobaczyć te skały na własne oczy, przecież to niemożliwe, żeby tak blisko znajdowało się tak piękne miejsce i my w nim jeszcze nie byliśmy! Pierwsze skojarzenie to czeskie skalne miasta i Góry Stołowe (nota bene zwiedzane w czasie kletnieńskich zlotów Forum Miłośników Yamahy Virago). Różnica jest taka, że formacji skalnych mamy w Polsce kilkanaście, w Saksońskiej Szwajcarii jest ich ponad 1000! Na początku liczba ta wydała nam się niewiarygodna, lecz kiedy szliśmy na most Bastei, otworzyliśmy oczy ze zdumienia – z każdej strony aż po horyzont ciągnęły się mniejsze i większe formacje skalne, skaliste pagórki i potężne wzniesienia.
Dlaczego Szwajcaria Czeska ?
Idąc śladem pewnej dwójki Forumowiczów (pozdrawiamy Darka i MonikęJ), którzy „nie są fanami ruszania w trasę o piątej rano i dla których “dziki świt” to u mniej więcej godzina 10:00”, tym razem wyruszyliśmy około 11.00 i to z Wrocławia, gdzie spędziliśmy fantastyczne środowe popołudnie i czwartkowy poranek. Do bazy noclegowej w okolicach Decina mieliśmy zaledwie 270 kilometrów, więc wcześniej postanowiliśmy zrobić pętelkę do czeskiej Szwajcarii. Do Czech wjechaliśmy od strony Zgorzelca. Kilkanaście kilometrów dalej wylądowaliśmy w objęciach Parku Narodowego. Przejazd przez Park Narodowy to dziesiątki kilometrów krętych i wąskich, choć momentami bardzo dziurawych dróg. Mimo to fenomenalnie jeździ się po nich motocyklem. O tym, że jesteśmy po niemieckiej stronie, zorientowaliśmy się, kiedy zaczęły się asfaltowe dywany i błyski fotoradarów po przekroczeniu dopuszczalnej prędkości o 5 km/h. Po czeskiej stronie jest mnóstwo kwater i kempingów, dużo tańszych niż po stronie niemieckiej. W dodatku ceny jedzenia są o prawie połowę tańsze niż u nas. Można? Można. Tam gdzie mieszkaliśmy (Janov, 10 kilometrów od Decina), w lokalnej knajpce za obiad i dwa zimne piwa na głowę płaciliśmy około 40,00 złotych. A poza tym okolice Decina i Ceskich Kamienic są doskonałą bazą wypadową do zwiedzania Saksonii.
Nasza trasa tego dnia wyglądała tak:
Piątek 25 maja 2018 roku
Plan na piątek – Most Bastei, Twierdza Konigstein i jak nam starczy czasu pokonanie kilkudziesięciu kilometrów i saksońskich zakrętów.
„Pośród tysiąca formacji skalnych w Saksońskiej Szwajcarii jedna wzbudza niezwykłe emocje. Z jednej strony urzeka niewyobrażalnymi widokami, którymi po prostu nie da się nasycić, z drugiej przeraża płynącą w jej kierunku rzeką turystów. Bastei, bo o nim mowa, swoją sławą przerósł samą Saksońską Szwajcarię i wraz z sąsiednią twierdzą Königstein stał się jedną z największych atrakcji Niemiec i łakomym kąskiem dla masowej turystyki”.
Pierwszy na liście znalazł się Most Bastei. Powstał prawie 200 lat temu i przedstawia zwalone drzewo w mrocznym wąwozie, a wysoko nad nim niedostępne skalne iglice. W tym czasie skały opisane zostały w przewodnikach i przyciągały coraz więcej wycieczek. Od strony Rathen na południu powstała ścieżka i schody, a od północy zbudowano drewniany mostek. W 1851 r. zastąpił go istniejący do dziś most kamienny. Przerzucony nad przepaścią nie zniweczył piękna natury, a jeszcze bardziej je podkreślił. Natura gra tu główną rolę, ale nie jest dzika, nieskalana ludzką stopą. Człowiek też jest obecny i od wieków dyskretnie się do niej dopasowuje. Nie znajdziecie tu ciszy ani spokoju, nie usłyszycie szelestu liści czy śpiewu ptaków, aby zatopić się w otaczającej naturze musicie wybrać się do innych formacji skalnych. Ale być w Saksońskiej Szwajcarii i nie zobaczyć Bastei? Byłaby to spora strata, trzeba jednak zwiedzać je z głową.
Jak zwiedziliśmy most Bastei i okolice?
Oczywiście inaczej niż 99% zwiedzających go turystów. Jak to my. Poszliśmy pod prąd i skierowaliśmy się najpierw do Schwedenlöcher. Mniej więcej 200 metrów od parkingu, idąc w kierunku mostu, naprzeciwko kiosku z pamiątkami skręciliśmy w lewo. Była godzina około 10.30 i przez kilkanaście minut nie spotkaliśmy żadnego turysty. W połowie drogi do Schwedenlöcher odbiliśmy w prawo na piękny taras widokowy. Po powrocie na leśną drogę, należy rozglądać się za kolejnymi znakami na szlaku, ulokowanymi na bloku skalnym. Ujrzawszy je mamy wrażenie, że nasza ścieżka nagle znika, opadając w czeluści. To tutaj zaczyna się Schwedenlöcher.
Pod nazwą Schwedenlöcher kryje się malowniczy labirynt 900 schodów, po których w tym kierunku na szczęście schodziliśmy. Przeciskając się wąskimi, skalnymi przejściami, porośniętymi intensywnie zielonym mchem, można poczuć się jak w skalnym czeskim mieście Adsprach. Mniej więcej w połowie drogi mijaliśmy się z turystami, którzy zwiedzenie zaczęli od Mostu Bastei, a dopiero potem zdecydowali się aby zobaczyć Schwedenlöcher. Oni mieli bardziej męcząco, bo 900 stromych schodów musieli pokonać w górę, a nie w dół.
Po przejściu tego magicznego odcinka zrobiło się trochę spokojniej. Kiedy dotarliśmy do potoku skręciliśmy w lewo i po krótkim spacerze wzdłuż jeziorka Amselsee, a raczej oczka wodnego (w którym pływało mnóstwo pstrągów), dotarliśmy do rozwidlenia drogi – w prawo po schodkach w górę ruiny Neurathen, prosto do miejscowości Rathen, a podejście w górę do Bastei. Czas przejścia do tego miejsca od parkingu zajął nam 70 minut. Podejście w górę było w miarę łagodne, w większości po drewnianych schodach i trwało około 30 minut. Już na kilka minut przed dojściem do mostu czekała nas prawdziwa uczta dla oczu i duszy. Najładniejszym miejscem z widokiem na most jest platforma po lewej stronie, tuż przed samym mostem. Ścieżka sama wyprowadzi Was na ostaniec z barierkami. Gdy weszliśmy na ten taras widokowy, mogliśmy zobaczyć płynącą Łabę, a w oddali majaczące się kontury twierdzy Königstein i miasteczko Rathen. Ale to dopiero początek.
Głównym bohaterem jest oczywiście most i to on jest najbardziej oblegany. My byliśmy na moście około 12.00 w piątek, było wprawdzie na nim mnóstwo ludzi, ale do tłumów było im jeszcze daleko, a i zdjęcia udało się nam zrobić bezproblemowo. Nad mostem góruje wąska skała najdalej wysunięta nad Łabę, wznosząca się na wysokości 190 m nad taflą wody. To właśnie od tej skały pochodzi nazwa całej okolicy – w jej kształcie i położeniu widziano naturalną basztę (niem. bastei).
Po przekroczeniu mostu mamy możliwość zwiedzania pozostałości po pradawnym, średniowiecznym zamku Neurathen. Bilet wstępu kosztuje 2 €. Nie ma tutaj czegoś takiego jak godziny otwarcia. Jeżeli akurat przybędziemy, kiedy nie będzie nikogo z obsługi, wówczas stosowną kwotę należy wrzucić do… kuli armatniej. Ścieżka biegnie po platformach, łącząc piaskowcowe ostańce. My tam jednak nie weszliśmy, bo kolejka do kasy była zbyt długa.
Cała ta pętla wolnym spacerkiem i z przystankami na zdjęcia zajęła nam 2,5 godziny, a uwieńczeniem była kawa i pyszny sernik w Panoramarestaurant Bastei.
Most Bastei – informacje praktyczne
Twierdza Konigstein
„Najstarszą i najbardziej wyjątkową budowlą Saksońskiej Szwajcarii nie jest podobno most Bastei, a pobliska twierdza Königstein, która chroni okolicę od ponad 750 lat i rozpościera się na całym, potężnym płaskowyżu. Twierdza nigdy nie została zdobyta przez siły wojskowe, ale w 1848 roku sprytem pokonał ją Sebastian Abratzky. Kiedy dowiedział się, że wejście do twierdzy kosztuje 10 talarów, których najzwyczajniej nie miał, zaczął wspinać się na niemal całkowicie pionowy mur twierdzy zbudowanej z okolicznego piaskowca. Po półtorej godziny dokonał tego, czego nie były w stanie zdziałać potężne siły wielu armii – pokonał mury i w pojedynkę zdobył twierdzę. Niestety nagrody i fanfar nie było – młody kominiarz trafił na 12 dni do więzienia.
Warownia powstała już w średniowieczu, ale jej wielka rozbudowa przypadła na rządy Augusta. Położona blisko Drezna twierdza świetnie nadawała się na bale, które wyprawiał dla całego dworu. Na jego życzenie w piwnicach zbudowano ogromną beczkę wina. Mogła pomieścić aż 238 tysięcy litrów, będąc jednocześnie parkietem dla tancerzy! Dzisiejsza atrapa została zbudowana ze szklanych butelek po winie”. Tyle historia w skrócie.
Aby w pełni zrozumieć czego dokonał ten człowiek, musicie stanąć u stóp murów i spojrzeć w górę. 30-metrowe ściany przyprawiają o zawrót głowy na samą myśl o wspinaczce. Żeby spojrzeć na mury trzeba wejść na parking dla autokarów i pracowników twierdzy, znajdujący się po prawej stronie od wejścia, minąć go i wejść na wąską ścieżkę okalającą mury. Na szczęście, aby wejść do twierdzy i na mury nie trzeba się wspinać, dziś można tam nawet wjechać szklaną windą poruszającą się wzdłuż murów.
Motocykl możecie zostawić na wielopiętrowym parkingu przy B172 (zjazd na Festung), zlokalizowanym w miasteczku. Parking jest przeznaczony dla samochodów osobowych oraz motocykli. Kosztuje 5,5 €, a w budynku, tuż przy wyjściu mieści się informacja turystyczna, sklepik oraz toalety. My zostawiliśmy moto na poboczu przed wjazdem na parking, dzięki czemu zaoszczędziliśmy kila euro. Do przejścia, pod same mury, pozostało nam około 600 m. (ale pod górę). Odległość może być też pokonana ciuchcią lub stylizowanym piętrowym autobusem. Ponieważ wspinaczka na Bastei trochę nadwyrężyła nasze uda i łydki, postanowiliśmy skorzystać z kolejki. Cena 2,5 € w jedną stronę od osoby, w dwie strony 4€.
Cena biletu do twierdzy wynosi 10€ i jest to cena dużo bardziej „uczciwa”, niż 2€ za wstęp na ruiny zamku Neurathen. Spędziliśmy tutaj łącznie ponad 2 godziny. Po uiszczeniu opłaty i przekroczeniu bramy, warto skręcić w lewo. Wówczas po schodkach wejdziemy na galeryjkę z działami „Georga”. A gdy wybierzemy drogę na wprost, przez niepozorne drzwi, wkroczymy do bramy wykutej w piaskowcu. Robi ona ogromne wrażenie. Następnie, wkraczając na dziedziniec, zaczynamy powoli zdawać sobie sprawę, jak ogromny jest to kompleks. Niektórzy proponują najpierw wykonać 2-km rundkę wokół murów, by na finał zawitać do muzeum zlokalizowanego w Domu Komendanta. Ale nie jest to konieczne. Taką samą rundkę zrobicie przechadzając się wzdłuż murów dziedzińca. Muzeum jest interaktywne, spodoba się zarówno dzieciom, jak i dorosłym. Możecie w nim obejrzeć krótkie filmiki, pograć w gry planszowe, poukładać spadające klocki lego, a następnie przespacerować się po 2 piętrach sal i korytarzy. Naprawdę warto.
Po tak aktywnym dniu (13 kilometrów na dwóch nogach, a nie na dwóch kołach) postanowiliśmy wracać na kwaterkę, gdzie w pobliskiej knajpce „czekało” na nas zimne piwo z nalewaka, o obiado-kolacji nie wspominając. Saksońskie zakręty postanowiliśmy zostawić na jutro.
Sobota 26 maja 2018 roku
Tak naprawdę zamierzeniem tego wyjazdu była jazda, jazda, jazda… Ale nie byłabym sobą, gdybym pomięła elementy zwiedzania. Jak to ja. Ale wspinaczka po górach (górkach)? To przerabialiśmy z Maćkiem kilkanaście lat temu, kiedy byliśmy piękni i młodzi, a o jeżdżeniu na moto nawet nie myśleliśmy. Ale być na granicy Czeskiej Szwajcarii i nie zobaczyć Pravcickiej Bramy? Chyba mam dar przekonywania, bo Maćko zgodził się bez oporów, pod warunkiem, że resztę dnia spędzimy na saksońskich winklach.
Wycieczkę rozpoczęliśmy w miejscowości Pravcickiej Bramy, tam gdzie rzeka Kamenica wpada do Łaby (Hreńsko jest najniżej położoną miejscowością w Czechach). Na jednym z licznych parkingów ponad Hreńskiem zostawiliśmy moto (na terenie Parku Narodowego poza wyznaczonymi miejscami nie można parkować), i mając ze sobą poglądową mapkę i skierowaliśmy się w stronę – największej naturalnej formacji skalnej w Europie, będącej jednocześnie symbolem Czeskiej Szwajcarii.
Szlak początkowo prowadził poboczem drogi, aż do rozwidlenia o nazwie “Tri prameny”, gdzie skręcał w las. Łagodna i prosta ścieżka zaczynała powoli piąć się do góry. I to podejście jest w zasadzie najbardziej męczące podczas całej trasy. Ale za to dojście do Bramy i widoki jakie można podziwiać dookoła wynagradzają wszystkie trudy.
Wstęp pod samą Bramę jest płatny (75 koron). Kto nie chce płacić, podziwia ją z dołu. Reszta ma możliwość udania się po dość stromych schodach na specjalne tarasy widokowe, gdzie zobaczyć można z góry nie tylko Bramę Pravcicką, ale i inne formacje skalne znajdujące się w pobliżu. Przy Bramie znajduje się informacja turystyczna i toalety, a także miejsca, gdzie można odpocząć. Niestety, gdy nie zapłacicie 75 koron nie macie możliwości skorzystania z toalety, informacji, kawiarni, gdzie można kupić napoje. Trochę to słabe, ale takie są prawa komercji.
Po obejrzeniu Pravcickiej Bramy można się wrócić do Hreńska lub iść dalej Ścieżką Gabrieli. My oczywiście wróciliśmy. Wszak „duża pętla Saksonii” była przed nami. Trasa Hreńsko – Pravcicka Brama – szlak czerwony – 4 km w jedną stronę, co oczywiste 8 km w dwie strony zajęła nam 3 godziny z półgodzinnym odpoczynkiem na górze.
Po kawie w Hreńsku przyszła nareszcie pora na jazdę.
Nasza trasa po Saksonii wyglądała tak:
To był bardzo mile spędzony weekend. Pogoda dopisała mimo codziennych, złych prognoz. Każde z nas było usatysfakcjonowane zachowaniem „balansu” między zwiedzaniem a jazdą. Pewien niesmak może budzić tylko napotkana w drodze na Pravicką Bramę grupa z Polski racząca się trunkami „prosto z gwinta” i zachowująca się tak, jakby byli sami na szlaku. Cóż, niektórzy jak się wyrwią ze smyczy, to hamulce im puszczają.
Podsumowanie:
Licznik zamknęliśmy 1310-ma przejechanymi kilometrami z czego 300 na dwóch kołach po obu Szwjcariach, 30 na dwóch nogachJ.
Pokonując dziesiątki kilometrów saksońskich zakrętów, uświadomiliśmy sobie, że na całej trasie, mimo pełnym atrakcji miejsc oraz motocyklowych dróg, nie widzieliśmy ani jednego motocyklisty z Polski! Daleko szukamy, a tak blisko mamy.