Kolejny rok, kolejne moto wakacje. Niestety z racji mojej zmiany zatrudnienia nie do końca byliśmy pewni czy będziemy w ogóle mieli jakiekolwiek wakacje. Wszystko udało się jakoś pozałatwiać i pozostało tylko wybrać kierunek. Ponieważ do dyspozycji mieliśmy 2 tygodnie, w tym ostatnie trzy dni mieliśmy spędzić w Kletnie na „zakończeniu sezonu motocyklowego”, postanowiliśmy, a raczej ja zaproponowałem, południowy wschód, czyli Ukrainę i Mołdawię. Na Ukrainie już byliśmy (Lwów i okolice) i wbrew obawom nie zniechęciła nas do siebie, a Mołdawia dlatego, że tam nikt „normalny” nie jeździ. Poza tym, drażniła nas ta Mołdawia. Nie ze względu na jakieś modne teraz uprzedzenia, nie – była po prostu białą plamą na naszej prywatnej mapie podbojów. Jednym z niewielu krajów w Europie, których nie udało nam się jeszcze odwiedzić. Niby leży blisko, a jednak daleko. Ponadto potrzebowaliśmy czegoś wyzywającego, ale ze względu na brak czasu (krótki urlop), prostszego logistycznie. Mołdawia to z punktu widzenia europejskiego turysty ziemia nieznana. Czy słusznie? Trochę tak, bo z punktu widzenia mainstreamowego turysty jest tu trochę nudno. Ale czy to oznacza, że nie warto tam pojechać? Zanim zaczniemy, proponujemy szybką partyjkę w skojarzenia. Z czym kojarzy Wam się Mołdawia? Jeśli odpowiecie, że z niczym, to naprawdę żaden wstyd. Jeśli odpowiecie, że z winem, to już macie wielki szacun. No i trochę z piłką nożną – kojarzyłem taką drużynę jak Zimbru Kiszyniów i jej najlepszego piłkarza, niejakiego Alexandru Curtianu, którego w pewnym momencie kupił Widzew Łódź. Dla Mołdawian to było takie wydarzenie, jak dla nas transfer Lewandowskiego do Bayernu Monachium, co w gruncie rzeczy jest dość smutne, ale cóż…Reszta skojarzeń. Na pewno będą oczywiste po przeczytaniu relacji.
Dzień pierwszy – 9 września: Łódź, Krosno, Jasło – Kaluża(SK) – 515km
Nie będę opisywał przygotowań, bo po tylu wyjazdach jesteśmy już rutyniarzami. Po prostu odhaczanie z listy kolejnych punktów i pakowanie do kufrów. Nawet noc przed wyjazdem bez „sensacji żołądkowych”:). Niedzielny poranek przywitał nas słoneczkiem, co napawało optymizmem. Kawa, prysznic, śniadanie i w drogę. Ponieważ czas pokazany przez „wujka G” dotarcia do mety pierwszego dnia drogami krajowymi i autostradą niewiele się od siebie różnił, wybraliśmy te pierwsze. Droga jak droga, bez żadnych niespodzianek. Obiad, który miał być krótkim przerywnikiem, przedłużył się do 1,5 godziny, bo tak długo trwało przygotowanie pstrągów z grilla i frytek (Nad Stawami w Kletnie na chleb by nie zarobili z takim tempem :)).
Na pierwszy nocleg wybraliśmy hotel Postar w miejscowości Kaluża. Hotel jak hotel, czasy swojej świetności minęły mu jakieś czterdzieści lat temu. Ogromne gmaszysko z boazerią w środku, dziesiątki pustych pokoi i tylko jedno palące się światełko w naszym. Trochę to upiornie wyglądało, tym bardziej, że brak było oświetlenia na zewnątrz. Na plus – była ciepła woda pod prysznicem :).
Dzień drugi – 10 września: Kaluża, Użhorod, Rachov(UA) – 250km
Normą będzie jak napiszę, że wstaliśmy o 7 rano i w tempie ogarnęliśmy standardowe poranne czynności jak prysznic oraz pakowanie. Około 8 poszliśmy do pobliskiego pensjonatu (bo w naszym hotelu nie opłacało się otwierać kuchni dla dwóch osób:)), zamawiając omlet z boczkiem i warzywami oraz smażoną domową kiełbasę i oczywiście podwójne espresso. Wszystko to kosztowało nas 12€. Około 9-tej wyjechaliśmy w kierunku Ukrainy i po około 40 minutach dotarliśmy do granicy w Użhorodzie. Spodziewaliśmy się czekania po stronie Ukraińskiej, ale nie po stronie słowackiej. Byliśmy pierwsi na granicy a spędziliśmy tam 30 minut. Zaskoczyła nas słowacka policjantka, która najpierw zapytała nas o stan licznika, a potem o ilość litrów benzyny w zbiorniku.???? Uzyskane dane spisała na karteczce i zniknęła z naszymi paszportami na przeszło 20 minut.
O wiele sprawniej, mimo 3 okienek, poszło nam na granicy ukraińskiej. Już po przejechaniu kilkudziesięciu metrów nie było wątpliwości gdzie jesteśmy. Sterty śmieci po drodze, a przy nich wygłodniałe psy. Mieliśmy tylko nadzieję, że widoki ukraińskiego Zakarpacia wynagrodzą nam jakość ukraińskich dróg. Naszą podróż do Mołdawii zamierzaliśmy zacząć właśnie od przejazdu przez Zakarpacie do Kamieńca Podolskiego i stamtąd kierować się w stronę Mołdawii. O ile droga do Mukaczewa była nawet znośna, o tyle później zaczęła się ukraińska norma. Wystarczy tylko powiedzieć, że licznik „na blacie” nie przekraczał 50km/h. Około południa stanęliśmy na parkingu przy jakimś zalewie na Cisie na kawkę, a tam z wody „wyskakiwały” ogromne ryby. Chcąc zobaczyć co to za gatunek, wrzuciliśmy do wody kilka kromek chleba. Po chwili naszym oczom ukazały się dorodne karpie wystawiające pyszczki po skórki z chleba. Dobrze chociaż, że pogoda była super, 25*C i lekki wiaterek. Jednak nierówne ukraińskie drogi zrobiły swoje. Około 60 km przed Rachowem usłyszałem w interkomie, że są to nasze ostatnie moto-wakacje, bo urlop jest nie po to żeby się męczyć, tylko odpoczywać. Nie napawało to optymizmem na dalszą część drogi, ale krótki postój na lody czekoladowe i rozprostowanie nóg zrobiły swoje. Emocje opadły i mogliśmy jechać dalej. Do celu została nam godzina jazdy.
Nie zdążyliśmy przejechać kilku kilometrów kiedy za plecami usłyszeliśmy sygnał milicyjnej syreny. Nie byliśmy idiotami, wiedzieliśmy co się święci, ale jednego byliśmy pewni – na tej drodze nie da się przekroczyć prędkości. Okazało się, że powodem zatrzymania było zignorowanie znaku STOP przed torami kolejowymi, po których pociąg ostatni raz jechał wioząc chyba Lenina. Dziury przed torami były takie, że bałem się żeby nie urwać koła więc jechałem tak jak na konkursie „wolnej jazdy”, a rzeczony znak, to napis cyrylicą na prostokątnej tabliczce i gdybym nie znał rosyjskiego, to na pewno nie wiedziałbym o co chodzi, ale dla „funkcjonariuszy” w zdezelowanej Ładzie nie miało to znaczenia. Ilu w końcu „jeleni” tam przejeżdża? Jeśli już się trafi taka okazja, to trzeba ją wykorzystać.
Zaczęło się oczywiście o opowieści jakie to „śmiertelne żniwo” zbiera taka nieostrożna jazda, ile to osób zginęło w ostatnim roku na Ukrainie przez taką właśnie nieuważną jazdę i tak naprawdę tylko cudem uniknęliśmy katastrofy drogowej. Wysłuchaliśmy cierpliwie całej tej opowieści zdając sobie sprawę, że nie wykpimy się bez „opłaty klimatycznej”, nie wiedzieliśmy tylko jaka będzie wysoka. Funkcjonariusz zaczął grubo, 3500 hrywien(ok.500zł), później protokół, czekanie na potwierdzenie zapłaty przez bank, zatrzymanie przez policję dokumentów itd… Mówiąc szczerze, ta droga nas tak dobiła że było nam wszystko jedno. Chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć do „cywilizacji”, co w tamtych okolicach wcale nie jest takie proste, spytaliśmy więc jakie są inne opcje wyjścia z tej arcytrudnej dla nas sytuacji. Pan jakby na to czekał. Powiedział tylko, że musi zadzwonić do monitoringu, czy będzie można skasować nasze „wykroczenie” i wtedy poza protokołem jeśli uiścimy 80€ do podziału dla nich, to możemy jechać dalej. Kwota była nieakceptowalna. Zaproponowaliśmy po krótkiej wymianie zdań przez interkom, że możemy opodatkować się kwotą 50$, albo niech nas zamykają. Przynajmniej uwolnimy się od konieczności korzystania z ukraińskiej infrastruktury drogowej. Policjanci po krótkim szemraniu sobie do ucha w końcu przystali na naszą i tak wygórowaną propozycję. Odjeżdżając widziałem w lusterku jak bardzo byli z siebie zadowoleni, nam natomiast pozostał niesmak i przeświadczenie, że ten „incydent” to kolejny powód dla którego prędko (a raczej wcale)nie wrócimy na Ukrainę. Pierwszy to stan dróg.
Około 17-tej dotarliśmy do Rachowa. Ale już ok. 30 km wcześniej zaczęły się widoki jakich oczekiwaliśmy od Zakarpacia na pograniczu Ukrainy i Rumunii. Góry, lasy i szemrząca wśród nich rzeka. I sam Rachów jakby z innej bajki. Nie betonowy, nie brudny, ale czysty i zadbany, pełen ludzi.
Najpierw pojechaliśmy do upatrzonej jeszcze w Polsce kwatery „Smerkowa Chata”, a potem zamierzaliśmy pójść na obiad do polecanej przez wielu restauracji „Oleńka” na regionalny obiad. Kiedy Doti poszła załatwić pokój podeszła do mnie para z Polski, a dokładniej z Jeleniej Góry – Ala i Tomek. Okazało się, że podróżują pociągiem, a do Rachowa przyjechali na trzy dni. W czasie rozmowy wyszło, że dużo podróżują po Europie i świecie, również na moto (nie wiem tylko czy GieEs to jeszcze moto:)). Umówiliśmy się więc za kilkanaście minut w Oleńce (bo Oni też o niej słyszeli wiele dobrego) na kolacji, która zakończyła się smakowaniem lokalnych owocowych nalewek w rachowskiej knajpce. Podczas wspólnego wieczoru powiedzieli nam, że wczoraj byli w Czerniowcach, których starówka i cerkwie są o wiele bardziej ciekawe niż twierdza w Kamieńcu Podolskim. Pewnie po powrocie na kwaterę znowu zweryfikujemy nasze plany i skorzystamy z rad bardziej doświadczonych globtroterów. Na koniec wymieniliśmy się telefonami z obietnicą spotkania w Kletnie lub gdzieś na trasie…
Dzień trzeci – 11 września : Rachov, Czerniowce – 202 km
Tempo naszej jazdy przez Ukrainę jest zawrotne. Zakarpacie Ukraińskie dziś nas rozczarowało po raz kolejny, choć droga, którą dzisiaj jechaliśmy, była nieporównywalnie lepsza niż wczoraj. Ale zanim wyjechaliśmy z Rachova poszliśmy na śniadanie do pobliskiego baru – tym razem na szakszukę i kawę. Kosztowało nas to 120 hrywien i było „palce lizać”. Ale i tak najlepsza była cena wczorajszych lokalnych nalewek – 50 ml tego zacnego trunku kosztował 20 hrywien, czyli ok.5zł. Żyć nie umierać :). Po śniadaniu postanowiliśmy poszwędać się trochę po Rachowie, bo wczoraj nie było kiedy. Pierwsze nasze wrażenie – miasta w tej części Ukrainy to jeden wielki rynek. Każda uliczka i wolne przestrzenie wypełnione są mniej lub bardziej profesjonalnymi straganami, lokalnymi przekupkami i babciami handlującymi mlekiem, orzechami, grzybami i innymi lokalnymi specjałami. I do tego wszyscy uśmiechnięci i z rozbrajającą szczerością sprzedający turystom trochę drożej niż swoim. Zaopatrzeni w pokaźny kawałek bryndzy i swojskiej kiełbasy ok. 10.30 ruszyliśmy na podbój ukraińskich dróg. Nasz gospodarz w pensjonacie powiedział nam, że droga do Kamieńca jest wyremontowana i na pewno lepsza niż ta, którą przyjechaliśmy wczoraj, ale GPS był bezlitosny – 200 km do Czerniowców mieliśmy pokonać w ok. 4 godziny. Mimo, że było już dosyć późno, słońce nadal nie mogło przebić się przez mgłę. Pierwsze 30 kilometrów napawało optymizmem. Ładne hotele i pensjonaty, bary, baza turystyczna, wypożyczalnie quadów – co mogło świadczyć o ucywilizowaniu tej części Zakarpacia. Szybko jednak sprowadziła nas na ziemię kolejna kontrola policji na kilka kilometrów przed Kołomyją, z zasiekami, szlabanem, radiowozem i całą „infrastrukturą”. I tym razem trzech policjantów licząc na świeży zastrzyk gotówki nie omieszkało nas zatrzymać. Najpierw była standardowa kontrola dokumentów oraz pytania, skąd, dokąd w jakim celu itd. Po tej „procedurze” zostałem poproszony ze swoimi dokumentami do policyjnej budki, gdzie odbył się mniej więcej taki dialog (w tłumaczeniu na polski):
– Skąd jedziesz?
– Z Rachova.
– Byłeś wczoraj u kamratów?
– Nie.
– A gdzie mieszkałeś?
– W hotelu.
– Piłeś wczoraj alkohol?
– Nie.
– Muszę to sprawdzić!
– Dawaj alkomat, będę dmuchał!
Moja pewność siebie tak wybiła go z tropu, że oddał mi dokumenty, odsalutował i pozwolił jechać dalej. Chyba nie muszę dodawać, że Doti w tym czasie przełożyła już z portfela do kieszeni kurtki kolejne 20$ :).
Ok. 14-tej postanowiliśmy sobie zrobić przerwę na kawę i małe „conieco”:). Zjedliśmy po kromce chleba z zakupioną bryndzą i kiełbasą po czym z podniesionym morale wskoczyliśmy na siodło i kilka minut po 16-tej dotarliśmy do Czerniowców. Była jeszcze ta godzina, że mogliśmy się pokusić o dojechanie do Kamieńca ale ostatecznie postanowiliśmy posłuchać Ali i Tomka i zwiedzić tutejszą starówkę. Pod podany przez Nich adres dotarliśmy bez problemu, niestety nie było wolnych miejsc w hostelu. Na szczęście kilkanaście metrów dalej był fajny hotel i mimo, że nie był najtańszy jak na ukraińskie warunki (600hrywien – 90zł) postanowiliśmy w nim zostać. Jego niewątpliwym atutem był strzeżony parking i śniadanie za 8 zł od osoby. Nie było czasu do stracenia, tym bardziej, że do starówki mieliśmy około 30 minut spaceru. Spacer nie należał do przyjemnych, bo hałas jeżdżących po dziurawej kostce samochodów, „marszrutek” o wątpliwym stanie technicznym był ogromny. Trzeba jednak przyznać, że starówka nie zawiodła. Szwędaliśmy się po niej ponad 2 godziny podziwiając wyremontowane kamienice (bardzo podobne do tych w Zamościu), cerkwie ze lśniącymi mosiądzem dachami. Dziś nie mieliśmy ochoty na większy obiad, ale barszczu ukraińskiego oczywiście odpuścić sobie nie mogliśmy. W sklepach z pamiątkami kupiliśmy kilka „magnesów”, które zajmą nam chyba połowę kufra jeśli zrealizujemy całe zamówienie od znajomych i przyjaciół i kiedy słoneczko schowało się za widnokręgiem, wróciliśmy do hotelu. Jeszcze tylko telefon do dzieci i spać. Zobaczymy co jutro dzień przyniesie.
Dzień czwarty – 12 września : Czerniowce, Kamieniec Podolski, Styrcza(MD), Riscani(MD) – 292 km
Dzisiaj wstajemy trochę wcześniej, bo przed nami sporo zwiedzania, tak nam się przynajmniej wydawało. Ale najpierw śniadanie w hotelowej restauracji. Kiedy weszliśmy do środka, mówiąc szczerze, trochę nie pasowaliśmy do ciężkiego, barokowego wystroju wnętrza w swoich ciuchach motocyklowych. W oczekiwaniu na omlet z bekonem (jak się później okazało jajka pod każdą postacią jedliśmy do końca wyjazdu), Doti opowiedziała mi jak to wyszła poprzedniego wieczoru na dziedziniec hotelowy w poszukiwaniu zasięgu wi-fi, a pan ochroniarz spytał jej czemu nie śpi? 🙂 Jaka troskliwość. Kolejne oblicze Ukrainy.
Wyjazd z Czerniowców po drodze z kostki, której ubytki były takie, jakby spotkały się na niej dwa zwaśnione kluby piłkarskie, był istną drogą przez mękę. Droga do Kamieńca Podolskiego też nie należała do najlepszych (jak to na Ukrainie). Podczas jazdy stwierdziliśmy, że w tym roku chyba napiszemy dwie relacje, bo Doti z racji bólu kręgosłupa będzie mocno nieobiektywna:). Ale prawda jest niestety brutalna, przez 3 dni nawet nie włączyliśmy kamerki – bo i po co? Żeby filmować dziury, brak widoków i rejestrować soczyste „k…y” Doti po każdej przejechanej dziurze? Odcinek 90 km do Kamieńca zajął nam prawie 2 godziny. Podobno kiedyś ta twierdza była perełką architektury. Faktycznie, stara część miasta robi wrażenie, ale po wejściu na zamek już tak różowo nie jest. Dla mnie ten obiekt bardziej przypomina miejsce na imprezy plenerowe, niż zamek, który umocnieniami powinien konkurować z innymi twierdzami Europy. A do twierdzy Koningstein, którą zwiedzaliśmy w maju, nawet się nie umywa. Na zamku sporo osób, a po bokach sklepy z pamiątkami, jedzenie na modłę nasto-wieczną, atrakcje w stylu strzelanie z łuku i kuszy. A i muzeum historyczne pozostawia wiele do życzenia. Zamiast historycznych eksponatów przedstawia… historię budowy socjalizmu na tych terenach oraz czasy postsocjalistyczne z nieśmiertelną siatką w kratkę na zakupy po których można było rozpoznać przybyszów zza wschodniej granicy w naszych centrach handlowych. Postanowiliśmy jeszcze kupić kolejne „magnesy”, ale ich wybór choć duży, pozostawiał wiele do życzenia. Schodząc do motocykla spotkaliśmy miejscowego motocyklistę, który miał najprawdopodobniej korzenie polskie, bo świetnie mówił w naszym języku i dzięki temu zrobił sobie biznes z oprowadzania polskich turystów. Jednym słowem „friend”. Od niego dowiedzieliśmy się gdzie szybko i bez kłopotu przekroczyć granicę z Mołdawią i co warto zobaczyć. Doti jeszcze w Polsce zaplanowała przekroczenie granicy ukraińsko-mołdawskiej w Jampolu. Jest to przejście promowe, które miało być dodatkową atrakcją dla nas. Jednak dołożenie dodatkowo coś ok. 50km jazdy po ukraińskich drogach skutecznie nas odwiodło od tego planu.
Teraz mała dygresja. Przygotowując się do wyjazdu do Mołdawii przeczytałem gdzieś, że jest to państwo, które posiada jeszcze inne „stolice” oprócz tej oficjalnej w Kiszyniowie. Jedną z nich jest Styrcza zwaną „małą Warszawą”, gdzie chcieliśmy odwiedzić Panią Lilianę Górską w prowadzonym przez nią Domu Polskim i zwiedzić Muzeum Historii i Etnografii, które przechowuje materiały o Polakach – założycielach wsi.
Granica z Mołdawią w Brisceni okazała się mała i pusta. Super uprzejmi mołdawscy policjanci i celnicy. Dwa pytania – skąd, dokąd, kontrola paszportowa, zielona karta, pieczątki i to wszystko. Czas – 15 minut. Przy okazji kontroli, mołdawscy policjanci zapewniali nas, że drogi u nich są o wiele lepsze, ale o wsi Styrcza, to oni nie słyszeli. Jak to? Styrcza to przecież „mała Warszawa”! Niestety nasz GPS też nie zlokalizował „małej Warszawy”, więc musieliśmy wpisać w niego miejscowość, gdzie awaryjnie mieliśmy zaplanowany nocleg, gdybyśmy nie mogli nocować w Domu Polskim i nie zdążyli dojechać do Soroków, które były naszym celem na dziś. Faktycznie mołdawskie drogi okazały się lepsze od ukraińskich a „połykanie” kilometrów bez wypatrywania dziur o wiele przyjemniejsze. Co nas jeszcze zaskoczyło? Całkowity brak ruchu na drodze. Od czasu do czasu mijaliśmy jakieś miejscowości, ale wrażenie jest takie jakby ogromne połacie terenu były w ogóle nie zamieszkane. Co było jeszcze dla nas ciekawe to, to, że myśleliśmy, że Mołdawia „ winem stoi”, a na miejscu zobaczyliśmy kilometrami ciągnące się wzdłuż dróg po obu stronach, drzewa orzecha włoskiego. Po około 50 kilometrach od granicy zatrzymaliśmy się na jakąś przekąskę i przy okazji przy pomocy aplikacji w telefonie udało nam się odnaleźć Styrczę (Stilcea), do której mieliśmy 32 km. W okolice Styrczy dotarliśmy bez problemu, ale samo dotarcie do Domu Polskiego już takie łatwe nie było. Wcale się nie dziwię mołdawskim policjantom, że o niej nie słyszeli. Wioska zabita dechami w dosłownym tego słowa znaczeniu. Tylko dzięki instrukcjom miejscowych udało nam się tam trafić. Podjechaliśmy, a raczej ja jakoś się dowlokłem, a Doti za mną na pieszo pod Dom Polski, gdzie drzwi otworzyła nam mieszkająca tam polska nauczycielka. Pani Liliany (opiekunki Domu Polskiego) nie było – pojechała marszrutką do Kiszyniowa i nawet nie było z nią kontaktu. Muzeum też nie udało nam się zobaczyć, bo Pani Ludmile, która się nim opiekuje, dzień wcześniej umarł mąż. No nieźle! Tyle kilometrów na próżno! A szkoda, bo Muzeum Historii i Etnografii przechowuje dowody o Polakach – założycielach wsi. Oto kilka informacji z wujka Google, które mogą Wam się ewentualnie przydać, gdybyście kiedyś chcieli tam pojechać: „Przez ponad dziesięć lat działalności muzeum zebrano różne przedmioty codziennego życia Polaków oraz przedstawicieli innych grup etnicznych, mieszkających w tej miejscowości. W pokojach muzeum znajdują się: ceramika, narzędzia rolnicze, dywany, hafty i inne przedmioty, które były powszechnie stosowane w codziennym życiu rodziców i dziadków. W salonie założyciele muzeum zgromadzili stare maszyny rolnicze, naczynia kuchenne, które od dawna odeszły do historii, prototypy obecnego robota kuchennego, samowary, a nawet instrumenty muzyczne. Elementy polskiego stroju narodowego przedstawionego jako eksponat, literatura w języku polskim, a także przedmioty religijne katolików są dowodem składu etnicznego mieszkańców wsi. Przeznaczenie sprzętu domowego czasami nie jest zrozumiałe dla młodego pokolenia, któremu trzeba wyjaśniać jak pracowała młockarnia. Muzeum we wsi Styrcza to typowy wiejski domek z początku XX wieku, znajdujący się prawie w centrum wsi. Z małego korytarza można dostać się prosto do pokoju gościnnego, a następnie – do dwóch pokoi, kuchni i spiżarni. Takie rozmieszczenie jest bardzo interesujące, ponieważ kuchnia w domach wiejskich znajdowała się bliżej do wyjścia. W tym przypadku, aby dojść do kuchni, konieczne trzeba przejść przez dwa pokoje dzienne. Najprawdopodobniej dom miał drzwi wejściowe i drugie drzwi, którymi można było wejść do kuchni, mijając spiżarnie. Tak więc dom był zawsze wysprzątany, w oczekiwaniu na gości, natomiast po stronie gospodarczej rozpalano piec i gotowano obiady. Należy zaznaczyć, że w obecnej chwili wiejskie muzeum łączące tradycję z nowoczesnością nie ma określonej systematyzacji. W jednej przestrzeni – dawnym pokoju gościnnym – sąsiadują obok siebie dzbany, które były używane do gotowania, stara maszyna do szycia «Singer», a unikatowa skrzynia na posag oraz stare szynele i palta umieszczono wraz z grabiami, młockarnią, a nawet motocyklem. Ponadto, każdy przedmiot ma swoją własną historię i swojego byłego właściciela”.
Sama Styrcza – szkoda gadać. Nie spotkaliśmy tam nikogo, oprócz nauczycielki, kto mówiłby po polsku. Do dziś nie wiem dlaczego Styrcza nazywana jest często Małą Warszawą. Biorąc pod uwagę wielkość sioła, przed „małą” dodałbym „bardzo”. Około 18-tej zjechaliśmy do Riscani do hotelu Adina, który wczoraj znalazłem. Pokój czysty, solianka dobra, mołdawskie wino wyborne. Wieczór upłynął nam na spijaniu winka i szukaniu hotelu na dwie noce w Kiszyniowie. Przy okazji, podczas kolacji spotkaliśmy pierwszego podczas tego wyjazdu motocyklistę. Był to Słowak, który podróżował w pojedynkę, a jechał tak jak większość osób, które jadą do Mołdawii tzn. przez Lwów na Ukrainę, Cricova w Mołdawii i powrót przez Rumunię. Pogadaliśmy trochę o drogach na Ukrainie i w Mołdawii, o milicjantach i ogólnie o planach na najbliższą motocyklową przyszłość.
Dzień piąty – 13 września : Riscani, Soroki, Stare Orhei, Kiszyniów – 270 km
Rano europejskie śniadanie i o 9-tej byliśmy już w siodle. Pierwszy przystanek – Soroki i twierdza. Bardzo ładna i dobrze utrzymana i w czasie, kiedy tam byliśmy, zero turystów. Soroki słyną również z tego, że większość ich mieszkańców, to Romowie. Mieszka tam również król Mołdawskich Romów – Baron Artur. Szkoda, że nie udało nam się go spotkać. Oczywiście poszliśmy zwiedzić cygańską dzielnicę. Podziwialiśmy ich pałace, niektóre w budowie, niektóre chylące się ku ruinie które nigdy nie zostaną dokończone, a w kontraście bloki z oknami zabitymi deskami bądź dyktą i suszące się na rozciągniętych sznurkach pranie. W tym wszystkim Romowie w różnym wieku i o różnym statusie. Jedni siedzący bezczynnie na ławeczkach przed blokami, inni zaś zajęci „naprawą” swoich zdezelowanych wehikułów bądź wykręcających części z wrośniętego w zarośla autobusu.
Kolejne dwa punkty na dziś, to: Stare Orhei (La Oreheiul Vechi) i jak się uda, winnica Cricova. Droga z Soroków do stolicy (tej właściwej) 🙂 jest swoistą atrakcją samą w sobie – równiutki asfalt, a dookoła tylko pola. Mówiąc o atrakcji mam na myśli niezliczoną ilość ograniczeń prędkości – na zakręcie do 70km/h, przy każdym przejściu dla pieszych do 30km/h, a przepisów niestety trzeba przestrzegać :(. Po zjechaniu z głównej drogi na stary Orhei co zakręt to krajobraz jest coraz ładniejszy (przed samym Orhei widoki już powalały), by na koniec zobaczyć piękną białą skałę i wijącą się wzdłuż niej rzeką Raut. Była godzina południowa kiedy dotarliśmy na parking pod Orhei. Mieliśmy szczęście, bo właśnie na parking zeszła ze zwiedzania wycieczka z Polski. Ruszyliśmy żwawo pod górę w kierunku cerkwi. Jej wnętrze zdobi ikonostas i wiele ikon. Za cerkwią znajduje się kręta droga po grzbiecie wzniesienia, którą można dojść z powrotem do parkingu wydłużając sobie spacer. Maszerując do cerkwi grzbietem wzniesienia wcześniej nie zauważyliśmy chyba największej atrakcji tego miejsca czyli monastyru Pestera. Jest to wykuty w skale tunel, którym dochodzi się do małego pomieszczenia z cerkwią oraz celi mnicha. Za cerkwią jest wyjście na urwisko skalne z pięknym widokiem na meandrującą rzekę. Po zrobieniu kilku zdjęć postanowiliśmy zapalić świeczkę za zmarłych. Podaliśmy mnichowi 1 leję dostaliśmy świeczkę dopasowaną wielkością do zapłaty :). Spędziliśmy tam w sumie przeszło godzinę więc pora była na obiad. Na szczęście w pobliskiej wiosce Botuceni (super klimaty, kolory wsi błękitno-zielone), jeszcze w Polsce znalazłem restaurację z tradycyjną kuchnią . Villa Etnica uraczyła nas domowym kompotem z mirabelek, barszczem ukraińskim i sarmalami. Objedliśmy się tak, że nie mieliśmy siły się ruszać i część obiadu zabraliśmy ze sobą na później. Zrobiła się godzina 16-ta a do Cricovej mieliśmy ok. 50 km i godzinę jazdy. Ale uwaga! Połowa tego odcinka, to szuter, na szczęście w miarę równy. Nasze nowe opony znów dostały „popalić”. Powiem tak. Czytając różne relacje motocyklowe, zwykle jest tak, że planując trasę, motocykliści specjalnie szukają szutrów po których mogliby poszaleć. A nas, chociaż tego nie chcemy, szutry szukają same.
Do Cricovej przyjechaliśmy parę minut po 17-tej i niestety odbiliśmy się od ściany. Nie było szans na zwiedzanie winnicy, bo przewodnik został zarezerwowany dla grupy VIP. Zarezerwowaliśmy więc termin na następny dzień i tyle. Posmęciliśmy się jeszcze kilkanaście minut licząc, że zdarzy się jakiś cud, ale niestety, dzisiaj ze zwiedzania nici.
Kiszyniów przywitał nas trzypasmową drogą wjazdową i postsowieckimi blokowiskami, ale nie zrobiło to na nas negatywnego wrażenia. Ot, kolejny moloch, szary z wysokimi budynkami, szerokimi ulicami, specyficznym ruchem ulicznym. Trzy trolejbusy jadące jeden za drugim, czasem blokujące skrzyżowanie, obok wolno sunące auta, to norma. Nasz hotel, który wczoraj zarezerwowaliśmy (Dream Hotel) położony był w cichej wąskiej uliczce około kilometra od centrum. W opisie zaznaczone było, że posiada prywatny parking. Na miejscu okazało się, że parking jest na chodniku, a przy motocyklu będzie „dyżurowała” ochrona w samochodzie. Tego jeszcze nie było! :). Hotel mały, nowy, w klimatycznej kamienicy, fajna miejscówka. Mieliśmy jeszcze pójść na wieczorny spacer do centrum Kiszyniowa, ale odpuściliśmy…
Dzień szósty – 14 września : Kiszyniów, Cricova, Milesti Mici, Kamrat, Kiszyniów – 273 km
W Mołdawii znajdują się największe piwnice winne świata i właśnie dwie z nich zamierzaliśmy dzisiaj odwiedzić. Rano pobudka i śniadanie złożone z placinty przywiezionej z wczorajszego obiadu, polskich kabanosów i kawy. Nasz hotel choć fajny, nie oferuje śniadań. O 9.30 zameldowaliśmy się pod winnicą Cricova i zakupiliśmy bilety – 700 lei za 1,5 godzinny pakiet zwiedzania bez degustacji :).Cricova – to fabryka szampanów, win i miejsce ekskluzywnych spotkań mołdawskich polityków i dyplomatów. Przyjeżdża tu niemal każda zagraniczna delegacja odwiedzająca Kiszyniów. Łączna długość korytarzy sięga 120 km, oczywiście turystom pokazuje się tylko niewielką część podziemi, ale mimo wszystko, odległości między poszczególnymi punktami wycieczki są duże.
Standardowy tour po Cricovej zaczyna się przed wejściem do piwnic , obok których znajduje się recepcja oraz sklep ze “szklanymi pamiątkami” (jak byliśmy wczoraj był już zamknięty, dzisiaj, jeszcze nie otwarty:)). Zebrana grupa została załadowana do kilku melexów i i ruszyliśmy do wnętrza cricovskich “jaskiń”. Wnętrze ma temperaturę 12 stopni (pamiętajcie o czymś ciepłym). Na każdym z przystanków przewodniczka (po angielsku) opowiadała fakty na temat winnicy i historii mołdawskiego wina. Każda ze stacji zdradzała nieco cricovskich sekretów na temat wina i pokazywała jakiś proces produkcyjny. Na jednym z przystanków pokazano nam film o historii winnicy, podczas którego degustowaliśmy różowe wytrawne wino musujące – pycha. Nie wiedziałem o tym, ale w Cricovej produkowany jest szampan wg tej samej receptury co w Szampanii, jednak ze względu na obostrzenia związane z używaniem tej nazwy trunku, tutaj używa się określenia „wino musujące”. Część procedur przeprowadzana jest ręcznie, część maszynowo. Ale od początku. Pierwszy przystanek, to ogromne beczki z dojrzewającym winem. Średnica takiej beczki to 3 metry, a wino leżakuje w niej 2 lata zanim trafi do butelek. Butelki ustawione na stojakach szyjką do dołu są przekręcane ręcznie co drugi dzień dokładnie o 45 stopni. Wszystko po to, aby cały osad zebrał się w szyjce. Szyjkę następnie zamraża się w ciekłym azocie i usuwa cały osad w postaci zamarzniętej bryłki. Następnie taka butelka trafia na mechaniczną linię produkcyjną. W piwnicach Cricova panują idealne warunki do przechowywania wina. 12-14°C i wilgotność powietrza na poziomie 80%. A co najważniejsze, parametry te są stałe, niezależne od pory roku i warunków panujących na zewnątrz. Dlatego wiele osób decyduje się na przechowywanie swoich kolekcji win właśnie tutaj. Dla mnie zdecydowanie najciekawszym elementem wycieczki był spacer przez piwnicę, w której przechowywane są właśnie te kolekcje. Również sama winiarnia przetrzymuje tam swoje wina z najlepszych roczników w celu poszerzenia kolekcji własnej. Najstarsza i jednocześnie najcenniejsza kolekcja należy do Hermana Göringa. Od czasu do czasu winiarnia sprzedaje jakąś butelkę z tej kolekcji. Osiągają one niewyobrażalne ceny. Widzieliśmy tam butelki z kolekcji Putina, Łukaszenki, Merkel i tutaj dopiero uświadomiliśmy sobie dlaczego wszystko co do tej pory działo się złego w naszym kraju to “wina Tuska” (tak poszukiwane przez polityków obecnie rządzącej w Polsce partii):). Najciekawsze jest to, że każdy może przechować tutaj swoje wina i nie jest to wcale bardzo drogie. Całkowity koszt to 1,5 $ za butelkę za rok. Jeżeli zawsze marzyliście, żeby podwędzić butelkę wina jakiemuś znanemu aktorowi lub politykowi, to jest to idealne miejsce na wcielenie tego pomysłu w życie. Na końcowym etapie wycieczki w dobrze zaopatrzonym sklepie kupiliśmy (niestety) tylko 3 butelki wina (po bardzo przyzwoitej cenie), bo przed nami jeszcze jedna winnica:). Ale jeszcze chwilę wcześniej w książce pamiątkowej winiarni zostawiliśmy naszą naklejkę ze stosownym wpisem.
Po wyjściu na parking zobaczyliśmy, że obok naszego moto stoi zaparkowany drugi, również na polskich “blachach”. Właścicielem okazał się Michał, który wyruszył w swoją pierwszą podróż motocyklową kilkunastoletnim sprzętem, który kupił kilka miesięcy wcześniej. Z racji tego, że jest programistą, jego praca jest tam, gdzie “wi-fi”, więc może pozwolić sobie na wyjazd bez terminu powrotu, tam gdzie oczy poniosą. Współczesny “Easy Rider”. Ponieważ mieliśmy inne plany na dzisiejszy dzień, umówiliśmy się na wspólne piwo w Odessie do której i On i my chcieliśmy dojechać.
Z Cricovej ruszyliśmy do kolejnej winnicy – Milesti Mici której podziemne korytarze liczą ponad 250 km, z nikłą nadzieją, że uda nam się ją zwiedzić bez rejestracji. Do tamtejszych podziemnych tuneli można wjechać tylko własnym samochodem i stąd nasze obawy. Fontanna na dziedzińcu głównym wygląda, jakby tryskała winem, ale niestety jest to tylko koloryzowana woda. Mieliśmy niezłego farta, bo przeurocza pani w recepcji powiedziała nam, że możemy dołączyć do grupy o godzinie 15-tej. Super. Ponieważ mieliśmy półtorej godziny wolnego, wolny czas wykorzystaliśmy na obiad w pobliskim miasteczku. Pod winnicą stawiliśmy się ponownie o 14.30 i zakupiliśmy bilety za 400 lei (40 minut zwiedzania, bez degustacji:)). Jakież było nasze zdziwienie kiedy okazało się, że do winnicy będziemy mogli wjechać na moto. Nasza grupa składała się z przewodniczki która jechała w samochodzie z jednym małżeństwem i nas jadących za nimi na Guźcu. Wjazd i jazda po korytarzach robi wrażenie, a jeszcze większe ilość zgromadzonych win. W tej winnicy, a raczej magazynie, może znaleźć się 2 miliony butelek, a kolekcja wpisana jest do Księgi Rekordów Guinessa. Super były też sale, w których odbywa się poczęstunek – na stołach atłasowe obrusy, kandelabry, wina, owoce, suszone wędliny i sery. Niestety nie dla nas :(. Pani przewodniczka pokazała nam wystawiony na honorowym miejscu certyfikat z Księgi Rekordów Guinessa, obok której leżała też księga pamiątkowa. Doti była pod takim wrażeniem, że tam również dała naszą wlepę a wpis… no cóż, emocje. Jeśli dodam do tego, że przez cały czas naszej jazdy po podziemiach trzymała aparat kręcąc film do “góry nogami” to wystarczy za cały komentarz:). Po zwiedzeniu winnicy zarówno Pani przewodnik jaki i Pani w recepcji daliśmy przywiezione z Polski pamiątki – breloczek i magnesik z polskimi motywami tzn. lalkę łowiczankę. Ponieważ gadżeciki były na prawdę ładne – Panie szczerze się ucieszyły. Tutaj również weszliśmy do sklepu i nie obyło się bez wyniesienia “butelczyny” z napisem Milesti Mici na etykiecie.
Do zachodu słońca zostało jeszcze trochę czasu, więc nie pozostało nam nic innego jak wykorzystać dzień do maksimum i udać się w kierunku Gaugazji. What??? Pewnie wiele osób zastanowi się, co to jest? Przyznam szczerze, że my również nie wiedzieliśmy, że istnieje coś takiego jak obszar na terenie Mołdawii, który ma zapędy do samostanowienia z własną stolicą w Komracie (to już trzecia), własnym parlamentem. Takiego tygla kultur i narodów, jak na terytorium byłego ZSRR, nie ma nigdzie na świecie. 160-tysięczną Gagauzję zamieszkuje nieznana ilość narodowości! Gagauzi, Mołdawianie, Bułgarzy, Rosjanie, Ukraińcy, Romowie, Ormianie, Polacy, Tatarzy krymscy, Białorusini, Żydzi, Niemcy… Co zabawne, samą Mołdawię zamieszkuje zaledwie 65 proc. Mołdawian. Reszta mieszkańców historycznej Besarabii to barwna mieszanka etniczna. Gagauzi mają sporo tradycyjnych przysłów, choćby: “Kto idzie prostą drogą, przychodzi… późno”, “Na świecie żyje się nie pięknem, ale szczęśliwym losem”, “Nie rób z siebie mostu, po którym inni spacerują”, “Oczy są po to, by patrzeć; dusza jest po to, by pragnąć”.
Gagauzi posiadają odrębna symbolikę narodową oraz prawo do samostanowienia. Głowa ich państwa — baszkan — jest jednocześnie członkiem mołdawskiego rządu. Gagauzi zachowali swój język i wkładają wiele pracy w jego nauczanie i rozwój, ale mimo wszystko na południu Mołdawii niezmiennie dominuje rosyjski. Dumą i oczkiem w głowie Gagauzów jest Komracki Uniwersytet Państwowy, który znajduje się właśnie w Komracie. A skąd Oni w ogóle się wzięli? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Pojawiły się teorie, że są to „zbułgaryzowani Turcy” lub „sturczeni Bułgarzy”, niektóre źródła kojarzą ich nawet z Grekami. A oni, żyjąc na tych ziemiach od wieków, wypracowali własną kulturę, własny język, własną świadomość, zawalczyli o autonomię, mają swoją stolicę i rząd, a aktualnie dążą do utworzenia własnego państwa. Co ciekawe, oficjalnie obowiązującym w Gagauzji językiem jest rosyjski, a religią prawosławie.
Kiedy wyjechaliśmy z Milesti Mici w kierunku Komratu, to co pierwsze rzuciło nam się w oczy, to zmiana krajobrazu. Droga stała się jeszcze bardziej wypłaszczoną (o ile to jeszcze możliwe) a roślinność bardziej przypominała step niż pola uprawne. Po drodze mijaliśmy dziesiątki pól winogronowych. Jakieś 10 km przed Komratem zatrzymaliśmy się na obowiązkowe zdjęcia przy nazwie tego autonomicznego regionu. Do stolicy wjeżdża się ulicą Lenina. Ciągnie się przez cały Komrat. Główna arteria. Ulicą Lenina wjeżdża się do Komratu i z niego wyjeżdża. To wrota do stolicy Gagauzji. Czas zatrzymał się tu również. Senne, bardzo prowincjonalne miasteczko, nie odwiedzane zbytnio przez turystów. Przy ulicy Lenina stoi budynek parlamentu gagauskiego oraz siedziba baszkana. Przy Lenina znajdują się też dom kultury i biblioteka turecka. W samym centrum, przy skrzyżowaniu Lenina, Pobiedy i Tretiakowa znajduje się założony w 1820 roku sobór św. Jana. Wszystko, co ważne, jest przy Lenina. Wszystko, co ważne, jest po rosyjsku, oprócz wspomnianych, ulice: Komsomolskaja, Suworowa, Gogola, Puszkina, Gawrilowa, Czkalowa, Fiedko, Gawryluka czy Ostrowskiego. Na Lenina napiliśmy się również po raz pierwszy w naszym życiu kwasu chlebowego prosto z cysterny. Powiem szczerze, że dawno nie piłem czegoś tak dobrego. Ale nawet w centrum Komratu pełno zabitych deskami domów, rozpadających chodników i dziurawych dróg. Zrobiła się godzina 18-ta i był najwyższy czas, by ruszyć z powrotem do Kiszyniowa. Tym razem wybraliśmy trochę inną drogę – E584, (poprzednio wjechaliśmy M3). Mówiąc szczerze jechało się jeszcze lepiej, ale kiedy zrobiło się ciemno już tak fajnie nie było. Jazda przez Kiszyniów o mały włos nie zakończyła się kolizją kiedy samochód, który nas wyprzedził z lewej strony tuż przed nami skręcił w prawo, bez kierunkowskazu oczywiście. Było blisko!
Jutro pożegnamy się już z Mołdawią. Przez Naddniestrze ruszamy w kierunku Odessy. Doti już się cieszy na powrót na ukraińskie drogi:).
Dzień siódmy – 15 września : Kiszyniów, Bendery (PMR), Tyraspol (PMR), Odessa (UA) – 187 km
Dzisiejszy poranek obudził nas pięknym słońcem. To dobrze, bo ruszamy w nieznane nam obszary (czyt. tam gdzie sierp i młot mają się całkiem nieźle:)) i zupełnie nie mamy pojęcia jak będzie wyglądało przekraczanie granicy i poruszanie się po tamtejszych drogach, o kontaktach z milicją nie wspominając. Wcześniej jednak chcieliśmy jeszcze podjechać na skrzyżowanie alei Dacia i ulicy Decebal,
gdzie powstał ogromny mural Lecha Wałęsy. Namalowali go wspólnie malarz Rafał Roskowiński, autor tego oraz wielu innych murali w Gdańsku i Warszawie, jego uczeń – Wojtek Woźniak oraz student ASP w Kiszyniowie Albert Şveţ. Mural nosi nazwę „Świat bez sierpa i młota” i przedstawia portret Lecha Wałęsy oraz walczącą Solidarność w postaci gigantycznych rąk rozrywających czerwone płótno komunizmu. Artyści w ten sposób chcieli zaprezentować polską markę, nawiązać do przemian, które nastąpiły pod koniec lat 80-tych, a także promować Street Art. Po zrobieniu kilku pamiątkowych fotek i obowiązkowym pozostawieniu nalepki na ścianie ruszyliśmy w kierunku Naddniestrza.
Naddniestrze to samozwańcza republika, która w 1990 roku wydzieliła się z Mołdawii i ogłosiła niepodległość. Niestety, nikt nie uznał jej jako państwa (a nie, sorry, uznały ją także nieuznawane przez nikogo Abchazja i Osetia Południowa), ale jednak faktów nie oszukasz: Mołdawia nie ma żadnej kontroli nad tym terytorium, które od ponad ćwierć wieku rządzi się własnymi prawami. A prawa to rządy twardej ręki i przymykanie oka na nepotyzm, korupcję i zorganizowaną przestępczość. Naddniestrze ma dziś wszystkie atrybuty państwa. Kraj wybrał swojego prezydenta, premiera i parlament. Ma swoją flagę i walutę – naddniestrzańskiego rubla. Naddniestrzańska flaga to jedyna na świecie, która wciąż używa symbolu sierpa i młota. Godło również zawiera sierp i młot, czerwoną gwiazdę i flagi, a do tego wieńce z kłosów i owoców. Będąc w Naddniestrzu należy pamiętać, że znajdujemy się w republice separatystycznej, będącej pod kontrolą nieuznawanego rządu sponsorowanego przez Rosję.
Z tego co wyczytaliśmy z nielicznych wskazówek o wyprawach turystycznych do Naddniestrza wyłaniało się jedno – nie rób zdjęć, nie dyskutuj, nie wygłupiaj się. Jeżeli napotkany żołnierz wezwie Was do siebie i każe skasować zdjęcie, to zróbcie to bez gadania. Ten kraj nie istnieje, ma nieistniejącą granicę, nieistniejący rząd, nieistniejącą walutę, ale za to jak najbardziej prawdziwe wojsko, milicję i przepisy. Poza tego typu sprawami Naddniestrze zasadniczo nie różni się od Mołdawii, a nieliczni turyści są bardzo miło witani, o czym kilkakrotnie się przekonaliśmy.
Zbliżamy się do nieistniejącej granicy nieistniejącego państwa – granicy w Benderach. A jednak są bramki, szlabany i mężczyźni w mundurach. Zatrzymaliśmy się przy STOP-ie, a Doti nie byłaby sobą gdyby nie zabawiła się w Tajemniczego Don Pedra z Krainy Deszczowców i nie cyknęła kilku fotek granicy zza moich pleców. Na szczęście milicjant mołdawski tego nie zauważył i machnął tylko ręką żeby jechać dalej. Po około 100 metrach stały budki naddniestrzańskie. Zatrzymaliśmy się przy okienku gdzie musieliśmy podać charakter i czas naszego pobytu w republice. W Naddniestrzu jest trochę dziwny system meldunkowy. Bez obowiązku informowania milicji o swoim pobycie można tu przebywać max 10 godzin, potem trzeba udać się na komisariat z karteczką z hotelu czy innego miejsca noclegowego i się meldować. Przy naszym pobycie turystycznym, nie musieliśmy podawać miejsca pobytu, ponieważ nie zamierzaliśmy tam pozostawać dłużej niż 10 godzin. Później kontrola paszportowa, gdzie powiedziałem, że jedziemy tranzytem do Odessy i wtedy dostaliśmy karteczki “wizar”, które oddaje się przy wyjeździe. Oczywiście pod żadnym pozorem nie można ich zgubić. Na karteczkach oprócz naszych nazwisk (też pisanych cyrylicą), numerów paszportów była wpisana godzina wjazdu i godzina do której mamy opuścić Naddniestrze. Kolejna budka – celnik sprawdza nasze paszporty i każe podjechać do mundurowego. Ten przyjaźnie macha ręką, otwiera szlaban i pozwala nam jechać. I co? I to wszystko? Całe procedowanie trwało 10 minut. A gdzie cło importowe, które trzeba opłacić za pojazd którym się wjeżdża? Przecież pisali o tym we we wszystkich 3 🙂 relacjach i poradach. Przejechaliśmy kilkaset metrów, cały czas będąc w szoku. Może to jakiś pas niczyi, może zaraz będą kolejne budki? Nic z tego.
Wjechaliśmy do Benderów i zatrzymaliśmy się tylko po to, aby zrobić fotki kartek wizowych (nie możemy ich opublikować ze względu na RODO :)) i zapytać o drogę do twierdzy, którą zamierzaliśmy zwiedzić. Witamy w Naddniestrzu! Pierwsze co rzuca się w oczy po wjeździe do Bender to przestrzeń. Szerokie ulice, niewysoka zabudowa, szarawy beton, trolejbusy, posterunki milicji i wojska. Socrealizm wiecznie żywy. Czerwono-zielone flagi, typowe sowieckie miasto, które sprawia wrażenie pustawego, jakby opuszczonego. Drugie, to Szeryf. Szeryf czyli największa korporacja w Naddniestrzu kontrolowana przez “ichniego” byłego prezydenta. Poliszynel mówi bez ogródek o mafii, rosyjskich służbach i innych szemranych powiązaniach, w każdym razie tym logo sygnowane są stacje benzynowe, supermarkety, sieć telefonii komórkowej, firma budowlana, kanał telewizyjny, wydawnictwo, piekarnie, salon Mercedesa, agencje reklamowe oraz oczywiście najbardziej znany klub piłkarski Sheriff Tyraspol, który pokazał Legii Warszawa w 2017 roku, gdzie jest jej miejsce w szeregu :(. Firma jest nawet właścicielem destylarni sławnych koniaków KVINT. Jednym słowem Szeryf to Naddniestrze, a Naddniestrze to Szeryf. Prywatny folwark.
Trochę nam zajęło znalezienie twierdzy, ale się udało. Podjechaliśmy pod bramę jakiejś fabryki, przy której stanęliśmy przed stróżówką, obok której stał umundurowany młodziak. Musimy wejść do środka i kupić bilety. Ponieważ jeszcze nie zdążyliśmy kupić rubli naddniestrzańskich zapłaciliśmy lejami mołdawskimi. 65 za 2 osoby. Pan mundurowy pokazał nam jak podjechać pod Twierdzę i jak ją zwiedzać. Dziwne to było jechać pod twierdzę wśród chwastów, zarośli i murów opuszczonej fabryki. Sama twierdza była bardzo ładna, większa od tych które zwiedzaliśmy w Kamieńcu i Sorokach, choć w sumie nic spektakularnego w środku nie było. Zrobiliśmy sobie oczywiście foty na kuli barona Munchausena, weszliśmy na mury z wieżyczkami, po których można pospacerować, wejść na punkty widokowe i popatrzeć na Dniestr (zwany tu Tyrka). W środku dziedziniec z ładnymi zabudowaniami, dyby, w zabudowaniach muzeum, w którym niektóre opisy są nawet po angielsku. Niedaleko jest cerkiew św. Aleksandra Newskiego, do której nie weszliśmy. Wszystko jest bardzo ładnie odnowione, widać, że ktoś o to dba. W sklepiku oczywiście magnesy do naszej kolekcji. Pani w sklepiku (mało uśmiechnięta) przeliczyła nam hrywny na ruble trochę “zaokrąglając” na swoją korzyść. Ale nic to, warto było, bo magneto z Naddniestrza są rzadkością a prawdziwa “perełka” jaka nam się trafiła, której nadałem tytuł “Pięciu Tenorów” przedstawiająca Marksa, Engelsa, Lenina, Stalina i Putina nie zdarza się często.
Ponieważ w Benderach poza “kriepostą” nic do zwiedzania nie ma, ruszyliśmy w kierunku ostatniej już w tym państwie, kolejnej stolicy – Tyraspola. Nie chcąc narazić się “władzy” jechaliśmy poniżej dozwolonej prędkości, bo o Naddniestrzańskiej milicji krążą legendy. Polacy tutaj nie mają żadnej ochrony konsularnej a “zielona karta” nie działa.
Turyści uwielbiają używać określenia „sowiecki skansen” wobec stolicy Naddniestrza. Krążą legendy na temat braku wielu znanych nam z „naszego” świata udogodnień – jak internet, płatność kartą czy telefony komórkowe. Niektóre sceny naprawdę przenoszą w przeszłość. Na pierwszy rzut oka trudno się nie zgodzić z tym określeniem. Co krok spotykamy naddniestrzańskie symbole wprost odnoszące się do tych znanych z czasów ZSRR, a po ulicach jeździ sporo samochodów z poprzedniej epoki. Większość budynków jest szara, klockowata i nie odbiega architektonicznie od czasów sowieckich, ale chyba nie ma kraju w Europie wschodniej, który nie miałby w swoim dorobku takiego budowlanego stylu.
Przy głównej ulicy zatrzymujemy się i wymieniamy całe 10 $ na ruble naddniestrzańskie.Waluta, która nie istnieje, jest niewymienialna praktycznie nigdzie. Małe, dość estetyczne banknoty, na większości nominałów widnieje popiersie Suworowa obwieszonego medalami. Niesamowite jest to, że w kraju tak często odwołującego się do tradycji ZSRR na pieniądzach jest carski generał :). Na jednym z papierków miga też Szewczenko. Te przedziwne pieniądze sprawiają wrażenie jakby były kolorowymi banknotami z „Monopoly”.
Nasz pierwszy punkt obowiązkowy na dziś i tak na prawdę powód wyjazdu z Mołdawii w sobotę – Zielony Market. Kolorami (majtkowym zielonym i ciemno zielonym :)), hala targowa przypomina brzydkie budynki początku lat 90 różniące się od poprzedniej epoki tylko tym, że są kolorowe i jeszcze bardziej bezkształtne niż te z czasów komuny. Nieważna jest jednak ta brzydka powierzchowność. To w środku zaczyna się magia! Moto zaparkowaliśmy kilkadziesiąt metrów wcześniej przed sklepem z kwiatami (sztucznymi) głównie na cmentarne pomniki. Elegancka właścicielka sklepu pozwoliła zostawić u siebie kaski i obiecała, że popilnuje nam motocykla. Była godzina 14-ta, sklep zamykała o 15-tej, więc na wizytę na targu pozostało nam niewiele czasu. Idąc w kierunku targu zapytaliśmy tubylca czy dobrze idziemy. Odpowiedział, że tak i pyta skąd jesteśmy. Odpowiedzieliśmy, jak wszędzie “Polsza, Lewandowski…”. A on jakby nie zrozumiał drugiego członu i mówi:”Polsza, czteryje tankisty i sobaka. Ja znam. Pieczka”. Szczerze się uśmialiśmy. Jak widać Lewandowski nie wszędzie otwiera drzwi:).
Tiraspolski targ to lokalny bazarek w najlepszym wydaniu. To naturalne, świeże owoce, warzywa i zioła, zbierane a nie produkowane. To nie produkty, to sama natura. To organic i eko w najczystszej postaci, mimo, że nikt tu o tych słowach nie słyszał. To po prostu naturalne jedzenie. Świeże zioła: pietruszka, koperek, kolendra której zapach wręcz odurza. Obok przepiękne w swej niedoskonałości owoce i warzywa: nierówne papryki, marchewki i ziemniaki – czuć jeszcze ziemię, w której rosły. Aromatyczne suszone i wędzone śliwki, które są tutejszym specjałem. Kolejne stoiska są z miodami – zabójczo pachnącymi, rozlewanymi do słoiczków po „gerberkach”. Wreszcie wszechobecne weki i kiszonki. W Naddniestrzu kiszone jest wszystko: marchew, seler, jabłka, czosnek, pomidory, liście winogron, bakłażany, arbuzy, oczywiście ogórki, ale także kapusta – w całości!
Na pierwszy rzut poszły winogrona – dwie kiście pachnących, różowych winogron jedliśmy przechodząc się między straganami.
Kolejny punkt – hala mleczna z niezliczoną ilością stoisk ze świeżymi serami, mlekiem, serwatką. Wchodząc do hali z nabiałem totalnie przenieśliśmy się w czasy naszego dzieciństwa. Bezapelacyjnie, bez reszty. Charakterystyczny zapach nabiału roznoszący się w powietrzu. Nie jakieś kwaśne mleko, tylko magiczny zapach wspomnień. Świeżutki tłusty twaróg, śmietana tak tłusta jakby najdelikatniejsze drgnięcie mogło zamienić ją w masło, które stoi w osełkach obok. I nie mówię tu o jakimś nędznym smarowidle, a o prawdziwym maśle, którego zapach powoduje, że jedyne o czym myślę, to znalezienie świeżego, chrupiącego chleba. Samo chodzenie po tym miejscu ma w sobie coś ekscytującego. Kręcimy się w kółko, próbujemy żółtawe sery podawane na końcówkach noży. Panie, które z takim ciepłem polecają swoje świeżutkie idealnie naturalne produkty, a przy kupowaniu, z głębi serca życzą „kuszajcie na zdarowie!” sprawiają, że gdzieś w środku robi się ciepło. Mamy oczywiście ograniczoną ilość miejsca w kufrach, ale kawałka owczej bryndzy nie mogliśmy sobie odmówić.
Nowe zapachy, smaki, konsystencja, sprawiły, że kręciliśmy się od stoiska do stoiska wąchając, próbując, wybierając i kupując coraz to nowe kiszonki (oczywiście w ograniczonej ilości). Nie ważne, że nie przejemy – musimy spróbować.
Kupiliśmy maleńkie sarmale z kiszonych liści winogron, lekko ostre, faszerowane warzywami bakłażany, faszerowaną paprykę, kiszone zielone pomidory. Zamierzaliśmy zjeść to wszystko w hotelu w Odessie, zamiast obiadu.
Sprzedawcy na targu kiedy słyszeli, że jesteśmy z Polski pytali jak długo jedziemy, gdzie jedziemy, pozwolili nam się fotografować i gdyby mogli zrobiliby dla nas prawie wszystko. Jeden z nich zapytał nawet dlaczego się nie targujemy jak większość nielicznych tutaj turystów. Odpowiedzieliśmy, że wiemy jak u nich jest ciężko, jak mało zarabiają, że ich ceny są dla nas OK, więc wstydem dla nas jest targować się w takim miejscu. Po powrocie do moto mieliśmy jeszcze krótką pogawędkę z Panią, u której zostawiliśmy kaski. Powiedziała, że gdyby nie Odessa pewnie byśmy nie przyjechali do Naddniestrza. Dużo w tym pewnie racji, ale w naszym przypadku akurat było odwrotnie – do Odessy jedziemy tylko dlatego, że jest po drodze do Polski:). Obok sklepu gdzie parkowaliśmy moto był sklep z akcesoriami motocyklowymi. Doti weszła zapytać czy nie mają nalepki z flagą Naddniestrza na nasze kufry. Oni nie mieli, ale bardzo uprzejmy sprzedawca zadzwonił do “Domu Knigi” i okazało się, że tam jest. Podał nam adres i “kita”, bo do zamknięcia sklepu zostało 10 minut. Dobrze się złożyło bo sklep, okazał się antykwariato-księgarnią znajdującą się zaledwie 500 metrów od miejsc, które chcieliśmy zobaczyć.
Zakupiwszy “nalepnicę” pomaszerowaliśmy w stronę centrum. Chyba trudno powiedzieć, że w jakimś konkretnym miejscu znajduje się centrum. Tiraspol po prostu rozlewa się po okolicy, bez żadnego ładu i składu. Wzdłuż ulicy ciągną się stare, niewysokie domy – czynszówki, kamienice, popegeerowskie bloki – trudno w zasadzie powiedzieć co to. Widać tu trochę zaniedbania, bylejakości, nijakości, ale nie widać upadku i rozkładu. Głęboka, upadająca już komuna. Dużo przestrzeni, mało ludzi. Wszędzie kolory natury okraszone jedynie szarością betonu. Bez tej kolorowej naleciałości kapitalizmu – bez reklam, billboardów, ogłoszeń. Spacer tą aleją to jak oglądanie zdjęć sprzed kilkudziesięciu lat, tylko pokolorowanych. Takich, które trochę oszukują nasz umysł.
Idąc szeroką ulicą oglądamy kolejne pomniki. Centralnym punktem Tiraspola jest ulica 25 Października, przy której stoi budynek rządu Republiki Naddniestrza – jeden z najbardziej charakterystycznych punktów w mieście. To ogromne gmaszysko w stylu zamierzchłej komuny. Odlany z betonu, pomalowany na biało-rudo i “udekorowany” pudłami klimatyzatorów przy każdym oknie. Na koniec przed gmaszyskiem dostawiono wykonanego z czerwonego marmuru, Lenina z płaszczem powiewającym niczym u Zorro. Po drugiej stronie ulicy znajdują się pomniki żołnierzy, którzy zginęli w walce o niepodległość Naddniestrza z lat 1990-1992, tablice z nazwiskami ofiar walk, stary czołg T-34 (który jest częścią Pomnika Chwały Wojennej), mała cerkiew. Całość ma charakter mini parku zwycięstwa. Wypolerowany kamień, tablice, kwiaty, płonący non stop ogień, flagi Naddniestrza, a wśród tego fotografujące się na tle czołgu młode pary. Generalnie przy całej głównej ulicy widać flagi. Dużo flag, znaków i symboli. Naddniestrze i Rosja. Na każdym kroku podkreślana jest bliskość i związek z Rosją. Z jednej strony sierp i młot i Lenin, z drugiej – zaraz obok – pomnik Suworowa. Naddniestrze jak chyba cała Rosja, nie może się zdecydować: ZSRR czy Rosja Carska, więc bierze co tylko się da to z jednego to z drugiego i klei w jakąś dziwną całość. Trochę to dziwne, ale cóż, co kraj to obyczaj. Słońce przypiekało, nam chciało się pić, więc skierowaliśmy się w stronę parku po drodze zakupując po 0,5 l kubku zimnego, pysznego kwasu chlebowego. Z kubeczkami kwasu doszliśmy do betonowej promenady, prawie kompletnie pustej, nie licząc 3 młodych par i ich świadków i fotografów. Usiedliśmy na betonowych krawężnikach, pomiędzy którymi, a rzeką rosły zdziczałe krzaki i drzewa, patrząc na rzekę i na stare barki z których leciało głośno ruskie disco – rozkoszowaliśmy się kwasem chlebowym. Miszmasz smaków i doznań. Jest pusto, betonowo, dziko, gorąco i niesamowicie. Niestety pora było zakończyć tę sielankę, bo sklep AGD, w którym tym razem zostawiliśmy kaski czynny był do 17-tej. Idziemy szerokimi ulicami, z tymi równo posadzonymi, ale mimo wszystko lichymi topolami posadzonymi w alejki, z pomalowanymi pniami. Przechodzimy pod kolejnymi flagami Rosji i Naddniestrza, z plakatów spogląda na nas Szewczuk i Putin. Mijamy jeszcze sklep firmowy słynnych mołdawskich – teraz naddniestrzańskich – koniaków KVINT, które niegdyś były chlubą ZSRR, skarbem w barku każdego partyjnego działacza, obok butelek z Armenii i Gruzji.
Z wymienionych 10 dolarów zostało nam jakieś 5. Nawet nie zamierzaliśmy ich wymieniać z powrotem na dolary, bo wiedzieliśmy, że za kilka dni nasz syn zrobi z nich użytek. Ale gdybyśmy chcieli to zrobić, nie byłoby szans. Naddniestrze to czarna dziura pochłaniająca dolary. Raz oddane nie wracają. Są kursy wymiany, ale nie ma szans na kupno dolarów. Po prostu nikt ich nie sprzedaje. Raz oddane przestają istnieć.
Nasze wrażenia z Naddniestrza? Naddniestrze jest dziwne. To jak żywe muzeum figur woskowych, skansen ZSRR. Trochę zepsuty, bo oprócz Moskwiczów, Ład i Żyguli, po ulicach jeżdżą stare Audi i Mercedesy a obok sierpa i młota wisi reklama salonu piękności. Można spokojnie powiedzieć, że nic tu ciekawego nie ma, ale zdecydowanie warto tu przyjechać, zobaczyć to miejsce i poczuć jego klimat. To takie bezkarne łyknięcie ZSRR. Miejsce nie do ogarnięcia. Miejsce, które gdyby nie telefony komórkowe można by spokojnie nazwać skansenem byłej epoki. Jak się żyje w nieistniejącym kraju. Nie nam to oceniać, ale pewnie dla ludzi, którzy tu mieszkają życie tu nie jest niczym niezwykłym. Z każdym można porozumieć się po rosyjsku, a z tego co zaobserwowaliśmy wiele osób zarabia sprzedając swoje wyroby na lokalnych targach. Turyści też nie istnieją. Nie ma tu rozwiniętej turystyki, a jeśli ktoś przyjeżdża to raczej z ciekawości, na chwilę. Trudno znaleźć jakiekolwiek pamiątki, noclegów jest jak na lekarstwo, a wszechobecne „nie rób” zapewne odstrasza nielicznych śmiałków. Największą atrakcją dla obcokrajowców są tutejsze pieniądze. Plastikowe. Naddniestrzańskie monety przypominają raczej żetony z kasyna. Ale pieniądze – poza tym, że wzbudzają ogromną ciekawość turystów, są też bardzo pożądane przez tutejsze służby. Niemal legendarne stały się łapówki, których wymaga się na każdym kroku – od granicy aż po posterunki milicyjne. Choć nam udało się uniknąć „podatku od bycia turystą”, to wiele osób potwierdza taki stan rzeczy. Polacy, którzy na terenie tej separatystycznej republiki wejdą w kolizję z tamtejszym wymiarem sprawiedliwości praktycznie nie mogą liczyć na pomoc i opiekę konsularną – przestrzega ambasada RP w Kiszyniowie. – Naddniestrzańskie służby graniczne i celne pod byle pretekstem wymuszają od cudzoziemców opłaty za rzekome naruszenia tamtejszych przepisów. Wobec takiej samowoli władze Mołdawii nie mają możliwości reagowania.
Czy warto tu jeździć? Według nas pozycja obowiązkowa.
Do Odessy zostało nam 100 km. Z Tyraspolu do granicy jest jakieś 30 km. I to była bardzo ładna droga. Cały czas prosto, w szpalerze drzew, od czasu do czasu jakiś zakręt, ciepło, słonecznie, fantastycznie.
Granica – standard. Mołdawscy milicjanci sprawdzają paszporty, zabierają karteczki tranzytowe i salutują – droga wolna. Nie mamy żadnego dowodu na to, że tu byliśmy. Jakby Naddniestrze nie było miejscem na mapie, a stanem umysłu.
Do granicy Ukraińskiej trzeba przejechać przez most nad jednym z dopływów Dniestru, gdzie przez kilkadziesiąt metrów mogliśmy obserwować jak kwitnie mrówczany biznes. Mimo, że na granicy stało kilka samochodów, my podjechaliśmy bez kolejki. Standardowe procedury i po około 20 minutach ponownie witamy się z Ukrainą. Cóż powiedzieć. Znów rozpoczęliśmy slalom pomiędzy defektami nawierzchni drogowej. Koleiny na poboczach były takie, że pewnie niejeden urwał tu miskę olejową. Do hotelu (oddalonego zaledwie 1 kilometr od słynnych schodów) dojechaliśmy około 19. Zdążyliśmy zsiąść z moto i lunęło jak z cebra. Mieliśmy naprawdę farta. Miejscóweczka – niedroga, 100 zł. za dwie osoby ze śniadaniem, co jak na Odessę i ścisłe centrum jest bardzo tanie, tym bardziej, że hotel miał prywatny parking wliczony w cenę. Ponieważ deszcz nie pozwalał na wieczorne zwiedzanie, a właściwie szwędanie się po mieście, nie pozostało nam nic innego jak przy butelce wina zaplanować jutrzejsze zwiedzanie.
Dzień ósmy – 16 września : Odessa (UA) – 0 km
Wczorajszego wieczora tak lało, że nie było sensu ruszać w miasto, więc postanowiliśmy poszukać atrakcji, które powinniśmy zobaczyć w Odessie i jednocześnie rozplanować powrót, bo nie ma co ukrywać, że jest to najdalszy punkt naszej tegorocznej wyprawy i teraz tylko będziemy zbliżać się do Polski. Ze względu na stan dróg zmieniliśmy również poszczególne etapy naszego powrotu, ale o tym później.
Po wyjściu z hotelu przywitało nas oślepiające słońce. To pierwsze tak duże miasto na Ukrainie podczas tego wyjazdu i od razu widać, że to inny świat. Barwne, czyste, kolorowe z muzykami grającymi na chodnikach, mimami i innymi atrakcjami, którymi nie powstydziłoby się żadne europejskie miasto. Wyjątkowo nie chcieliśmy wchodzić do muzeów czy wystaw tylko spędzić najbliższe godziny na bezcelowym łażeniu bez celu i wchłanianiu klimatu miasta. Pierwsza rzecz która rzuciła nam się w oczy i wywołała uśmiech na naszych twarzach, to specyficzny sklep, który znajdował się tuż obok naszego hotelu. Otóż był to market ze złotem i wszelkiego rodzaju biżuterią. Nie omieszkaliśmy oczywiście do niego wejść. Liczyłem, że przy drzwiach wejściowych będzie tradycyjny wózek, żeby można było wygodnie zapakować zakupy :), ale niestety nie było. Jednak liczba stanowisk i rodzajów wszelakich precjozów przyprawiała o zawrót głowy. Bransolety, łańcuszki, kolczyki, obrączki, sygnety, pierścionki, złoto, białe złoto, srebro…obłęd. Jednak marketingowcy tego marketu nie pomyśleli o jeszcze jednym asortymencie, który mogliby oferować – o “garniturach”:). Mam na myśli oczywiście zęby, które podczas uśmiechów w naszym kierunku widzieliśmy w różnych konfiguracjach (góra, dół, góra-dół, jedynki górne, dwójka góra-cały dół itd.) Po uzębieniu widać miłość mieszkańców Ukrainy do tego złotego kruszcu. Po obejściu tego kilkusetmetrowego sklepu i gdyby nie to, że mieliśmy już pełne kufry, to miałbym trudności z wyciągnięciem stamtąd Doti:). Niespiesznie ruszyliśmy w kierunku żelaznego punktu, którego nie może przeoczyć żaden turysta, który dotarł do Odessy tzn. schodów Potiomkinowskich, wcześniej jednak zahaczając o Hotel “Pasaż”, który wybudowany w 1899 r., pełni swoją funkcję do dziś. Drugą funkcją jest pasaż handlowy, znajdujący się na wewnętrznym dziedzińcu hotelu – dostać się do niego można, wchodząc w bramy od strony ulicy. I to właśnie z tego pasażu słynie budynek – jest on wspaniałym przykładem miejskiej architektury Odessy. “Pasaż” jest przebojem wśród turystów, chętnie fotografujących efektowne fasady pasażu. Idąc głównym deptakiem Odessy, ulicą Deribasowską doszliśmy do drugiego, po schodach, z symboli Odessy. Budynek opery w Odessie jest najpiękniejszą tego typu budowlą na Ukrainie (projekt autorstwa dwóch architektów z Wiednia, którzy brali również udział przy budowie opery w Dreźnie) i jeden z najpiękniejszych na świecie. Uznawany za jedną z najważniejszych atrakcji turystycznych w całej wschodniej Europie. Wnętrza słyną z niespotykanej akustyki. Swoje dzieła odgrywali tu m.in. Czajkowski czy Rachmaninow, śpiewał Caruso.
Przechodząc obok Ratusza Miejskiego dotarliśmy wreszcie do “Nambera Łan” czyli schodów Potiomkinowskich. Kiedy je zobaczyliśmy na początku, myśleliśmy że to żart. Po doświadczeniu ukraińskich dróg i ich monstrualnych dziur nasza wyobraźnia zadziałała i oczekiwaliśmy efektu “wow” podsycona jeszcze przeczytanymi notatkami o windzie poruszającej się wzdłuż nich dla osób, które miałyby problem z ich “zdobyciem”. Tymczasem schody, które swoją nazwę zawdzięczają filmowi z 1925 r. „Pancernik Potiomkin” nas rozczarowały. Nawet Doti, która ma alergię na wszelkiego rodzaju schody oświadczyła, że “zapachniało jej malizną”. Naliczyłem w sumie 192 stopnie i weszliśmy na nie bez zadyszki (nieźle jak na emerytów), bez rozbijania obozu przejściowego:). Ponieważ zbliżało się południe, zaliczyliśmy espresso z bardzo popularnych tam mobilnych kawiarni i ruszyliśmy bez konkretnego celu Bulwarem Primorskim. Tak trafiliśmy do parku z bardzo oryginalnymi fontannami jak się później okazało ufundowanego przez grecką diasporę. Czas leniwie mijał, pogoda była łaskawa, nadszedł czas żeby coś zjeść. Niestety na Ukrainie podobnie jak u nas kilka lat temu, co kilka kroków można było spotkać abo pizzerię, albo kebaba. Dopiero po jakimś czasie trafiliśmy do obiecującej z wyglądu restauracji “Kumaniec”, która serwowała ukraińskie jedzenie. Jak przystało na ludzi, którym się nie spieszy, zamówiliśmy sobie po przystawce, zupie i daniu głównym, obserwując jednocześnie życie ulicy. Z błogostanu wyrwał nas dopiero rachunek, który jak na warunki ukraińskie był dość wysoki, ale raz się żyje – niech dusza wie, że ma Pana. Wracając Ogrodem Miejskim w kierunku hotelu trafiliśmy jeszcze na niespotykane u nas obrazki tańczących par do przygrywającej na żywo muzyki. Cudownie było patrzeć na starsze panie i panów, którzy w nienagannych strojach i z zachowaniem etykiety bawili się jakby świat wokół nie istniał. Zresztą cały Ogród Miejski tętnił życiem, bo co krok, a właściwie co wolny placyk rozstawiony był artysta, który grał swoją muzykę co czasami było nawet śmieszne kiedy rytmy reggae przeplatały się z muzyką poważną czy graną przez orkiestrę dętą. Postanowiliśmy przysiąść jeszcze w jednej z okalających Ogród kafejce na kolejną kawkę i coś słodkiego. Very chocolate deser wymiata. Niestety dzień chylił się powoli ku końcowi i musieliśmy wrócić do rzeczywistości czyt. pakowanie i planowanie dnia następnego. Potrzebny był nam taki dzień relaksu.
Dzień dziewiąty – 17 września : Odessa , Umań (Humań)(UA) – 274 km
Pierwotny plan był taki, że z Odessy do Żytomierza dotrzemy w jeden dzień. Takie 600 km normalnie jest do wykonania bez większych problemów, trzeba wziąć tylko poprawkę na ukraińskie drogi. Plus był taki, że cały dystans to autostrada. Nam jednak wczoraj w Odessie tak dobrze się spacerowało, że postanowiliśmy dzisiaj to powtórzyć w Sofiówce pod Umaniem, gdzie znajduje się park jaki został stworzony przez Stanisława Szczęsnego Potockiego, przywódcę konfederacji targowickiej, dla ukochanej żony (trzeciej z kolei) Zofii, pięknej Greczynki i nazwany na jej cześć „Sofiówką” (od imienia). Kim był marszałek Konfederacji Targowickiej – mniej więcej wiemy. Ale kim była jego muza? Miała bardzo bogaty życiorys. Greczynka, sprzedana przez swoją ciotkę prostytutkę polskiemu posłowi w Turcji, który z kolei – nasyciwszy się jej wdziękami – przekazywał ją kolejnym mężom i kochankom, w tym królowi Francji Ludwikowi XVIII i księciu Potiomkinowi. Gdy poznała Stanisława Szczęsnego Potockiego, miała ponad trzydzieści lat i życiorys godzien całej serii romansów. W pewnym momencie swojego życia ustatkowała się do tego stopnia, że byłaby wzorem dla ówczesnych Polek, gdyby jej nie pamiętano przeszłości. Swojego męża próbowała bezskutecznie odwodzić od zdrady. Nawet jej dzieci zostały patriotami, szkoda tylko, że jedne polskimi, a inne rosyjskimi. Park powstał w północnej części Umania a zbudowali go, nie otrzymując za to ani grosza, chłopi z wsi należących do Potockiego. Tyle jeśli chodzi o historię, którą można znaleźć w różnych źródłach. Dzisiaj park po wielu przebudowach, trudnych czasach wojennych oraz “zimie stulecia” w 1979 r. kiedy to wymarzły wszystkie drzewa i krzewy z nieco cieplejszych rejonów, m. in. zdobiące główne wejście potężne, dwustuletnie jodły balsamiczne, zaliczany jest do grona “siedmiu cudów Ukrainy”. W Umaniu wjazd do parku jest bardzo dobrze oznakowany. Duża brama a przy niej płatny parking (18hr.) z ochroną. Zostawiliśmy cały majdan – kaski, kurtki pod opieką parkingowego i poszliśmy na spacer po parku. Poradzono nam, żeby przed wejściem do środka kupić plan parku i była to bardzo dobra rada. Park naprawdę robi wrażenie, ale przepłynięcie łódką tunelu podziemnego w którym nic nie widać za 50 hrywien to lekka przesada. Zwiedzanie parku razem z powrotem do motocykla zajęło nam ponad 3,5 godziny. Zmęczeni łażeniem pojechaliśmy od razu do motelu, który był przy samej trasie wylotowej na jutrzejszy dzień. Kolacja, planowanie, spanie:).
Dzień dziesiąty – 18 września : Umań (Humań), Biała Cerkiew, Żytomierz, Rivne(Równe)(UA) – 475 km
Ponieważ wczoraj poszliśmy wcześnie spać, dziś o 8-mej byliśmy już w siodle. Śniadanie postanowiliśmy zjeść po drodze podczas pierwszego tankowania, tym bardziej, że w kufrach mieliśmy naddniestrzańską bryndzę i kiszonki. Ruszyliśmy więc autostradą wypatrując stacji benzynowej. Tak przy okazji, ciekawostka którą tutaj zauważyliśmy dotycząca autostrad, to pojawiające się co kilkanaście kilometrów pasy z możliwością zawrócenia na autostradzie. Na początku trochę nas to zdziwiło, ale z drugiej strony jeśli ktoś przeoczy zjazd do jakieś miejscowości, to przy tych odległościach nie musi nadrabiać kilkudziesięciu kilometrów czy wręcz kilkuset, żeby naprawić błąd. Zresztą, w Albanii co jakiś czas na autostradzie pojawia się rondo, więc widocznie taka jest specyfika tego kraju. Kolejna ciekawostka to tankowanie. Żeby zatankować, trzeba najpierw zapłacić. My opracowaliśmy metodę taką, że ja tankowałem na full a Doti w tym czasie stała już przy kasie, żeby obsługa wiedziała, że nie ucieknę.:)
OK, wracamy do meritum. Pierwszym dzisiejszym celem to miejscowość Biała Cerkiew i coś, o czym pewnie mało kto słyszał – Monument of Broken Bikers (Памятник мертвому мотоциклисту) co w moim tłumaczeniu znaczy mniej więcej Pomnik Motocyklistów którzy są po drugiej stronie – http://fishki.net/comment.php?id=25667. Informacje o nim znalazłem gdzieś zupełnie przypadkiem i powiem szczerze, że mnie zaintrygował, tym bardziej, że będąc już kilka dni na Ukrainie, nie zauważyłem żeby była motocyklową potęgą. Sam pomnik budzi różne kontrowersje, niektórym kojarzy się z motocyklistą wbitym na pal. Każdy widzi co chce, dla mnie ta inicjatywa jest w porządku i gdyby w Polsce miał powstać taki monument, podpisałbym się pod takim projektem.
Po zrobieniu kilku zdjęć i krótkim odpoczynku ruszyliśmy w kierunku Żytomierza. GPS chciał nas prowadzić dalej autostradą w kierunku Kijowa, ale my postanowiliśmy zaryzykować i jechać drogą P32 a później P18 skracając sobie drogę o jakieś 30 km. To był dobry wybór. Równiutka traska prowadziła przez urokliwe wioski, lasy i była zupełnie pusta. Kiedy wjechaliśmy na autostradę w kierunku Żytomierza poczuliśmy się wreszcie jak Europie, równiutki asfalt, mały ruch i od razu średnia prędkość wzrosła do 120km/h. Kilka kilometrów przed Żytomierzem spotkaliśmy motocyklistę ze Słowacji (czy tylko Słowacy jeżdżą na moto?), który wracał z trzymiesięcznej wyprawy do Magadanu (skąd oni mają tyle czasu na podróże?). Pogadaliśmy chwilę, przybiliśmy “piątki”, cyknęliśmy fotki i dalej w drogę.
W Żytomierzu zrobiliśmy sobie przerwę na lody i zwiedzanie starego cmentarza. Cechą charakterystyczną polskiego cmentarza w Żytomierzu jest długi mur, w którym składano urny z prochami zmarłych, pochodzący z przełomu XIX i XX wieku, jednak brak systemowego podejścia doprowadził do chaosu i sporych utrudnień w odnalezieniu poszukiwanych grobów. Przykładowo, często obok znajdują, niemal że dotykające się nawzajem mogiły, których czas pochówku dzieli 150 lat. Mur ten jest położony po lewej stronie od wejścia głównego. W najwyższym punkcie cmentarza, na wysokim pagórku, bliżej do lewego naroża nekropolii, stoi kaplica rzymskokatolicka. Dookoła tej kaplicy znajdują się majestatyczne, dobrze zachowane nagrobki. Na stromej skarpie wzgórza, po północnej stronie od kaplicy, rozpościera się taras, na którym leżą rozbite kamienne płyty nagrobkowe, ułożone w długi rząd tuż obok, na trawie. Idąc od tego punktu w kierunku północnym, zobaczymy najbardziej unikatowe pomniki. Prawie przy każdym z nich da się odnaleźć właz do podziemi (krypt). Do żytomierskiego cmentarza od strony południowej przylega prawie zupełnie zniszczony cmentarz ewangelicki, na którym widać porozrzucane rozbite fragmenty nagrobków i znajduje się na połowę zrujnowana kaplica o kształcie stożka, na dachu której wyrosły trzy brzozy.
Po tak dość sentymentalnym dniu ruszyliśmy dalej w kierunku Rivnego gdzie mieliśmy zabukowany wczorajszego wieczora hotel. Jednak po dojechaniu na miejsce okazało się, że jest to hotel widmo, remontowany, bez gości i restauracji, a my od 9-tej nic nie jedliśmy. Na szczęście 20 km dalej trafiliśmy na kolejny hotel z grillem i super kuchnią. Dziesięć godzin jazdy zrobiło swoje. Butelka białego wina i solianka może uśpić każdego szczególnie na łożu, na którym przyszło nam spać. Miało chyba ze 2 hektary powierzchni i było w kształcie koła :).
Dzień jedenasty – 19 września : Rivne(Równe)(UA), Dorohusk-Jagodzin – Łódź 619 km
Teoretycznie mieliśmy jeszcze dwa dni, które zamierzaliśmy wykorzystać na jazdę po naszych ukochanych Bieszczadach, ale sytuacja rodzinna trochę zweryfikowała nasze plany. Wstaliśmy około 8.00, zjedliśmy pyszne śniadanie i w drogę. Chcieliśmy dzisiaj dojechać do Łodzi, ale przeszkodą mogło być zmęczenie, pogoda i oczywiście czas, jaki spędzimy na granicy, mimo godziny jaką zyskiwaliśmy po wjeździe do Polski.
Do przejścia granicznego w Jagodnym dotarliśmy ok.13.00. Kolejka samochodów liczyła ok. 30 sztuk, ale zgrabnie je ominęliśmy. Karteczka, paszporty, celnik, oddać karteczkę… cała procedura po stronie ukraińskiej trwała około 15 minut. Masakra zaczęła się po stronie polskiej. Dziesiątki samochodów stojących na trzech pasach. Czas oczekiwania na pierwszy rzut oka to przynajmniej 10 godzin. Jako “uprzywilejowani motocykliści” oczywiście je ominęliśmy i stanęliśmy na czole kolejki (jeszcze po stronie ukraińskiej). Poczekaliśmy kilkanaście minut i nic. Wszyscy stoją. Doti podeszła więc do budki strażnika zapytać o ten stan bezruchu. A on na to, że właśnie malują białe pasy i trzeba czekać aż wyschną:). To tylko w Polsce jest możliwe. Ale ponieważ moto ma dwa koła, nie jest szerokie, to może się przecisnąć między białymi pasami, zatem… możemy jechać. Po polskiej stronie znowu ominęliśmy dziesiątki aut i jako pierwsi stanęliśmy w kolejce do odprawy. Czas odprawy 4 samochodów i naszego moto – 40 minut. Otwieraliśmy wszystkie kufry i torby, jakby rzeczywiście było co przemycać. Dobrze chociaż, ze celnik był miły i uśmiechnięty. Potem jeszcze pytanie o ilość paliwa w baku (po co?) i kolejne 10 minut czekania na otwarcie szlabanu. Po przeszło godzinie wjechaliśmy do Polski. Nareszcie. Szczerze współczuję tym co stali w tym upale w kolejce.
Pierwsza fajna knajpa – tradycyjnie schabowy gigant, ale niestety nie było mizerii, więc zadowoliliśmy się bukietem surówek.
Do domu dotarliśmy około 20.00.
Straty na ukraińskich drogach – urwana osłonka i tłumik.
W sumie przez te 11 dni przejechaliśmy 3 360 kilometrów. W porównaniu do do Maroka sprzed roku – zapachniało malizną:)
Mołdawia – podsumowanie
Mołdawia – jedźcie, zanim zjadą się tam inni. Jedna z ostatnich białych plam na turystycznej mapie Europy zaskakuje. Czego można się spodziewać jadąc do Mołdawii? Może biedy i wszechobecnych pomników Lenina? W zasadzie nie wiadomo, bo Mołdawia to dla Polaków terra incognita. Nas zaskakiwała pozytywnie na każdym kroku. W Polsce o Mołdawii nie wiemy zbyt wiele. Ale wystarczająco dużo, by się tam nie wybierać: najbiedniejszy kraj w Europie, wysokie spożycie alkoholu, zerowa liczba zabytków. Co bardziej zorientowani kojarzą jeszcze nierozstrzygnięty konflikt z Rosją o Naddniestrze. Przekonaliśmy się już do Rumunii, ale nawet jadąc tam, rzadko zahaczamy o jej północno-wschodniego sąsiada (choć Mołdawia leży bardzo blisko atrakcyjnej Delty Dunaju). Mołdawia nie ma dostępu do morza, nie ma gór, nie ma nawet lasów, a krajobraz to praktycznie same pagórki i bezkresne pola. Wiemy, że jest tam wino, ale zdaje się, że tylko czerwone półsłodkie. Mołdawia za kilka-kilkanaście lat może stać się turystycznym odkryciem jak Gruzja (do której część z nas dziś przyjeżdża z powodu gościnności mieszkańców, pysznego wina i jedzenia). Nie tylko dlatego, że dziś rocznie odwiedza ją kilkaset tysięcy turystów i kiedyś to się musi zmienić, bo turystyka karmi się nowymi odkryciami. Powodów by odwiedzić Mołdawię teraz jest więcej:
Po pierwsze: Mołdawianie to najmilsi ludzie na świecie. Pracowici, odcinający się od radzieckiej przeszłości i budujący własną tożsamość. Ten kraj warto oglądać w ich towarzystwie.
Po drugie: Wino. Prawdziwy skarb Mołdawii. Mołdawskich win i szampanów nie powstydziłyby się najlepsze winnice Francji, ale tutaj kosztują ułamek francuskich cen (choć są produkowane dokładnie tymi samymi metodami i zgarniają pierwsze nagrody w światowych konkursach). Warto przyjechać choćby po to, by zapełnić sobie piwniczkę.
Po trzecie: Tu zjecie prawdziwe, naturalne zdrowe i pyszne jedzenie. Trochę swojskie, a trochę egzotyczne. Mołdawianie lubią i umieją ucztować.
Po czwarte: Zero atrakcji turystycznych. Właśnie tak. I nie, nie jest to jeden z tych wpisów pod hasłem „X powodów, by nie jechać”. Mołdawia ma ZERO atrakcji turystycznych, które MUSISZ zobaczyć i bez których zobaczenia twoje życie będzie uboższe. Ale ten brak wielkich atrakcji jest też największą zaletą Mołdawii, bo…
Po piąte: …tu jest po prostu ładnie. Tak zwyczajnie. Już od pierwszych chwil po przekroczeniu granicy Mołdawia z punktu widzenia motocyklisty wypada naprawdę korzystnie – nie ma gór, jest za to pełno pagórków. A na tych pagórkach bezkresne pola. A na tych polach rośnie zboże. I nie tylko, a może przede wszystkim – słonecznik, którego ogromne połacie we wrześniowym słońcu wyglądają niesamowicie. Do tego lipy, olchy, brzozy – niby wszędzie tak jest, ale dopiero tu zwróciliśmy uwagę na przydrożne drzewa. No i ogromne pola winorośli.
Po szóste: …i tanio. Cena litra paliwa to jakieś 3,50 zł w przeliczeniu na PLN. Jedzenie i picie też tanie, o cenach wina nie wspominając.
Po siódme: Kiszyniów – brzydko, ale ujdzie. Cytując klasyków z przewodnika po Czarnogórze, którzy napisali, że „Podgorica nie jest najpiękniejszym miastem świata”, równie dyplomatycznie należy wypowiedzieć się o Kiszyniowie. Właściwie wszystkie najważniejsze zabytki mieszczą się przy głównej alei Stefan cel Mare – my nie zobaczyliśmy ani jednego, ale nawet nie mieliśmy takiego zamiaru. Trzeba jednak koniecznie zaznaczyć, że do Kiszyniowa warto pojechać choćby po to, żeby zarezerwować sobie miejsce na wycieczkę po największej mołdawskiej atrakcji, czyli…
Po ósme: …winnice. No tak, mołdawskie wino, które jest dobre i tanie, jak w przysłowiu. Ale w przeciwieństwie do przysłowia, to jest NAPRAWDĘ dobre. A tak się szczęśliwie składa, że w pobliżu Kiszyniowa są dwie najbardziej znane winnice: Cricova i Milestii Mici. I byłoby dobrze, gdybyście na swojej mołdawskiej trasie odwiedzili choć jedno z tych miejsc.
Po dziewiąte: Cuda Mołdawii. Najbardziej reklamowany jest Stary Orgiejów, czyli Orheiul Vechi – zespół wykutych w skale monastyrów.
Po dziesiąte: Jest coś jeszcze? Być może warto też odwiedzić polskie kolonie w Mołdawii jak Rybnica, Bielce czy zwłaszcza Styrcza – polska wioska założona pod koniec XIX wieku przez Polaków z Chocimia i Kamieńca Podolskiego. Jeśli wierzyć tym, którzy tam byli – mieszkańcy Styrczy są mega gościnni dla swoich i ugoszczą rodaków po królewsku. Ale my niestety nie mogliśmy się o tym przekonać, choć na polskie wsie naprawdę „ostrzyliśmy sobie zęby”.
Po jedenaste: Szaleni turyści. No tak, bo do Mołdawii raczej nie wybiera się nikt normalny:).
Jedzenie w Mołdawii
La Placinte to mołdawska sieć restauracji, słynąca z naprawdę dobrej, stricte mołdawskiej kuchni. W jej menu, zaprojektowanym zgodnie z najlepszymi, europejskimi wzorcami (czytelne nazewnictwo, duże zdjęcia i rzeczowy opis) znajdziecie praktycznie wszystkie najsłynniejsze potrawy kuchni mołdawskiej. Prym wiedzie tu oczywiście placinta, czyli mołdawska „pizza”, mająca z pizzą mniej więcej tyle wspólnego, co gruzińskie chaczapuri (ergo – głównie kształt). Placinta występuje w różnych kształtach i rozmiarach, ale jej najpopularniejsza odmiana jest po prostu specjalnie zawijanym plackiem z ciasta zbliżonego do francuskiego, w środku którego znajdziecie solidne pokłady bryndzy. Bryndza jest zresztą w Mołdawii serem numer jeden, podawanym zarówno na ciepło, jak i na zimno, a także jako okrasa do zup, sałatek i dań mięsnych. Poza placintami, w menu tej fast-foodowej sieci znajdują się także inne mołdawskie specjały, wśród których najpopularniejszymi są:
– ciorba, czyli coś na kształt kwaskowatego rosołu z dużą ilością warzyw (i mięsa), którą oczywiście można doprawić bryndzą oraz śmietaną,
– barszcz, którego nikomu nie trzeba przedstawiać, nawet jeśli dostaniecie do niego… a jakże – bryndzę,
– mamałyga, czyli – moim zdaniem – dość mdła masa na bazie mąki kukurydzianej (uwielbianej w Mołdawii), która nabiera zupełnie innego wymiaru, jeśli zjemy ją z… sami zgadnijcie czym,
– sarmale – małe, kapuściane pierożki przypominające mikro-gołąbki, nadziewane praktycznie wszystkim, włącznie z… tak, tak – BRYNDZĄ,
– liczne potrawy mięsne, bazujące w dużej mierze na wołowinie i wieprzowinie; prym wiodą tu przede wszystkim mici moldovenesti (małe kiełbaski po złudzenia przypominające bałkańskiecevapcici).
Te wszystkie smakowitości otulone są zazwyczaj dużą porcją warzyw wszelakiej maści – surowych albo gotowanych.
Przekraczanie granicy:
W zasadzie to samo co w PL. Kontrola paszportowa + dowód i zielona karta, dwa pytania, pieczątki i to wszystko. Dwa okienka. Standardowo, możliwość kontroli bagażu.
Naddniestrze
Wjazd:
Najpierw kontrola paszportowa, deklaruje się czas pobytu. Dostaje się karteczki wizowe, które się oddaje przy wyjeździe z “kraju” więc warto ich nie gubić (raczej nie dają pieczątki, ale uważajcie też na to, żeby nic nie wbijali). Są pragmatyczni i wiedzą, że ich pieczątka w paszporcie mogłaby rodzić jakieś problemy, nie tylko po mołdawskiej stronie. Przejazd, czyli tranzyt = max 10h pobytu w Naddniestrzu, potem trzeba się meldować. Potem trzeba opłacić cło importowe pojazdu którym się wjeżdża. Podobno jest to 0,18% wartości motocykla (oni mają jakieś swoje stawki). Ale jak wynika z naszej relacji my nic nie zapłaciliśmy.Taki świstek pozwala jeździć miesiąc po terenie “państwa”. Ten dokument trzeba okazywać na każde wezwanie tamtejszej mundurówki.
Wyjazd:
Oddajemy karteczki wizowe (dokument celny zostaje z nami), paszporty i dokumenty do kontroli i po wszystkim.
Przy wjeździe do Mołdawii potrzebne Wam będą:
dokument potwierdzający tożsamość: dowód osobisty ważny minimum 6 miesięcy
lub paszport (okres ważności powinien być dłuższy od zamierzonego okresu pobytu – nie ma jednak ustalonego minimalnego okresu ważności),
prawo jazdy (polskie prawo jazdy jest respektowane na równi z mołdawskim),
dowód rejestracyjny z ważnym przeglądem technicznym pojazdu,
ubezpieczenie pojazdu – OC,
zielona karta,
warto również pamiętać o ubezpieczeniu od NNW oraz dodatkowym ubezpieczeniu zdrowotnym.
Tankowanie
Najlepiej tankować na dużych, budzących zaufanie stacjach, gdzie z reguły paliwo jest dobrej jakości, takich jak PETROM, TIREX, LUKOIL
Wymiana waluty
Walutę należy wymieniać w kantorach, których jest dużo. Większość z nich pracuje od 10.00 do 18.00. Niektóre, szczególnie w dużych miastach, pracują całą dobę. Różnice kursów walut pomiędzy kantorami bywają bardzo duże. Należy zwrócić uwagę na fakt, że niektóre z kantorów oferujących atrakcyjny na pierwszy rzut oka kurs wymiany, a następnie pobierają 2 % prowizji. Kantory mogą odmówić wymiany waluty jeśli banknot jest w złym stanie lub lekko przedarty.
Ważne telefony
Numer kierunkowy z Mołdawii do Polski: 0048 + numer kierunkowy miasta + numer kierunkowy abonenta.
Numer kierunkowy z Polski do Mołdawii: 00 373 + numer kierunkowy miasta (np. do Kiszyniowa – 22) + numer kierunkowy abonenta.
911 – pomoc,
902 – policja,
903 – pogotowie ratunkowe,
901 – straż pożarna,
(+373 22) 28 59 50; 28 59 60; 28 59 70 – Ambasada RP w Kiszyniowie
(+373 22) 22 38 50, 22 38 51 – Wydział Konsularny RP w Kiszyniowie
+373 69 110 680 – dyżur całodobowy Wydziału Konsularnego Ambasady (tylko w nagłych wypadkach losowych)
P.S.Jeszcze kilka słów wyjaśnienia odnośnie tytułu relacji. W tym roku jak dotąd w żadnym innym nie słyszałem z ust Doti tyle razy: “nigdy więcej”, “to już ostatni raz”, “w d..pie mam takie wakacje”. Fakt, Ukraina zmęczyła nas strasznie. Drogi i milicja tak bardzo odbiegają od naszych standardów, że zniechęciło nas to do myśli o podróży motocyklowej w roku 2019. Może wynikało to z naszych wyobrażeń? Nie wiem. Jedno jest pewne, że tamtejsze drogi krajowe a w szczególności lokalne, nie nadają się do jazdy motocyklem turystycznym w dwie osoby, a psychoza, że każdy napotkany patrol milicji to groźba potencjalnego wyłudzenia pieniędzy, odebrała nam chęć do obierania tamtego kierunku jako celu naszych podróży. W życiu bym nie przypuszczał, że z Mołdawii i Naddniestrza wywieziemy lepsze wspomnienia niż od naszego wschodniego sąsiada. Tylko Odessa jest jakby z innej bajki. Wesoła, barwna, multikulturowa. Szkoda tylko, że żeby do niej dotrzeć, trzeba jechać “drogą przez mękę” (chyba, że pojedzie się autostradą do Kijowa a stamtąd do Odessy). Gdybym miał położyć na szali to co dobre i to co złe, myślę, że jednak przeważyłoby “dobre”. Zobaczymy co przyniesie jutro. Jeśli zdrowie pozwoli, to może…