Kolejny rok, kolejne moto wakacje. Niestety z racji mojej zmiany zatrudnienia nie do końca byliśmy pewni czy będziemy w ogóle mieli jakiekolwiek wakacje. Wszystko udało się jakoś pozałatwiać i pozostało tylko wybrać kierunek. Ponieważ do dyspozycji mieliśmy 2 tygodnie, w tym ostatnie trzy dni mieliśmy spędzić w Kletnie na „zakończeniu sezonu motocyklowego”, postanowiliśmy, a raczej ja zaproponowałem, południowy wschód, czyli Ukrainę i Mołdawię. Na Ukrainie już byliśmy (Lwów i okolice) i wbrew obawom nie zniechęciła nas do siebie, a Mołdawia dlatego, że tam nikt „normalny” nie jeździ. Poza tym, drażniła nas ta Mołdawia. Nie ze względu na jakieś modne teraz uprzedzenia, nie – była po prostu białą plamą na naszej prywatnej mapie podbojów. Jednym z niewielu krajów w Europie, których nie udało nam się jeszcze odwiedzić. Niby leży blisko, a jednak daleko. Ponadto potrzebowaliśmy czegoś wyzywającego, ale ze względu na brak czasu (krótki urlop), prostszego logistycznie. Mołdawia to z punktu widzenia europejskiego turysty ziemia nieznana. Czy słusznie? Trochę tak, bo z punktu widzenia mainstreamowego turysty jest tu trochę nudno. Ale czy to oznacza, że nie warto tam pojechać? Zanim zaczniemy, proponujemy szybką partyjkę w skojarzenia. Z czym kojarzy Wam się Mołdawia? Jeśli odpowiecie, że z niczym, to naprawdę żaden wstyd. Jeśli odpowiecie, że z winem, to już macie wielki szacun. No i trochę z piłką nożną – kojarzyłem taką drużynę jak Zimbru Kiszyniów i jej najlepszego piłkarza, niejakiego Alexandru Curtianu, którego w pewnym momencie kupił Widzew Łódź. Dla Mołdawian to było takie wydarzenie, jak dla nas transfer Lewandowskiego do Bayernu Monachium, co w gruncie rzeczy jest dość smutne, ale cóż…Reszta skojarzeń. Na pewno będą oczywiste po przeczytaniu relacji.
Dzień pierwszy – 9 września: Łódź, Krosno, Jasło – Kaluża(SK) – 515km
Nie będę opisywał przygotowań, bo po tylu wyjazdach jesteśmy już rutyniarzami. Po prostu odhaczanie z listy kolejnych punktów i pakowanie do kufrów. Nawet noc przed wyjazdem bez „sensacji żołądkowych”:). Niedzielny poranek przywitał nas słoneczkiem, co napawało optymizmem. Kawa, prysznic, śniadanie i w drogę. Ponieważ czas pokazany przez „wujka G” dotarcia do mety pierwszego dnia drogami krajowymi i autostradą niewiele się od siebie różnił, wybraliśmy te pierwsze. Droga jak droga, bez żadnych niespodzianek. Obiad, który miał być krótkim przerywnikiem, przedłużył się do 1,5 godziny, bo tak długo trwało przygotowanie pstrągów z grilla i frytek (Nad Stawami w Kletnie na chleb by nie zarobili z takim tempem :)).
Na pierwszy nocleg wybraliśmy hotel Postar w miejscowości Kaluża. Hotel jak hotel, czasy swojej świetności minęły mu jakieś czterdzieści lat temu. Ogromne gmaszysko z boazerią w środku, dziesiątki pustych pokoi i tylko jedno palące się światełko w naszym. Trochę to upiornie wyglądało, tym bardziej, że brak było oświetlenia na zewnątrz. Na plus – była ciepła woda pod prysznicem :).
Dzień drugi – 10 września: Kaluża, Użhorod, Rachov(UA) – 250km
Normą będzie jak napiszę, że wstaliśmy o 7 rano i w tempie ogarnęliśmy standardowe poranne czynności jak prysznic oraz pakowanie. Około 8 poszliśmy do pobliskiego pensjonatu (bo w naszym hotelu nie opłacało się otwierać kuchni dla dwóch osób:)), zamawiając omlet z boczkiem i warzywami oraz smażoną domową kiełbasę i oczywiście podwójne espresso. Wszystko to kosztowało nas 12€. Około 9-tej wyjechaliśmy w kierunku Ukrainy i po około 40 minutach dotarliśmy do granicy w Użhorodzie. Spodziewaliśmy się czekania po stronie Ukraińskiej, ale nie po stronie słowackiej. Byliśmy pierwsi na granicy a spędziliśmy tam 30 minut. Zaskoczyła nas słowacka policjantka, która najpierw zapytała nas o stan licznika, a potem o ilość litrów benzyny w zbiorniku.???? Uzyskane dane spisała na karteczce i zniknęła z naszymi paszportami na przeszło 20 minut.
O wiele sprawniej, mimo 3 okienek, poszło nam na granicy ukraińskiej. Już po przejechaniu kilkudziesięciu metrów nie było wątpliwości gdzie jesteśmy. Sterty śmieci po drodze, a przy nich wygłodniałe psy. Mieliśmy tylko nadzieję, że widoki ukraińskiego Zakarpacia wynagrodzą nam jakość ukraińskich dróg. Naszą podróż do Mołdawii zamierzaliśmy zacząć właśnie od przejazdu przez Zakarpacie do Kamieńca Podolskiego i stamtąd kierować się w stronę Mołdawii. O ile droga do Mukaczewa była nawet znośna, o tyle później zaczęła się ukraińska norma. Wystarczy tylko powiedzieć, że licznik „na blacie” nie przekraczał 50km/h. Około południa stanęliśmy na parkingu przy jakimś zalewie na Cisie na kawkę, a tam z wody „wyskakiwały” ogromne ryby. Chcąc zobaczyć co to za gatunek, wrzuciliśmy do wody kilka kromek chleba. Po chwili naszym oczom ukazały się dorodne karpie wystawiające pyszczki po skórki z chleba. Dobrze chociaż, że pogoda była super, 25*C i lekki wiaterek. Jednak nierówne ukraińskie drogi zrobiły swoje. Około 60 km przed Rachowem usłyszałem w interkomie, że są to nasze ostatnie moto-wakacje, bo urlop jest nie po to żeby się męczyć, tylko odpoczywać. Nie napawało to optymizmem na dalszą część drogi, ale krótki postój na lody czekoladowe i rozprostowanie nóg zrobiły swoje. Emocje opadły i mogliśmy jechać dalej. Do celu została nam godzina jazdy.
Nie zdążyliśmy przejechać kilku kilometrów kiedy za plecami usłyszeliśmy sygnał milicyjnej syreny. Nie byliśmy idiotami, wiedzieliśmy co się święci, ale jednego byliśmy pewni – na tej drodze nie da się przekroczyć prędkości. Okazało się, że powodem zatrzymania było zignorowanie znaku STOP przed torami kolejowymi, po których pociąg ostatni raz jechał wioząc chyba Lenina. Dziury przed torami były takie, że bałem się żeby nie urwać koła więc jechałem tak jak na konkursie „wolnej jazdy”, a rzeczony znak, to napis cyrylicą na prostokątnej tabliczce i gdybym nie znał rosyjskiego, to na pewno nie wiedziałbym o co chodzi, ale dla „funkcjonariuszy” w zdezelowanej Ładzie nie miało to znaczenia. Ilu w końcu „jeleni” tam przejeżdża? Jeśli już się trafi taka okazja, to trzeba ją wykorzystać.
Zaczęło się oczywiście o opowieści jakie to „śmiertelne żniwo” zbiera taka nieostrożna jazda, ile to osób zginęło w ostatnim roku na Ukrainie przez taką właśnie nieuważną jazdę i tak naprawdę tylko cudem uniknęliśmy katastrofy drogowej. Wysłuchaliśmy cierpliwie całej tej opowieści zdając sobie sprawę, że nie wykpimy się bez „opłaty klimatycznej”, nie wiedzieliśmy tylko jaka będzie wysoka. Funkcjonariusz zaczął grubo, 3500 hrywien(ok.500zł), później protokół, czekanie na potwierdzenie zapłaty przez bank, zatrzymanie przez policję dokumentów itd… Mówiąc szczerze, ta droga nas tak dobiła że było nam wszystko jedno. Chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć do „cywilizacji”, co w tamtych okolicach wcale nie jest takie proste, spytaliśmy więc jakie są inne opcje wyjścia z tej arcytrudnej dla nas sytuacji. Pan jakby na to czekał. Powiedział tylko, że musi zadzwonić do monitoringu, czy będzie można skasować nasze „wykroczenie” i wtedy poza protokołem jeśli uiścimy 80€ do podziału dla nich, to możemy jechać dalej. Kwota była nieakceptowalna. Zaproponowaliśmy po krótkiej wymianie zdań przez interkom, że możemy opodatkować się kwotą 50$, albo niech nas zamykają. Przynajmniej uwolnimy się od konieczności korzystania z ukraińskiej infrastruktury drogowej. Policjanci po krótkim szemraniu sobie do ucha w końcu przystali na naszą i tak wygórowaną propozycję. Odjeżdżając widziałem w lusterku jak bardzo byli z siebie zadowoleni, nam natomiast pozostał niesmak i przeświadczenie, że ten „incydent” to kolejny powód dla którego prędko (a raczej wcale)nie wrócimy na Ukrainę. Pierwszy to stan dróg.
Około 17-tej dotarliśmy do Rachowa. Ale już ok. 30 km wcześniej zaczęły się widoki jakich oczekiwaliśmy od Zakarpacia na pograniczu Ukrainy i Rumunii. Góry, lasy i szemrząca wśród nich rzeka. I sam Rachów jakby z innej bajki. Nie betonowy, nie brudny, ale czysty i zadbany, pełen ludzi.
Najpierw pojechaliśmy do upatrzonej jeszcze w Polsce kwatery „Smerkowa Chata”, a potem zamierzaliśmy pójść na obiad do polecanej przez wielu restauracji „Oleńka” na regionalny obiad. Kiedy Doti poszła załatwić pokój podeszła do mnie para z Polski, a dokładniej z Jeleniej Góry – Ala i Tomek. Okazało się, że podróżują pociągiem, a do Rachowa przyjechali na trzy dni. W czasie rozmowy wyszło, że dużo podróżują po Europie i świecie, również na moto (nie wiem tylko czy GieEs to jeszcze moto:)). Umówiliśmy się więc za kilkanaście minut w Oleńce (bo Oni też o niej słyszeli wiele dobrego) na kolacji, która zakończyła się smakowaniem lokalnych owocowych nalewek w rachowskiej knajpce. Podczas wspólnego wieczoru powiedzieli nam, że wczoraj byli w Czerniowcach, których starówka i cerkwie są o wiele bardziej ciekawe niż twierdza w Kamieńcu Podolskim. Pewnie po powrocie na kwaterę znowu zweryfikujemy nasze plany i skorzystamy z rad bardziej doświadczonych globtroterów. Na koniec wymieniliśmy się telefonami z obietnicą spotkania w Kletnie lub gdzieś na trasie…
Dzień trzeci – 11 września : Rachov, Czerniowce – 202 km
Tempo naszej jazdy przez Ukrainę jest zawrotne. Zakarpacie Ukraińskie dziś nas rozczarowało po raz kolejny, choć droga, którą dzisiaj jechaliśmy, była nieporównywalnie lepsza niż wczoraj. Ale zanim wyjechaliśmy z Rachova poszliśmy na śniadanie do pobliskiego baru – tym razem na szakszukę i kawę. Kosztowało nas to 120 hrywien i było „palce lizać”. Ale i tak najlepsza była cena wczorajszych lokalnych nalewek – 50 ml tego zacnego trunku kosztował 20 hrywien, czyli ok.5zł. Żyć nie umierać :). Po śniadaniu postanowiliśmy poszwędać się trochę po Rachowie, bo wczoraj nie było kiedy. Pierwsze nasze wrażenie – miasta w tej części Ukrainy to jeden wielki rynek. Każda uliczka i wolne przestrzenie wypełnione są mniej lub bardziej profesjonalnymi straganami, lokalnymi przekupkami i babciami handlującymi mlekiem, orzechami, grzybami i innymi lokalnymi specjałami. I do tego wszyscy uśmiechnięci i z rozbrajającą szczerością sprzedający turystom trochę drożej niż swoim. Zaopatrzeni w pokaźny kawałek bryndzy i swojskiej kiełbasy ok. 10.30 ruszyliśmy na podbój ukraińskich dróg. Nasz gospodarz w pensjonacie powiedział nam, że droga do Kamieńca jest wyremontowana i na pewno lepsza niż ta, którą przyjechaliśmy wczoraj, ale GPS był bezlitosny – 200 km do Czerniowców mieliśmy pokonać w ok. 4 godziny. Mimo, że było już dosyć późno, słońce nadal nie mogło przebić się przez mgłę. Pierwsze 30 kilometrów napawało optymizmem. Ładne hotele i pensjonaty, bary, baza turystyczna, wypożyczalnie quadów – co mogło świadczyć o ucywilizowaniu tej części Zakarpacia. Szybko jednak sprowadziła nas na ziemię kolejna kontrola policji na kilka kilometrów przed Kołomyją, z zasiekami, szlabanem, radiowozem i całą „infrastrukturą”. I tym razem trzech policjantów licząc na świeży zastrzyk gotówki nie omieszkało nas zatrzymać. Najpierw była standardowa kontrola dokumentów oraz pytania, skąd, dokąd w jakim celu itd. Po tej „procedurze” zostałem poproszony ze swoimi dokumentami do policyjnej budki, gdzie odbył się mniej więcej taki dialog (w tłumaczeniu na polski):
– Skąd jedziesz?
– Z Rachova.
– Byłeś wczoraj u kamratów?
– Nie.
– A gdzie mieszkałeś?
– W hotelu.
– Piłeś wczoraj alkohol?
– Nie.
– Muszę to sprawdzić!
– Dawaj alkomat, będę dmuchał!
Moja pewność siebie tak wybiła go z tropu, że oddał mi dokumenty, odsalutował i pozwolił jechać dalej. Chyba nie muszę dodawać, że Doti w tym czasie przełożyła już z portfela do kieszeni kurtki kolejne 20$ :).
Ok. 14-tej postanowiliśmy sobie zrobić przerwę na kawę i małe „conieco”:). Zjedliśmy po kromce chleba z zakupioną bryndzą i kiełbasą po czym z podniesionym morale wskoczyliśmy na siodło i kilka minut po 16-tej dotarliśmy do Czerniowców. Była jeszcze ta godzina, że mogliśmy się pokusić o dojechanie do Kamieńca ale ostatecznie postanowiliśmy posłuchać Ali i Tomka i zwiedzić tutejszą starówkę. Pod podany przez Nich adres dotarliśmy bez problemu, niestety nie było wolnych miejsc w hostelu. Na szczęście kilkanaście metrów dalej był fajny hotel i mimo, że nie był najtańszy jak na ukraińskie warunki (600hrywien – 90zł) postanowiliśmy w nim zostać. Jego niewątpliwym atutem był strzeżony parking i śniadanie za 8 zł od osoby. Nie było czasu do stracenia, tym bardziej, że do starówki mieliśmy około 30 minut spaceru. Spacer nie należał do przyjemnych, bo hałas jeżdżących po dziurawej kostce samochodów, „marszrutek” o wątpliwym stanie technicznym był ogromny. Trzeba jednak przyznać, że starówka nie zawiodła. Szwędaliśmy się po niej ponad 2 godziny podziwiając wyremontowane kamienice (bardzo podobne do tych w Zamościu), cerkwie ze lśniącymi mosiądzem dachami. Dziś nie mieliśmy ochoty na większy obiad, ale barszczu ukraińskiego oczywiście odpuścić sobie nie mogliśmy. W sklepach z pamiątkami kupiliśmy kilka „magnesów”, które zajmą nam chyba połowę kufra jeśli zrealizujemy całe zamówienie od znajomych i przyjaciół i kiedy słoneczko schowało się za widnokręgiem, wróciliśmy do hotelu. Jeszcze tylko telefon do dzieci i spać. Zobaczymy co jutro dzień przyniesie.
Dzień czwarty – 12 września : Czerniowce, Kamieniec Podolski, Styrcza(MD), Riscani(MD) – 292 km
Dzisiaj wstajemy trochę wcześniej, bo przed nami sporo zwiedzania, tak nam się przynajmniej wydawało. Ale najpierw śniadanie w hotelowej restauracji. Kiedy weszliśmy do środka, mówiąc szczerze, trochę nie pasowaliśmy do ciężkiego, barokowego wystroju wnętrza w swoich ciuchach motocyklowych. W oczekiwaniu na omlet z bekonem (jak się później okazało jajka pod każdą postacią jedliśmy do końca wyjazdu), Doti opowiedziała mi jak to wyszła poprzedniego wieczoru na dziedziniec hotelowy w poszukiwaniu zasięgu wi-fi, a pan ochroniarz spytał jej czemu nie śpi? 🙂 Jaka troskliwość. Kolejne oblicze Ukrainy.
Wyjazd z Czerniowców po drodze z kostki, której ubytki były takie, jakby spotkały się na niej dwa zwaśnione kluby piłkarskie, był istną drogą przez mękę. Droga do Kamieńca Podolskiego też nie należała do najlepszych (jak to na Ukrainie). Podczas jazdy stwierdziliśmy, że w tym roku chyba napiszemy dwie relacje, bo Doti z racji bólu kręgosłupa będzie mocno nieobiektywna:). Ale prawda jest niestety brutalna, przez 3 dni nawet nie włączyliśmy kamerki – bo i po co? Żeby filmować dziury, brak widoków i rejestrować soczyste „k…y” Doti po każdej przejechanej dziurze? Odcinek 90 km do Kamieńca zajął nam prawie 2 godziny. Podobno kiedyś ta twierdza była perełką architektury. Faktycznie, stara część miasta robi wrażenie, ale po wejściu na zamek już tak różowo nie jest. Dla mnie ten obiekt bardziej przypomina miejsce na imprezy plenerowe, niż zamek, który umocnieniami powinien konkurować z innymi twierdzami Europy. A do twierdzy Koningstein, którą zwiedzaliśmy w maju, nawet się nie umywa. Na zamku sporo osób, a po bokach sklepy z pamiątkami, jedzenie na modłę nasto-wieczną, atrakcje w stylu strzelanie z łuku i kuszy. A i muzeum historyczne pozostawia wiele do życzenia. Zamiast historycznych eksponatów przedstawia… historię budowy socjalizmu na tych terenach oraz czasy postsocjalistyczne z nieśmiertelną siatką w kratkę na zakupy po których można było rozpoznać przybyszów zza wschodniej granicy w naszych centrach handlowych. Postanowiliśmy jeszcze kupić kolejne „magnesy”, ale ich wybór choć duży, pozostawiał wiele do życzenia. Schodząc do motocykla spotkaliśmy miejscowego motocyklistę, który miał najprawdopodobniej korzenie polskie, bo świetnie mówił w naszym języku i dzięki temu zrobił sobie biznes z oprowadzania polskich turystów. Jednym słowem „friend”. Od niego dowiedzieliśmy się gdzie szybko i bez kłopotu przekroczyć granicę z Mołdawią i co warto zobaczyć. Doti jeszcze w Polsce zaplanowała przekroczenie granicy ukraińsko-mołdawskiej w Jampolu. Jest to przejście promowe, które miało być dodatkową atrakcją dla nas. Jednak dołożenie dodatkowo coś ok. 50km jazdy po ukraińskich drogach skutecznie nas odwiodło od tego planu.
Teraz mała dygresja. Przygotowując się do wyjazdu do Mołdawii przeczytałem gdzieś, że jest to państwo, które posiada jeszcze inne „stolice” oprócz tej oficjalnej w Kiszyniowie. Jedną z nich jest Styrcza zwaną „małą Warszawą”, gdzie chcieliśmy odwiedzić Panią Lilianę Górską w prowadzonym przez nią Domu Polskim i zwiedzić Muzeum Historii i Etnografii, które przechowuje materiały o Polakach – założycielach wsi.
Granica z Mołdawią w Brisceni okazała się mała i pusta. Super uprzejmi mołdawscy policjanci i celnicy. Dwa pytania – skąd, dokąd, kontrola paszportowa, zielona karta, pieczątki i to wszystko. Czas – 15 minut. Przy okazji kontroli, mołdawscy policjanci zapewniali nas, że drogi u nich są o wiele lepsze, ale o wsi Styrcza, to oni nie słyszeli. Jak to? Styrcza to przecież „mała Warszawa”! Niestety nasz GPS też nie zlokalizował „małej Warszawy”, więc musieliśmy wpisać w niego miejscowość, gdzie awaryjnie mieliśmy zaplanowany nocleg, gdybyśmy nie mogli nocować w Domu Polskim i nie zdążyli dojechać do Soroków, które były naszym celem na dziś. Faktycznie mołdawskie drogi okazały się lepsze od ukraińskich a „połykanie” kilometrów bez wypatrywania dziur o wiele przyjemniejsze. Co nas jeszcze zaskoczyło? Całkowity brak ruchu na drodze. Od czasu do czasu mijaliśmy jakieś miejscowości, ale wrażenie jest takie jakby ogromne połacie terenu były w ogóle nie zamieszkane. Co było jeszcze dla nas ciekawe to, to, że myśleliśmy, że Mołdawia „ winem stoi”, a na miejscu zobaczyliśmy kilometrami ciągnące się wzdłuż dróg po obu stronach, drzewa orzecha włoskiego. Po około 50 kilometrach od granicy zatrzymaliśmy się na jakąś przekąskę i przy okazji przy pomocy aplikacji w telefonie udało nam się odnaleźć Styrczę (Stilcea), do której mieliśmy 32 km. W okolice Styrczy dotarliśmy bez problemu, ale samo dotarcie do Domu Polskiego już takie łatwe nie było. Wcale się nie dziwię mołdawskim policjantom, że o niej nie słyszeli. Wioska zabita dechami w dosłownym tego słowa znaczeniu. Tylko dzięki instrukcjom miejscowych udało nam się tam trafić. Podjechaliśmy, a raczej ja jakoś się dowlokłem, a Doti za mną na pieszo pod Dom Polski, gdzie drzwi otworzyła nam mieszkająca tam polska nauczycielka. Pani Liliany (opiekunki Domu Polskiego) nie było – pojechała marszrutką do Kiszyniowa i nawet nie było z nią kontaktu. Muzeum też nie udało nam się zobaczyć, bo Pani Ludmile, która się nim opiekuje, dzień wcześniej umarł mąż. No nieźle! Tyle kilometrów na próżno! A szkoda, bo Muzeum Historii i Etnografii przechowuje dowody o Polakach – założycielach wsi. Oto kilka informacji z wujka Google, które mogą Wam się ewentualnie przydać, gdybyście kiedyś chcieli tam pojechać: „Przez ponad dziesięć lat działalności muzeum zebrano różne przedmioty codziennego życia Polaków oraz przedstawicieli innych grup etnicznych, mieszkających w tej miejscowości. W pokojach muzeum znajdują się: ceramika, narzędzia rolnicze, dywany, hafty i inne przedmioty, które były powszechnie stosowane w codziennym życiu rodziców i dziadków. W salonie założyciele muzeum zgromadzili stare maszyny rolnicze, naczynia kuchenne, które od dawna odeszły do historii, prototypy obecnego robota kuchennego, samowary, a nawet instrumenty muzyczne. Elementy polskiego stroju narodowego przedstawionego jako eksponat, literatura w języku polskim, a także przedmioty religijne katolików są dowodem składu etnicznego mieszkańców wsi. Przeznaczenie sprzętu domowego czasami nie jest zrozumiałe dla młodego pokolenia, któremu trzeba wyjaśniać jak pracowała młockarnia. Muzeum we wsi Styrcza to typowy wiejski domek z początku XX wieku, znajdujący się prawie w centrum wsi. Z małego korytarza można dostać się prosto do pokoju gościnnego, a następnie – do dwóch pokoi, kuchni i spiżarni. Takie rozmieszczenie jest bardzo interesujące, ponieważ kuchnia w domach wiejskich znajdowała się bliżej do wyjścia. W tym przypadku, aby dojść do kuchni, konieczne trzeba przejść przez dwa pokoje dzienne. Najprawdopodobniej dom miał drzwi wejściowe i drugie drzwi, którymi można było wejść do kuchni, mijając spiżarnie. Tak więc dom był zawsze wysprzątany, w oczekiwaniu na gości, natomiast po stronie gospodarczej rozpalano piec i gotowano obiady. Należy zaznaczyć, że w obecnej chwili wiejskie muzeum łączące tradycję z nowoczesnością nie ma określonej systematyzacji. W jednej przestrzeni – dawnym pokoju gościnnym – sąsiadują obok siebie dzbany, które były używane do gotowania, stara maszyna do szycia «Singer», a unikatowa skrzynia na posag oraz stare szynele i palta umieszczono wraz z grabiami, młockarnią, a nawet motocyklem. Ponadto, każdy przedmiot ma swoją własną historię i swojego byłego właściciela”.
Sama Styrcza – szkoda gadać. Nie spotkaliśmy tam nikogo, oprócz nauczycielki, kto mówiłby po polsku. Do dziś nie wiem dlaczego Styrcza nazywana jest często Małą Warszawą. Biorąc pod uwagę wielkość sioła, przed „małą” dodałbym „bardzo”. Około 18-tej zjechaliśmy do Riscani do hotelu Adina, który wczoraj znalazłem. Pokój czysty, solianka dobra, mołdawskie wino wyborne. Wieczór upłynął nam na spijaniu winka i szukaniu hotelu na dwie noce w Kiszyniowie. Przy okazji, podczas kolacji spotkaliśmy pierwszego podczas tego wyjazdu motocyklistę. Był to Słowak, który podróżował w pojedynkę, a jechał tak jak większość osób, które jadą do Mołdawii tzn. przez Lwów na Ukrainę, Cricova w Mołdawii i powrót przez Rumunię. Pogadaliśmy trochę o drogach na Ukrainie i w Mołdawii, o milicjantach i ogólnie o planach na najbliższą motocyklową przyszłość.
Dzień piąty – 13 września : Riscani, Soroki, Stare Orhei, Kiszyniów – 270 km
Rano europejskie śniadanie i o 9-tej byliśmy już w siodle. Pierwszy przystanek – Soroki i twierdza. Bardzo ładna i dobrze utrzymana i w czasie, kiedy tam byliśmy, zero turystów. Soroki słyną również z tego, że większość ich mieszkańców, to Romowie. Mieszka tam również król Mołdawskich Romów – Baron Artur. Szkoda, że nie udało nam się go spotkać. Oczywiście poszliśmy zwiedzić cygańską dzielnicę. Podziwialiśmy ich pałace, niektóre w budowie, niektóre chylące się ku ruinie które nigdy nie zostaną dokończone, a w kontraście bloki z oknami zabitymi deskami bądź dyktą i suszące się na rozciągniętych sznurkach pranie. W tym wszystkim Romowie w różnym wieku i o różnym statusie. Jedni siedzący bezczynnie na ławeczkach przed blokami, inni zaś zajęci „naprawą” swoich zdezelowanych wehikułów bądź wykręcających części z wrośniętego w zarośla autobusu.
Kolejne dwa punkty na dziś, to: Stare Orhei (La Oreheiul Vechi) i jak się uda, winnica Cricova. Droga z Soroków do stolicy (tej właściwej) 🙂 jest swoistą atrakcją samą w sobie – równiutki asfalt, a dookoła tylko pola. Mówiąc o atrakcji mam na myśli niezliczoną ilość ograniczeń prędkości – na zakręcie do 70km/h, przy każdym przejściu dla pieszych do 30km/h, a przepisów niestety trzeba przestrzegać :(. Po zjechaniu z głównej drogi na stary Orhei co zakręt to krajobraz jest coraz ładniejszy (przed samym Orhei widoki już powalały), by na koniec zobaczyć piękną białą skałę i wijącą się wzdłuż niej rzeką Raut. Była godzina południowa kiedy dotarliśmy na parking pod Orhei. Mieliśmy szczęście, bo właśnie na parking zeszła ze zwiedzania wycieczka z Polski. Ruszyliśmy żwawo pod górę w kierunku cerkwi. Jej wnętrze zdobi ikonostas i wiele ikon. Za cerkwią znajduje się kręta droga po grzbiecie wzniesienia, którą można dojść z powrotem do parkingu wydłużając sobie spacer. Maszerując do cerkwi grzbietem wzniesienia wcześniej nie zauważyliśmy chyba największej atrakcji tego miejsca czyli monastyru Pestera. Jest to wykuty w skale tunel, którym dochodzi się do małego pomieszczenia z cerkwią oraz celi mnicha. Za cerkwią jest wyjście na urwisko skalne z pięknym widokiem na meandrującą rzekę. Po zrobieniu kilku zdjęć postanowiliśmy zapalić świeczkę za zmarłych. Podaliśmy mnichowi 1 leję dostaliśmy świeczkę dopasowaną wielkością do zapłaty :). Spędziliśmy tam w sumie przeszło godzinę więc pora była na obiad. Na szczęście w pobliskiej wiosce Botuceni (super klimaty, kolory wsi błękitno-zielone), jeszcze w Polsce znalazłem restaurację z tradycyjną kuchnią . Villa Etnica uraczyła nas domowym kompotem z mirabelek, barszczem ukraińskim i sarmalami. Objedliśmy się tak, że nie mieliśmy siły się ruszać i część obiadu zabraliśmy ze sobą na później. Zrobiła się godzina 16-ta a do Cricovej mieliśmy ok. 50 km i godzinę jazdy. Ale uwaga! Połowa tego odcinka, to szuter, na szczęście w miarę równy. Nasze nowe opony znów dostały „popalić”. Powiem tak. Czytając różne relacje motocyklowe, zwykle jest tak, że planując trasę, motocykliści specjalnie szukają szutrów po których mogliby poszaleć. A nas, chociaż tego nie chcemy, szutry szukają same.
Do Cricovej przyjechaliśmy parę minut po 17-tej i niestety odbiliśmy się od ściany. Nie było szans na zwiedzanie winnicy, bo przewodnik został zarezerwowany dla grupy VIP. Zarezerwowaliśmy więc termin na następny dzień i tyle. Posmęciliśmy się jeszcze kilkanaście minut licząc, że zdarzy się jakiś cud, ale niestety, dzisiaj ze zwiedzania nici.
Kiszyniów przywitał nas trzypasmową drogą wjazdową i postsowieckimi blokowiskami, ale nie zrobiło to na nas negatywnego wrażenia. Ot, kolejny moloch, szary z wysokimi budynkami, szerokimi ulicami, specyficznym ruchem ulicznym. Trzy trolejbusy jadące jeden za drugim, czasem blokujące skrzyżowanie, obok wolno sunące auta, to norma. Nasz hotel, który wczoraj zarezerwowaliśmy (Dream Hotel) położony był w cichej wąskiej uliczce około kilometra od centrum. W opisie zaznaczone było, że posiada prywatny parking. Na miejscu okazało się, że parking jest na chodniku, a przy motocyklu będzie „dyżurowała” ochrona w samochodzie. Tego jeszcze nie było! :). Hotel mały, nowy, w klimatycznej kamienicy, fajna miejscówka. Mieliśmy jeszcze pójść na wieczorny spacer do centrum Kiszyniowa, ale odpuściliśmy…
Dzień szósty – 14 września : Kiszyniów, Cricova, Milesti Mici, Kamrat, Kiszyniów – 273 km
W Mołdawii znajdują się największe piwnice winne świata i właśnie dwie z nich zamierzaliśmy dzisiaj odwiedzić. Rano pobudka i śniadanie złożone z placinty przywiezionej z wczorajszego obiadu, polskich kabanosów i kawy. Nasz hotel choć fajny, nie oferuje śniadań. O 9.30 zameldowaliśmy się pod winnicą Cricova i zakupiliśmy bilety – 700 lei za 1,5 godzinny pakiet zwiedzania bez degustacji :).Cricova – to fabryka szampanów, win i miejsce ekskluzywnych spotkań mołdawskich polityków i dyplomatów. Przyjeżdża tu niemal każda zagraniczna delegacja odwiedzająca Kiszyniów. Łączna długość korytarzy sięga 120 km, oczywiście turystom pokazuje się tylko niewielką część podziemi, ale mimo wszystko, odległości między poszczególnymi punktami wycieczki są duże.
Standardowy tour po Cricovej zaczyna się przed wejściem do piwnic , obok których znajduje się recepcja oraz sklep ze “szklanymi pamiątkami” (jak byliśmy wczoraj był już zamknięty, dzisiaj, jeszcze nie otwarty:)). Zebrana grupa została załadowana do kilku melexów i i ruszyliśmy do wnętrza cricovskich “jaskiń”. Wnętrze ma temperaturę 12 stopni (pamiętajcie o czymś ciepłym). Na każdym z przystanków przewodniczka (po angielsku) opowiadała fakty na temat winnicy i historii mołdawskiego wina. Każda ze stacji zdradzała nieco cricovskich sekretów na temat wina i pokazywała jakiś proces produkcyjny. Na jednym z przystanków pokazano nam film o historii winnicy, podczas którego degustowaliśmy różowe wytrawne wino musujące – pycha. Nie wiedziałem o tym, ale w Cricovej produkowany jest szampan wg tej samej receptury co w Szampanii, jednak ze względu na obostrzenia związane z używaniem tej nazwy trunku, tutaj używa się określenia „wino musujące”. Część procedur przeprowadzana jest ręcznie, część maszynowo. Ale od początku. Pierwszy przystanek, to ogromne beczki z dojrzewającym winem. Średnica takiej beczki to 3 metry, a wino leżakuje w niej 2 lata zanim trafi do butelek. Butelki ustawione na stojakach szyjką do dołu są przekręcane ręcznie co drugi dzień dokładnie o 45 stopni. Wszystko po to, aby cały osad zebrał się w szyjce. Szyjkę następnie zamraża się w ciekłym azocie i usuwa cały osad w postaci zamarzniętej bryłki. Następnie taka butelka trafia na mechaniczną linię produkcyjną. W piwnicach Cricova panują idealne warunki do przechowywania wina. 12-14°C i wilgotność powietrza na poziomie 80%. A co najważniejsze, parametry te są stałe, niezależne od pory roku i warunków panujących na zewnątrz. Dlatego wiele osób decyduje się na przechowywanie swoich kolekcji win właśnie tutaj. Dla mnie zdecydowanie najciekawszym elementem wycieczki był spacer przez piwnicę, w której przechowywane są właśnie te kolekcje. Również sama winiarnia przetrzymuje tam swoje wina z najlepszych roczników w celu poszerzenia kolekcji własnej. Najstarsza i jednocześnie najcenniejsza kolekcja należy do Hermana Göringa. Od czasu do czasu winiarnia sprzedaje jakąś butelkę z tej kolekcji. Osiągają one niewyobrażalne ceny. Widzieliśmy tam butelki z kolekcji Putina, Łukaszenki, Merkel i tutaj dopiero uświadomiliśmy sobie dlaczego wszystko co do tej pory działo się złego w naszym kraju to “wina Tuska” (tak poszukiwane przez polityków obecnie rządzącej w Polsce partii):). Najciekawsze jest to, że każdy może przechować tutaj swoje wina i nie jest to wcale bardzo drogie. Całkowity koszt to 1,5 $ za butelkę za rok. Jeżeli zawsze marzyliście, żeby podwędzić butelkę wina jakiemuś znanemu aktorowi lub politykowi, to jest to idealne miejsce na wcielenie tego pomysłu w życie. Na końcowym etapie wycieczki w dobrze zaopatrzonym sklepie kupiliśmy (niestety) tylko 3 butelki wina (po bardzo przyzwoitej cenie), bo przed nami jeszcze jedna winnica:). Ale jeszcze chwilę wcześniej w książce pamiątkowej winiarni zostawiliśmy naszą naklejkę ze stosownym wpisem.
Po wyjściu na parking zobaczyliśmy, że obok naszego moto stoi zaparkowany drugi, również na polskich “blachach”. Właścicielem okazał się Michał, który wyruszył w swoją pierwszą podróż motocyklową kilkunastoletnim sprzętem, który kupił kilka miesięcy wcześniej. Z racji tego, że jest programistą, jego praca jest tam, gdzie “wi-fi”, więc może pozwolić sobie na wyjazd bez terminu powrotu, tam gdzie oczy poniosą. Współczesny “Easy Rider”. Ponieważ mieliśmy inne plany na dzisiejszy dzień, umówiliśmy się na wspólne piwo w Odessie do której i On i my chcieliśmy dojechać.