Wstęp.
Jestem prawie pewien, że większość moto podróżników, którzy planowali swoje wyjazdy na rok 2020 musiała zrezygnować ze swoich wcześniejszych planów, bądź je znacznie zmodyfikować. My, jak to mamy w zwyczaju, pierwsze pomysły co do tegorocznych wakacji mieliśmy już podczas powrotu z objazdu Półwyspu Iberyjskiego w zeszłym roku. Plan był prosty: zero „napinki” na kilometry, jedziemy leniuchować i taplać się w ciepłej wodzie Adriatyku, po drodze zaliczymy Słowenię i osiądziemy gdzieś na chorwackim wybrzeżu. Przecież Chorwacja to chyba drugi po Rumunii najczęściej wybierany kraj na pierwszą podróż przez motocyklistów z Polski. Oczywiście po drodze pojawiły się kolejne plany na bardziej egzotyczne wyprawy, ale wiosna wszystko zmieniła. Odwoływano kolejne „rozpoczęcia sezonu”, pojawiły się zakazy wejścia do lasu, obostrzenia na wszystko, co możliwe… szkoda gadać. Ponieważ urlop i tak mieliśmy zaklepany na wrzesień, cierpliwie czekaliśmy na rozwój wypadków. Mijały kolejne miesiące, jedne kraje się „zamykały”, inne „otwierały”, ogólnie mówiąc bur…el. Pod koniec lipca podjęliśmy decyzję, że odpuszczamy sobie wyjazd poza Europę, pozostajemy przy pierwotnym pomyśle słoweńsko-chorwackim dodając w bonusie Serbię, przecież obiecaliśmy sobie kilka lat temu, że do niej wrócimy. Strony gov.pl poszczególnych krajów przez które mieliśmy przejechać bądź „osiedlić się” na dłużej nie biły na alarm, więc wszystko wyglądało ok. Wykupiliśmy ubezpieczenia, spakowani, zwarci i gotowi:) odliczaliśmy godziny do wyjazdu, który nastąpił w…
Czwartek 27 sierpnia : Łódź – Gyor (H) – 649 km.
Rano jak wstaliśmy siorpił deszcz i temperatura była poniżej 10*C. Gdyby nie to, że wczoraj zabukowaliśmy nocleg w Gyor, pewnie długo byśmy nie musieli szukać wymówki o przełożeniu wyjazdu. Ale jak się powiedziało „A”, to trzeba powiedzieć „B”. Trasę na południe Polski musieliśmy trochę zmodyfikować z racji przebudowy „Gierkówki” i do Częstochowy dojechaliśmy drogami lokalnymi. Dzięki temu ominęliśmy wątpliwą przyjemność stania w korku bez możliwości jego ominięcia. Podróż przebiegała bezproblemowo, ale w Polsce bardzo mocno wiało co jeszcze bardziej potęgowało uczucie zimna. Dopiero w Czechach temperatura zaczęła rosnąć, a wiatr słabnąć by wreszcie pod koniec dnia osiągnąć akceptowalne dla nas 27 stopni:). Na miejsce noclegu wybraliśmy Citycamping, który okazał się mini campingiem w centrum miasta urządzonym na przydomowym podwórku. Parę przyczep, 1 barakowóz i pokoje dość szumnie nazwane „bungalowami”. Nam, to odpowiadało. Było czysto, klimatycznie i swojsko.
Po rozpakowaniu rzeczy poszliśmy na spacer rozprostować stare kości i poszukać koronawirusa:). Taki żarcik, oczywiście. Chcieliśmy zobaczyć po prostu jak Węgrzy podchodzą do pandemii. W sumie zrobiliśmy z 2 – 3 kilometry wałęsając się po mieście i nadrzecznym bulwarze. Gyorzanie, jeśli tak ich mogę nazwać, podchodzą do tematu jak większość normalnych ludzi, czyli w pomieszczeniach zamkniętych maseczki, na otwartym powietrzu, bez. Na pewno nie widać było żadnej paniki i to pozwalało nam być optymistami co do naszych dalszych planów.
Dzień drugi, piątek – 28 sierpnia: Gyor – Novi Sad(Srb) – 409 km.
Już po przebudzeniu wiedzieliśmy, że będzie gorąco. Droga do Serbii to czysta przyjemność. Bez żadnych opóźnień dojechaliśmy do granicy węgiersko-serbskiej na której przywitali nas (o dziwo) uśmiechnięci i wyluzowani pogranicznicy węgierscy i (nie o dziwo)- serbscy. Od razu oczywiście padły pytania o moc i prędkość, a przy okazji okazało się, że jeden z Serbów, też motocyklista, więc z pozdrowieniami „szirok put”, ruszyliśmy do Nowego Sadu. Do wczoraj wieczorem wybranego hotelu Fontana, dojechaliśmy ok.14-tej. Fantastyczna, klimatyczna miejscówka, parę minut spacerkiem od centrum, knajpek i sklepów. Po szybkim prysznicu obraliśmy kierunek na Petrovardin (25 minut spaceru), który odpuściliśmy sobie 6 lat temu przejeżdżając przez to miasto. Wtedy, widząc go z jednego z mostów, którym akurat jechaliśmy, zrobił na nas ogromne wrażenie i później żałowaliśmy, że nie poświęciliśmy trochę czasu na jego zwiedzanie. Teraz, po obejściu całej tej potężnej twierdzy, w której poza hotelem, paroma knajpkami i pracowniami artystycznymi nie nic ma, oboje byliśmy zgodni, że nie było czego. Coś, czym może przyciągać Petrovardin, to jedynie przepiękny widok z góry na meandrującą rzekę i znajdujący się na drugim jej brzegu, Nowy Sad. Około 17-tej wróciliśmy do centrum aby w końcu coś zjeść. Jednym z głównych powodów naszego powrotu na Bałkany, było jedzenie, które szczególnie trafia w nasze gusta. Papryka, pomidory, sery, jagnięcina…. można by długo wymieniać. Ćevapcici, pljeskavica, burek, duveć, janjetina, to tylko niektóre potrawy, które doprowadzają nas do ślinotoku i od dawna nam się marzyły. Nie wspomnę już o lampce schłodzonego wina:). Trafiliśmy do knajpki reklamującej się tym, że serwuje domowe potrawy serbskie. Zamówiliśmy „sacza”, ćevapcici, sałatkę serbską i szopską oraz zimne piwo. I tak jak „sacz” nie był najwyższych lotów (a trochę już ich zjedliśmy w najprzeróżniejszych odmianach), tak reszta była wyśmienita. Później jeszcze spacer po Starym Mieście, na którym przed filharmonią akurat była przedstawiana Carmen Bizeta. Tłum ludzi przed sceną na schodach i zero „dystansu społecznego”, w maseczkach tylko nieliczni, co świadczyło o tym, że Serbowie mają gdzieś nakazy swoich władz. Kiedy zauważyliśmy, że zaczyna robić się naprawdę tłoczno na ulicach i głównym placu Starego Miasta, wycofaliśmy się do naszego zacisznego hotelu kupując wcześniej butelkę regionalnego białego wina. Śmieszne, że ekspedientka w sklepie zaproponowała nam papierową torebkę. Kiedy spytaliśmy po co, odpowiedziała, że może chcemy spożyć na miejscu, znaczy na ulicy i u nich to nic nadzwyczajnego. Ze śmiechem podziękowaliśmy. W hotelu, na ślicznym patio z notatkami i telefonem robimy plan na jutro – oczywiście przy zakupionym winie:).
Dzień trzeci, sobota – 29 sierpnia: Novi Sad – Bogac(H) – 455 km.
Jeszcze wczoraj myśląc, że późnym wieczorem tłum ludzi na mieście trochę się przerzedzi, poszliśmy się przejść. Nic z tego, było jeszcze gorzej, dlatego zrobiliśmy małą rundkę po okolicznych uliczkach i poszliśmy spać. Już prawie usnęliśmy, kiedy tuż przed północą dotarła do nas wiadomość od dzieci, że od 2 września Węgry zamykają granice. Nie muszę chyba nadmieniać, że była to ciężka noc. Rano, na stronach MSZ ukazała się enigmatyczna informacja, że przejazd przez Węgry od 2 września będzie możliwy tylko dla wojska, dyplomatów i transportów humanitarnych. Nic o tranzycie dla turystów, ewentualnej kwarantannie, czy wreszcie testach koniecznych do okazania na granicy nie było mowy. Próbowałem dodzwonić się do Ambasady w Budapeszcie, ale w sobotę nie mogłem się połączyć. Żeby jeszcze było ciekawiej, z B… na którym rezerwowaliśmy pokój w okolicach Uźic dostaliśmy info o odwołaniu rezerwacji. Myśli zaczęły kłębić się w naszych głowach jak zwariowane. Jeśli pojedziemy w dół Serbii, to trzy dni nie starczą nam na zobaczenie tego co chcieliśmy i jeszcze powrót. Możemy wprawdzie spróbować wrócić przez Chorwację, ale MSZ również odradzał wyjazdy do tego kraju i sprawy mogły się różnie potoczyć. Mieliśmy jeszcze jedna opcję, którą braliśmy pod uwagę – jechać w austriackie i niemieckie Alpy. Problem był taki, że prognozy pogody na cały tydzień w tamtych okolicach były beznadziejne, a deszcz, góry i zimno, to nie jest dobre połączenie. Już to przerabialiśmy:). Dobre dwie godziny zajęła nam burza mózgów z konsultacjami z dziećmi i przyjaciółmi włącznie. W końcu z bólem serca poddaliśmy się. Zbyt wiele było niewiadomych, żeby ryzykować. Wracamy. Na poprawę minorowego nastroju kupiliśmy sobie tylko burka z serem na drogę i ciężkim sercem odtrąbiliśmy odwrót z wakacji, których nawet nie rozpoczęliśmy. W spontanicznych planach mieliśmy dzisiaj dojechać do miejscowości Bogac na Węgrzech, gdzie namiary na nocleg dostaliśmy od naszego serdecznego kolegi z Forum Virago – Bacy. Bogac, to miejscowość, gdzie znajdują się baseny ze źródłami termalnymi i tam mieliśmy zamiar zostać chociaż ze dwa dni. Jednak po przejechaniu około 80 km zacząłem wyczuwać jakiś dziwny zapach. Nawet pomyślałem, że w Serbii normy unijne nie obowiązują i spalanie plastiku, to u nich chleb powszedni. Dopiero jak nie mogłem zjechać ze skrzyżowania zorientowałem się, że to nie palony plastik a zablokowany tylny hamulec Guzzili wydziela taki zapach. Naprawa w 36 – stopniowym upale nie należała do przyjemności. Na domiar złego GPS zamiast poprowadzić nas bezpośrednio autostradą do granicy, poprowadził nas żółtą drogą i dzięki temu byliśmy dwie godziny w plecy. Chociaż… w związku z kłopotami z hamulcem, może to i lepiej.
Na granicy serbskiej poszło w miarę sprawnie, ale na węgierskiej już tak różowo nie było. Sznur samochodów oczywiście ominęliśmy, ale po sprawdzeniu paszportów, pierwsze co zrobiła Pani celniczka, to przykleiła nam „na przedzie” nalepkę „transit” i dała mapkę z wyznaczoną trasą, po której mogliśmy się poruszać przejeżdżając przez Węgry, na opuszczenie których mieliśmy 24 godziny. Mogliśmy wprawdzie jechać przez Eger, ale nici z dwudniowego odpoczynku. Do polecanej przez Bacę miejscówki trafiliśmy bez problemu, ale niestety wszystkie pokoje były zajęte. Na szczęście właścicielka sąsiedniego domu zapytała czy szukamy pokoju. Oczywiście… Za duży pokój z kuchnią (i jak pochwaliła właścicielka) polską TV, (niestety tylko TVP) zapłaciliśmy 24€.
Jeszcze podczas jazdy autostradą zaczęliśmy główkować, co dalej? Jechać dookoła Polski? W tym roku 80% motocyklistów tak robi. Jak ruszymy w złą stronę, to jeszcze się z nimi zderzymy:). Na szczęście przypomniałem sobie o planach, których nigdy nie mieliśmy czasu zrealizować, a teraz nadarzyła się stosowna okazja. Ale o tym pewnie jutro.
Dzień czwarty, niedziela – 30 sierpnia: Bogac – Krosno – 293 km.
Rano jak zwykle przywitało nas piękne słońce. Dziś do przejechania mieliśmy około 300 km, więc niespiesznie ruszyliśmy w kierunku Polski. Na granicy węgiersko-słowackiej nic – żadnej policji, żadnego celnika, żadnej kontroli, mimo, że na wysokości Budapesztu zjechaliśmy z korytarza tranzytowego. Już w tym momencie oboje zrozumieliśmy, że zbyt wcześnie daliśmy ponieść się emocjom, ale klamka zapadła. Pensjonat, który zarezerwowałem w Krośnie okazał się super bazą wypadową na ruszenie szlakiem… polskich winnic, których zwiedzanie zaczęliśmy od Podkarpacia. Do pierwszej, dopiero co powstałej, pojechaliśmy zaraz po rozgoszczeniu się w pokoju. Powiedział nam o niej recepcjonista, którego zapytaliśmy o lokalne winnice. Stawczana Góra, bo o niej mowa, okazała się maleńką winniczką, której właściciel dopiero (od 12 lat) stawia pierwsze kroki w tym temacie. Produkuje zaledwie 1000 butelek rocznie. Szokiem była dla nas cena – 20 zł za butelkę. Zapytany o tak niską cenę, właściciel opowiedział nam trochę o jego filozofii biznesu, później pokazał nam swoją piwniczkę, w której przechowuje wino. W środku panująca wilgotność prawie 90%-owa powodowała przygasanie oświetlających ją żarówek. Opowiedział nam również trochę o historii i o sprawach bardziej przyziemnych, takich jak ilość wszelkiej maści kontroli różnych urzędów i instytucji jakie do tej pory go nawiedziły. Do ciekawostek ze Stawczanej Góry można jeszcze dodać to, że ścianę budynku, w którym będą w niedalekiej przyszłości pokoje do wynajęcia dla turystów ozdobił muralem malowanym przez sanockiego artystę Arkadiusza Andrejkowa. Super gość, super miejsce, super nam się zaczęła nasza motoenoturystyka. Ci co nas znają wiedzą, że jesteśmy smakoszami wina, lubimy jego smak, zapach, ale niestety nie do końca mieliśmy pojęcie jak powstaje i z jakich szczepów jest robione (choć podczas naszych poprzednich wypraw odwiedziliśmy kilka winnic we Włoszech). Idealną odpowiedzią na nasze pytania była właśnie enoturystyka, gdzie drogowskazem są wina i winnice.
Ilość zakupionych butelek : szt.3?
Dzień piąty, poniedziałek – 31 sierpnia: Krosno i okolice – 147 km.
Na początek wiadomości podstawowe, które jak się czyta, to nie zachęcają do spożywania, ale jak chce się choć trochę wejść w ten winny świat są niezbędne, dlatego pozwoliłem sobie zacytować Pana Romana Myśliwca:
„Do najważniejszych składników wina należą: alkohole, kwasy organiczne, cukry, garbniki, barwniki, związki azotowe, składniki mineralne. W mniejszych ilościach w winie występują: pektyny, estry, aldehydy, tłuszcze, substancje aromatyczne, witaminy i dwutlenek węgla. Z alkoholi najwięcej wino zawiera etanolu (6 – 18% obj.), następnie alkoholi wyższych (2,5 – 4 g na 1000 g etanolu), niewielkie ilości metanolu (ok. 0,03 g na 100 g etanolu) oraz alkohole wielowodorotlenowe, głównie gliceryna (do 10 g na 100 g etanolu). Na kwasowość wina składają się głównie: kwas winowy, jabłkowy, mlekowy i bursztynowy. Polska norma określa kwasowość ogólną wina w zależności od gatunku w granicach od 4,0 do 9,0 g/l. Kwasowość lotną w dopuszczalnej normą granicy do 1,2 g/l (dla win białych) i 1,4 g/l (dla win czerwonych), tworzą małocząsteczkowe kwasy szeregu tłuszczowego oraz kwas octowy. W winach niezupełnie odfermentowanych występuje glukoza i w mniejszej ilości fruktoza, natomiast w winach dosładzanych również lub wyłącznie sacharoza. Substancje mineralne oznaczane są jako popiół o zawartości dopuszczalnej przez normę do 1,3 g/l. W skład związków aromatycznych (bukietowych) wchodzą głównie aldehydy, ketony oraz kwasy szeregu tłuszczowego. Określony normą minimalny ekstrakt bezcukrowy dla win białych powinien wynosić 15, a dla win czerwonych 18 g/l. Pod względem barwy i jej nasycenia dzielimy wina na białe, różowe i czerwone. W zależności od stężenia alkoholu wina dzielimy na: słabe (do 10% objętościowych, czyli zawierające 10 l etanolu w 100 l wina), średnio mocne (10 – 14% obj.) i mocne (powyżej 14% obj.). Biorąc pod uwagę zawartość cukru wina dzielimy na: wytrawne (do 4 g/l), półwytrawne (4,1 – 12 g/l), półsłodkie (12,1 – 45 g/l), słodkie (45,1 – 100 g/l) oraz bardzo słodkie (powyżej 100 g/l). Wina o szczególnie wysokiej zawartości cukru i alkoholu nazywane są likierowymi, a uzyskane przez dosłodzenie, alkoholizację i aromatyzację dodatkiem naturalnych przypraw ziołowo-korzennych – wermutami. Do innych win specjalnych należą otrzymane metodą szampanizacji wina musujące, a sztucznego nasycania dwutlenkiem węgla wina gazowane. Wina wytrawne lub półwytrawne, o mocy do 12% alkoholu, zwykle o neutralnym smaku i aromacie, konsumowane do posiłków, są kwalifikowane jako stołowe, a mocniejsze (powyżej 14% alkoholu) i mniej lub więcej słodkie jako deserowe. Wina wytrawne ale mocne są znane pod nazwą aperitifów. Pod względem jakościowym rozróżnia się wina popularne, markowe oraz jakościowe ze zwykłą, lub kontrolowaną deklaracją pochodzenia. Wina stołowe (do codziennej konsumpcji) są z reguły najtańsze i w wielu krajach sprzedawane także na miarę. W winach stołowych popularnych wyróżnia się podgrupę często wyższej jakości, droższych win regionalnych. Wina markowe powstają przez kupażowanie różnych win w sposób gwarantujący wysoką i stałą jakość produktu. Najwyższą wartość konsumpcyjną i zazwyczaj cenę prezentują wina jakościowe. Wyprodukowane są z owoców określonej odmiany winorośli, z zachowaniem ustalonej zawartości alkoholu i w określonym deklaracją rejonie oraz w przypadku najwyższej klasy, także z deklaracją szczególnie korzystnego rocznika.”
Drugą bardzo ważną definicją jest enoturystyka. Jest to turystyka winiarska lub inaczej enologiczna forma turystyki kwalifikowanej, polegająca na odwiedzaniu regionów związanych z uprawą winorośli oraz miejsc produkcji wina, a także uczestniczenie w imprezach i festynach związanych z tym trunkiem.
To tyle jeśli chodzi o wiedzę encyklopedyczną. Dalej będą tylko nasze „organoleptyczne” odczucia?.
Wczorajszy dzień zakończył nam się bardzo owocnie, dziś za to mieliśmy pod górkę. Na 7 odwiedzonych winnic, w 5 odbiliśmy się od drzwi. Ale od początku.
Po męczącym dniu wróciliśmy głodni do naszego hoteliku. Zjedliśmy obiad i zmęczeni zaplanowaliśmy kolejny dzień.
Ilość zakupionych butelek : szt.3?
Dzień szósty, wtorek -1 września: Krosno – Kazimierz n/Wisłą – 238 km.
Noc była niespokojna. Lało i grzmiało jak cholera, a ranek obudził nas niebem zasnutym chmurami i padającym deszczem. Nie był to dobry prognostyk na drogę, którą mieliśmy dzisiaj przebyć z Podkarpacia na ziemię lubelską. Naturalną bazą wypadową wydawał się być Kazimierz, w którym byliśmy niespełna kilka miesięcy wcześniej.
Długo celebrowaliśmy śniadanie naiwnie myśląc, że przestanie padać. Kiedy niebezpiecznie zbliżyła się godzina opuszczenia pensjonatu nie było już wyjścia. Odziani w przeciwdeszczówki ruszyliśmy w kierunku Kazimierza. Deszcz zamiast słabnąć, jeszcze się wzmagał, a na domiar złego po przejechaniu jakiś 150 kilometrów zerwał się taki wiatr, że miejscami miałem problem z utrzymaniem motocykla na drodze. Na jednej ze stacji benzynowych zatrzymaliśmy się na gorącą kawę i chcieliśmy zorganizować sobie nocleg. Okazało się, że w hotelu, w którym byliśmy poprzednio ceny tak wzrosły, że aż Doti zadzwoniła do niego, żeby się przekonać, czy nie ma błędu na „stronie”. Niestety recepcja potwierdziła ich absurdalną wysokość. Ponieważ z góry zakładamy budżet na noclegi, którego staramy się nie przekraczać, ale w tym momencie byliśmy totalnie przemarznięci i bez dachu nad głową na dzisiejszą noc. Na szczęście nie wszyscy hotelarze w Kazimierzu postradali zmysły i udało nam się znaleźć pokój w przyzwoitej cenie z, jak nas zapewniono, ciepłymi grzejnikami i gorącą wodą pod prysznicem (i śniadaniem wliczonym w cenę). Nie daliśmy się długo przekonywać?. Około 16-tej, czyści, rozgrzani i przebrani poszliśmy do dobrze nam znanej libańskiej knajpki skąd Doti wykonała kilka telefonów do okolicznych winnic aby umówić się na wizytę. Chodziło o to, by nie odbić się od drzwi tak jak wczoraj. Potem poszliśmy poszwędać się po Kazimierzu zahaczając o naszą ulubioną galerię żeby zobaczyć czy mają jakieś nowe obrazy Tomka Bachanka. Niestety mają i to trzy, więc „HUSTON – MAMY PROBLEM”?. Wracając do hotelu zahaczyliśmy jeszcze o Cafe and Wine Bar Aghartę, dlaczego…o tym w relacji z dnia jutrzejszego.
Który, oto jest pytanie ?
Dzień siódmy, środa -2 września: Kazimierz n/Wisłą i okolice- 116 km.
Nigdzie się nie spiesząc wyjechaliśmy z Kazimierza ok. 10-tej w kierunku pierwszej przewidzianej na dziś winnicy Las Stocki. Jak powiedzieli nam właściciele, ich wina produkowane są z pasją i przekonaniem, że tylko naturalne procesy w winnicy, dadzą wina czyste i zdrowe. Większość prac wykonują ręcznie. Do ochrony stosują środki występujące w przyrodzie jak np. siarka oraz robione przez siebie wywary ze skrzypu polnego i pokrzyw. Ich wina powstają jako jednoodmianowe, co pozwala lepiej poznać charakterystykę szczepów jakie uprawiają. Gospodarze byli bardzo serdeczni i z pasją opowiadali nam o swojej pracy i o tym jak postawili wszystko na „jedna kartę” zostawiając swoje poprzednie życie w „wielkim mieście”. Państwo Grabkowie opowiedzieli nam także dlaczego (po zadanym przez nas pytaniu) przed każdym rzędem winorośli sadzi się krzew róży. Jest to swoisty sygnalizator ataku mączniaka na krzewy, opowiedzieli także wiele innych ciekawostek. Z przyjemnością chłonęliśmy wiedzę, którą nam przekazywali, mając świadomość, że niedługo nam się przyda. Spróbowaliśmy win, które produkują, a jedyną jak się później okazało niezręcznością z naszej strony było pytanie o ilość produkowanych butelek. Pani Grabek odebrała to jako chęć sprawdzenia Ich przychodów, a dla nas było to normalne pytanie, na które w poprzednich winnicach chętnie nam odpowiadano, a wręcz się chwalono. Zakupiliśmy 1 butelkę czerwonego wytrawnego Rea i ruszyliśmy dalej.
Kolejna winnica to Rzeczyca w Rzeczycy. Wczoraj Doti rozmawiała z właścicielem dlatego wiedzieliśmy, że z uwagi na COVID nie robią degustacji, ale powiedział, gdzie w Kazimierzu możemy ich spróbować, a do winnicy przyjechać i kupić to, co najbardziej nam odpowiada. Jak powiedział tak zrobiliśmy. Agharta, to przeurocza knajpka, którą po pierwsze poznaliśmy podczas naszej poprzedniej wizyty w Kazimierzu, a pod drugie, to właśnie tam w karcie win znajdują się wina z Rzeczycy. Kiedy wczoraj około 19-tej dotarliśmy do Agharty zastaliśmy zamknięte drzwi. Ponieważ za barem widać było sprzątającą kelnerkę, Doti postanowiła, że zapuka do drzwi. I o dziwo, zostaliśmy wpuszczeni do środka. Knajpka została po prostu zamknięta z uwagi na mały ruch. Najpierw oczywiście zagailiśmy o wspaniałych ciastach, jakie jedliśmy poprzednio, a potem poprosiliśmy o degustację win. Dostaliśmy kilka gatunków, każdy lepszy od poprzedniego, a do tego podająca je nam kelnerka wiedziała co podaje i opisała każde z nich. Już wiedzieliśmy co jutro kupimy. Przy okazji porozmawialiśmy o przyczynie tak znacznego wzrostu cen noclegów w Kazimierzu, ale to już zupełnie inna historia. A na koniec okazało się, że nie musieliśmy nic płacić. Obiecaliśmy więc, że jutro wrócimy na kawę i ciacho. Ale wracajmy do dnia dzisiejszego. Winnica Rzeczyca leży zaledwie kilka kilometrów od Kazimierza Dolnego, ale dojazd do niej motocyklem wcale nie był taki prosty. Niestety Pan Adamczyk musiał wyjechać ale przyjęła nas bardzo ciepło Jego żona. Opowiedziała o tym, że aby założyć winnice w Rzeczycy, sprzedali mężem dom w Konstancinie, a to i tak było 60% środków jakie tam zainwestowali. Zaangażowanie i pasja jaką oboje włożyli w winnicę spowodowała, że ich wina są w 100% ekologiczne, a ich produkcja to ok 5000 butelek rocznie (dowiedzieliśmy się o tym bez pytania?) z 11 odmian winorośli. Swoje wina sprzedają lokalnie osobom prywatnym oraz restauracjom z którymi współpracują. Państwo Adamczykowie są dumni ze swojego dzieła. Jak powiedziała nam właścicielka, to zajęcie dla pasjonatów, a nie dla ludzi, którzy liczą na szybkie zarabianie pieniędzy. Potrzeba bardzo dużo wysiłku, żeby wyhodować winorośl, a potem wyprodukować wino, co w zależności od odmiany trwa od kilku miesięcy do roku. Praca w winnicy trwa cały rok. Winogrona zbierają na jesieni. Ale na tym się nie kończy. Wszystko robią sami od A do Z: tłoczenie, macerowanie, fermentacja, przelewanie, a potem butelkowanie. Do tego prace przy krzewach, pielęgnacja, podcinanie. Dla dwóch osób ponadhektarowa uprawa to bardzo dużo pracy. Czasem korzystają z pomocy pracowników sezonowych, ale tylko przy najprostszych pracach. Winorośl to specyficzna materia, wymagająca wiedzy i doświadczenia. Warto tu przyjechać nie tylko dla wina, ale także dla widoków, które budzą skojarzenia z winnicami w Toskanii. Kupiliśmy Solaris, Cuvee i Hibernal.
Następna dzisiaj winnica to dawniej Solaris, a od dwóch lat Mickiewicz (konieczna zmiana nazwy z tego względu, że Solaris to nazwa własna szczepu winorośli). Powstała w 2004 roku i była jedną z pierwszych, o ile nie pierwszą winnicą na Lubelszczyźnie. Zaczęło się jak zwykle od kilkudziesięciu krzewów jak powiedział nam właściciel, pan Maciek, teraz zajmuje 1,2 ha a wyjątkowe wapienne siedlisko pozwala na wytworzenie doskonałych jakościowo win. Za kilka minut przekonaliśmy się o czym mówi. Smak był na prawdę wyśmienity, był taki….że kupiliśmy cały karton, który pan Maciek obiecał wysłać nam kurierem do Łodzi. W tym jak opowiadał nam o swoich winach widać było prawdziwą radość z tego co robi i z sukcesów jakie odniósł. A to jakim jest pozytywnym człowiekiem i jaki ma dystans do siebie świadczą etykiety na butelkach win które produkuje. Na etykietach pojawiła się na nich seria kolorowych kaloszy wszystkich członów rodziny, którzy pracowali przy zakładaniu winnicy oraz nazwisko Mickiewicz. Można powiedzieć jedno. W tych „kaloszach” butelkom jest do twarzy. SUPER.
Dochodziła już 14-ta, a przed nami było jeszcze jedno miejsce – Domowa Kalisja w Starych Kaliszanach. Właściciel, który nie mieszka na miejscu, specjalnie dla nas przyjechał. Kiedy dojechaliśmy, przywitało nas sympatyczne małżeństwo emerytów, na stole stały już kieliszki oraz różne rodzaje sera. Ich winnica to zaledwie 0,5 ara, kilkadziesiąt krzewów, z których produkuje wino na własne potrzeby, nawet ich nie etykietując. Pan Ryszard Rejowski założył ją w 2006 nie dla biznesu, ale z pasji do wina. Jego wina przeznaczone są do konsumpcji po co najmniej po 3 latach leżakowania. Właściciel okazał się wspaniałym gawędziarzem i gdyby nie to, że zrobiła się pora MOCNO poobiednia, to opowieściom nie byłoby końca. Na koniec kupiliśmy 2 butelki i ruszyliśmy w kierunku Kazimierza. Po drodze zatrzymaliśmy się w zajeździe rybnym Pustelnia (zaraz za Opolem Lubelskim). Tak pysznych ryb i tak oryginalnie podanych jeszcze nie jedliśmy. Doti zamówiła Pstrąga Butterfly (z brzoskwinią, miętą i chili), a ja Pakę Rybaka. Palce lizać. Po 18-tej dojechaliśmy do galerii sfinalizować zakup Bachanka?. Cudny dzień.
Ilość zakupionych butelek : szt.11 (6 kurierem)?
Dzień ósmy, czwartek -3 września: Kazimierz n/Wisłą – Sandomierz – 130 km.
Dziś gnamy do Sandomierza i planujemy zwiedzanie 2 winnic. Miały być trzy, ale niestety Winnica Płochockich do soboty jest niedostępna dla gości z uwagi na rozlewanie wina. Jako pierwszą odwiedziliśmy winnicę Nad Jarem – niewielką, rodzinna winnicę Sylwii i Mateusza Paciura. Po degustacji właściciel oprowadził nas po winnicy – widok był powalający w promieniach popołudniowego słońca. Prawdziwa sandomierska Mała Toskania z widokiem na dolinę Wisły. Zakupione Rose.
Potem pojechaliśmy do Winnicy Sandomierskiej w Dwikozach gdzie o 17-tej miało zacząć się zwiedzanie. Właściciel oprowadził całą grupę po winnicy, pokazał jak kształtuje się winorośl, a następnie w budynku winiarni opowiedział o całym procesie tworzenia wina. O degustacji i serach już nie piszę, bo to przecież oczywiste. Zakupione Sandomirus riesling. Podczas wieczornego spaceru po sandomierskiej starówce, uważając, żeby nie przejechał nas rozpędzony ojciec Mateusz ? podjęliśmy decyzję, że na dzień zahaczymy o Łódź, chociażby dlatego, że Guzzilla nie udźwignie więcej nadbagażu w postaci wina, a wymiana garderoby też się przyda. Ponieważ prognoza pogody na zachodzie miała się poprawić, niewykluczone, że pojedziemy zwiedzić Drogę Romantyczną w Niemczech, a jeśli starczy nam czasu, to nawiedzimy Winobranie 2020 w Zielonej Górze.
Ilość zakupionych butelek : szt.2
Dzień dziewiąty, piątek -4 września: Sandomierz – Łódź – 275 km.
W pięknej pogodzie przelot do Łodzi z przerwą na kawę u kolegi z Forum Virago, Grześka.
Dzień dziesiąty, sobota – 5 września.
Odpoczynek, mycie motocykla i ponowne pakowanie. Aby podróż uznać za nieprzerwaną, postanowiliśmy nie spać w naszym łóżku, tylko w „pokoju gościnnym”, a obiad zjedliśmy w restauracji?.
Dzień jedenasty, niedziela – 6 września: Łódź – Zwickau – 641 km.
Na dziś mamy w planach dojechanie do Zwickau. Ekspresówki i autostrady non stop, spanie w przydrożnym hoteliku. Nic ciekawego.
Dzień dwunasty, poniedziałek – 7 września: Zwickau – Tauberbischofshein – 301 km.
Wstaliśmy raniutko i zaraz po śniadanku (chleb z mielonką i musztardą?) ruszyliśmy w stronę Drogi Romantycznej, która zaczyna się w Wurzburgu, a kończy w Fussen. Usłyszałem o niej kilka lat temu oglądając kolejny odcinek serii Najwspanialsze Trasy Motocyklowe które objeżdżał Henry Cole. W jednym z opisów przeczytaliśmy :”Romantyczna Droga w Niemczech jest jednym z najatrakcyjniejszych widokowo szlaków turystycznych dzięki wspaniałej i świetnie zachowanej architekturze średniowiecznej, dramatycznemu konturowi Alp na horyzoncie i miasteczkom, które należą do najbardziej malowniczych w całej Europie”. Wyglądało to naprawdę interesująco, zakręty, lasy i rozwiane włosy podziałały na wyobraźnię, chociaż z drugiej strony Niemcy i ich romantyzm bardziej kojarzy się z : czołgami Tygrys, 1,9TDI, Simsonem, Trabantem czy wreszcie z filmami, w których powtarzany jest zwrot: „ja naturlich” ?. (Koledzy mi opowiadali, ja żadnego nie oglądałem. Przysięgam). Żeby wyrobić sobie swoje zdanie, ruszyliśmy tropem Henry’ego.
Do Wurzburga mieliśmy jeszcze około 250 km i 3 godziny jazdy, ale przez korki na autostradzie straciliśmy prawie godzinę. Zresztą, jak już pisałem w poprzedniej relacji, autostrady niemieckie „stoją” i jeśli ktoś planuje podróż nimi, musi uzbroić się w dużo cierpliwości. Jak tylko wjechaliśmy do Wurzburga zobaczyliśmy górująca nad nim potężna twierdzę Marienberg. Miasto to jest również znane i cenione z produkcji wina, co nam akurat bardzo odpowiadało. Ale kiedy Doti zaproponowała odwiedzenie jednej z nich” wyraziłem swoją dezaprobatę”, a ta z kolei została później ukarana, ale o tym dalej. Na pierwszy ogień poszedł Pałac Biskupi, jeden z najznamienitszych zabytków architektury barokowej w całej Europie. Słynie z bogato zdobionych wnętrz. Szczególnie warta uwagi jest klatka schodowa. Niestety wewnątrz nie można robić zdjęć ale Doti „niechcący” kilka się udało. Ja oczywiście w tym czasie wylegiwałem się na słońcu na jednej z ławeczek w pałacowym ogrodzie (koniecznie trzeba tam zajrzeć, bo są niezwykle urokliwe). Szybki spacer po mieście pozwolił nam odkryć kilka interesujących punktów takich jak Katedra Św. Kiliana, kościół Marienkapehe. Samo miasto jednak nas nie zachwyciło, a najgorsze jest to, że podczas spaceru zgubiłem swoją ulubioną bluzę, która przejechała ze mną wszystkie wyprawy. I to była chyba ta kara. Nawet przejście tą samą drogą w poszukiwaniu mojego “garażu” (tak bluza była nazywana) nie przyniosło efektów.
Następnie skierowaliśmy się ku Twierdzy Marienberg aby spojrzeć z wysokości na odwiedzane przez nas miasto. Odpuściliśmy sobie zwiedzanie wnętrz i rozkoszowaliśmy się widokiem na rzekę Men oraz most Alte Meinbrucke. Prosto z Twierdzy (ok.16-tej) pojechaliśmy do miasteczka Tauberbischofshein, na zachodnim krańcu doliny Tauber. Jego nazwa w dosłownym tłumaczeniu oznacza „dom biskupa Tauber”. Według tych, którzy już tu byli, to absolutny HIT Bawarii. My nie mamy jeszcze żadnego porównania, więc się nie wypowiadamy, ale miasteczko bardzo czyste i zadbane.
Byliśmy bardzo głodni, więc usiedliśmy w pierwszym napotkany bistro na obiad. Właściciel mówił po angielsku i przetłumaczył nam menu, bo wybór potraw w Niemczech wcale nie jest oczywisty. Był tak miły, że nawet zapytał czy nie potrzebujemy noclegu. Kiedy odpowiedzieliśmy, że tak, zadzwonił gdzieś i za chwilę podał adres, pod który mamy się udać. Pokoje wynajmowała Polka(która w przeciwieństwie do Wandy, wyszła za Niemca?). Cena promocyjna 40€. Bierzemy, bo cena w tych okolicach to ok.80€.
Dzień trzynasty, wtorek – 8 września: Tauberbischofshein – Nordlingen -180 km.
Kolejnym ważnym przystankiem do którego dziś zmierzamy jest oddalony o ok. 65 km, Rotenburg ob Der Tauber. Nazwa ta oznacza ”czerwoną fortecę nad Tauber”, co odnosi się do lokalizacji miasteczka nad rzeką Tauber i czerwonych dachów jego zabudowań. Dobrze zachowane mury miejskie Rotenburga punktują aż 42 bramy i wieże. My zatrzymaliśmy się przy Klingentor, działającej jako wieża ciśnień i w jej cieniu zostawiliśmy moto z całym dobytkiem. Najpierw poszliśmy „dołem” wzdłuż murów miasteczka, minęliśmy jeszcze kilka wież (m.in. Ratuszową) by wejść do centrum i wtopić się w miasto, które tak nas wciągnęło, że spędziliśmy w nim kilka godzin.
Jest to nasze pierwsze typowo średniowieczne miasteczko w Niemczech i jak się okazało nie mogliśmy trafić lepiej! Budynki, kościoły, bramy, mury obronne, mieliśmy wrażenie, że wręcz cały gród pamięta czasy odważnych rycerzy czy okrutnych polowań na czarownice (które na niemieckich ziemiach były dość popularne). Jeżeli chcielibyście wybrać się w tamte rejony, za żadne skarby nie pomińcie tego miasteczka! Każde z nas chętnie by się w nim zagubiło na zawsze. jedyne co psuje panujący tam klimat to…przypomnienie, że jednak nie żyjemy w średniowieczu i wszędzie w około wśród pięknych wąskich uliczek zaparkowane są totalnie nie pasujące do niczego samochody…Spacerując brukowanymi uliczkami patrzyliśmy na budynki, z których każdy był jedyny w swoim rodzaju. Niektóre z najbardziej niezwykłych, to Fleisch und Tanzhaus (Dom Mięsa i Tańca) czy Ratusz, o urozmaiconej architekturze. Co jeszcze trzeba zrobić będąc w Rotenburgu? Iść na zakupy. Wyposażenie oraz wystrój niektórych sklepów zawstydziłby niejedno muzeum. Sklep z replikami broni czy rycerskich zbroi, a za chwilę dla odmiany stoiska z pluszakami różnej wielkości. Moja Doti, kolekcjonerka misiów z akcji TVN Kup Misia, nie mogła oderwać od nich wzroku. Jednak hitem były sklepy z ozdobami Bożonarodzeniowymi. Ponieważ w środku działała klimatyzacja, nieważna była pora roku i brak śniegu, wszędzie czuliśmy ducha świąt. Doti otworzyła szeroko oczy i zastygła. Zabawek i kolorowych ozdób, szalejących światełek nigdy tyle nie widzieliśmy. Ceny tych cudeniek były nieziemskie, więc mogliśmy tylko na nie popatrzeć jak dzieci przez szybę, na słodycze. Zresztą na nasze usprawiedliwienie), byliśmy motocyklem, więc i tak nie mogliśmy wiele przewieźć:). Później chodziliśmy od sklepu do sklepu, robiliśmy dziesiątki zdjęć i rozkoszowaliśmy się duchem miasta. W jednym ze sklepików kupiłem swojej Towarzyszce w podróży i przez życie drobne “conieco”. w końcu jesteśmy ze sobą ponad 35 lat:).Na koniec na jednej z wież weszliśmy na górę murów, by obejść miasto dookoła i podziwiać je z góry. W promieniach popołudniowego słońca wyglądało zjawiskowo. Zrobiło się późnawo, a my jeszcze dziś chcieliśmy dotrzeć do położonego nad rzeką Eger miasteczka Nordlingen i oczywiście znaleźć tam nocleg. Jedno i drugie się udało, ale na zwiedzanie Starego Miasta ruszyliśmy dopiero około 19-tej. Stare miasto posiada charakterystyczny owalny kształt i podobnie jak Rotenburg, otoczone jest średniowiecznymi murami obronnymi. Przechodząc się uliczkami natrafiliśmy na Polskie Delikatesy:). W jednym z pubów spróbowaliśmy lokalnego piwa i ok. 22-ej wróciliśmy do hotelu.
Dzień czternasty, środa – 9 września: Nordlingen – Petting -439 km.
Dziś na jeden dzień zjechaliśmy z Drogi Romantycznej by pojechać do oddalonego o 180 km Stuttgartu do muzeum Porsche. Będąc tak blisko legendy, grzechem byłoby go nie zobaczyć, tym bardziej, że mamy już na swoim koncie muzeum Ferrari, Moto Guzzi czy wreszcie Skodę. Pod gmach muzeum ( w dosłownym tego słowa znaczeniu), czyli na podziemny parking, trafiliśmy bez problemu. Windą do góry i już jesteśmy przy kasach. Cena biletu śmiesznie niska, w porównaniu z Ferrari, bo wynosiła tylko niecałe 10€. Z holu wspięliśmy się po spektakularnej rampie prowadzącej do wejścia do obszernej powierzchni wystawienniczej, gdzie zobaczyliśmy wstępny przegląd imponującej kolekcji. Tutaj możemy zdecydować, czy zacząć od historii firmy sprzed 1948 r., czy udać się bezpośrednio do głównej części wystawy, która przedstawia historię produktów Porsche i sportów motorowych w porządku chronologicznym. My zaczęliśmy chronologicznie. Specjalna interaktywna ściana, która za pomocą gestów steruje multimediami czeka na zwiedzających pod koniec zwiedzania muzeum. Instalacja o długości 12 metrów obejmuje dziewięć dekad historii motoryzacji na podstawie 3.000 zdjęć, rysunków i danych technicznych, umożliwiając poznanie prawie wszystkich samochodów ulicznych i wyścigowych Porsche. Ciekawostką na wystawie stałej jest interaktywna instalacja dźwiękowa „ Porsche in the Mix” – jedyna w swoim rodzaju na świecie. Tutaj odwiedzający wybierają swój ulubiony model pojazdu z siedmiu. Eksponat odtwarza charakterystyczne dźwięki pojazdów, od 356 i 911 do 918. Zwiedzający mogą następnie aktywować osiem dodatkowych dźwięków, a następnie ponownie je włączyć za pomocą ekranu dotykowego. Dźwięki, takie jak wskaźniki, zamykanie drzwi i dźwięki silnika, są zintegrowane z ścieżką muzyczną. Poszczególne dźwięki są następnie stopniowo łączone w kompletną kompozycję. Niesamowite uczucie:).
Wieczorem dotarliśmy do miejscowości Petting (swoją drogą dość oryginalna nazwa :)) nieopodal Schwangau, aby zobaczyć jutro zamki Królewny Śnieżki :).
Dzień piętnasty, czwartek – 10 września: Petting – Schwangau i okolice – 117 km.
Niezłego szoku dzisiaj doznaliśmy przy śniadaniu (nocleg mieliśmy „na bogato”). Najpierw kelnerka wskazała nam stolik przy którym mamy usiąść i jak mamy usiąść, tzn. zachować odległość od innych gości i sąsiedniego stolika, przy którym zresztą nikt nie siedział. Śniadanie było w formie szwedzkiego stołu, ale żeby do niego podejść i wybrać to co chcemy zjeść trzeba było „uzbroić się” w maseczki i jednorazowe rękawiczki. Reżim sanitarny w Niemczech momentami dochodzi do granicy absurdu, ale może to lepsze, niż zupełna beztroska jaką widzieliśmy w Serbii. Po śniadaniu ruszyliśmy do Schwangau. Niestety droga na Fussen była zamknięta i nawigacja G…gle poprowadziła nas objazdem o ok. 10 km dłuższym ( droga WM3). I właśnie na tym odcinku zobaczyliśmy Bawarię taką, jaką sobie wyobrażaliśmy. Zielone pola, łąki i lasy i wreszcie, cytowane wcześniej „dramatyczne kontury Alp”. I do tego wszystkiego jeziora w których odbijało się słońce. I tak rozkoszując się widokami, po około godzinie dojechaliśmy do Schwangau, a konkretnie na parking pod zamkami. Cena dla motocyklistów – 3€ za 6 godzin. Na parkingu doszedł do nas gość pobierający opłaty, którym okazał się Ukrainiec dość nieźle mówiący po polsku. Daliśmy mu 5€ i bez obaw zostawiliśmy na motocyklu nasze kurtki i kaski. Od niego też dowiedzieliśmy się, że niestety nie ma już biletów na zwiedzanie zamków. W sumie, można się było tego spodziewać.
Zanim przejdę do szczegółów trochę historii zaczerpniętej z netu. Zamek Schloss Neuschwanstein – bajkowy zamek, który zainspirował znany dziś z Disneylandu zamek Królewny Śnieżki. Zbudowany na zamówienie króla Ludwika II Witellsbacha, jako jego osobiste ustronie, zamek składa się z kilku niezależnych budowli ozdobionych wieżami i balkonami, wieżyczkami, iglicami i rzeźbami. Efekt to stylizowany budynek o niezwykle miłej dla oka formie. Disneyowski zamek Śpiącej Królewny kojarzy chyba każdy. Nie każdy jednak wie, że tę bajkową budowlę wzorowano m.in. na niemieckim zamku Neuschwanstein. Ta bawarska perełka szlaku romantycznego wzniesiona została w 1869 roku na polecenie króla Ludwika II Wittelsbacha. Władca ów, zwany tez Bajkowym Królem, wymarzył sobie rezydencję rodem z legend o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu. Zamek ten zachwyca niebywałą wręcz mieszanką stylów. Gdy dodamy do tego jeszcze ukazujący się w tle alpejski krajobraz, zrozumiałe stanie się dlaczego zamek ten jest najczęściej fotografowanym budynkiem w Niemczech. Obecnie dzień w dzień miejsce to odwiedzają tłumy turystów. Jeżeli nie lubicie stać w kolejkach od razu można przejść na most wiszący Marii, Marienbrucke i podziwiać bajkowy zamek w pełnej chwale. Do zamku Neuschwanstein, jak i do mniej uczęszczanego Hohenschwangau, można dotrzeć pieszo, bryczką (4,5€) lub autobusem (2€), który odjeżdża z ostatniego parkingu. My jako pierwszy wybraliśmy Hohenschwangau i prawdę powiedziawszy, kiedy dowiedzieliśmy się, że nie ma biletów, to myśleliśmy, że będzie można wejść chociaż na podzamcze za murami obronnymi. Niestety, nieprzejednana pani bileterka rozmyła nasze marzenia o wejściu. Pogoda była tak cudna, że z przyjemnością ruszyliśmy w kierunku drugiego zamku. Marsz zajął nam około godziny w pięknych okolicznościach przyrody. Droga przypominała trochę tę na Morskie Oko i nawet bryczki z turystami były. Tutaj też nie było opcji wejścia do środka, więc pozostało nam odstać w 40 minutowej kolejce na taras widokowy, rzeczony wcześniej Marienbrucke. Widać stamtąd cały zamek jak na dłoni i można zrobić wspaniałe fotki.
Zamki to nie jedyna atrakcja Schwangau. U podnóża zamków rozpościera się wspaniałe alpejskie jezioro z przeźroczystą wodą, które można obejść dookoła bądź wypożyczyć łódkę i popływać. Jezioro ma długość 2 km, a spacer dookoła zajmuje około 90 minut. Ponieważ w planach mieliśmy jeszcze spacer po Fussen, przeszliśmy ok ¼ trasy, co z drogą powrotną i tak dało ½ :). Chcąc „zaliczyć” wszystkie te atrakcje, trzeba przeznaczyć przynajmniej 1 dzień (bez zwiedzania zamków). My mieliśmy w planie dojechać do Fussen, gdzie kończy się Droga Romantyczna. Po zaparkowaniu w centrum miasteczka spacerowym krokiem obeszliśmy całe stare miasto. I tak skończyła się nasza przygoda z Romantische Strabe.
Jeśli chodzi o nasze odczucia odnośnie Romantycznego Szlaku, to stwierdzam, że magia telewizji wprowadziła nas w błąd. Gdyby nie miasteczka i zamki, to bylibyśmy zawiedzeni, bo sama Droga przypomina naszą „wojewódzką”, zatłoczoną, pełną tirów. Dopiero kiedy z niej zjechaliśmy zrobiło się przyjemnie. Sielskie, wiejskie krajobrazy Bawarii mącił tylko wszędobylski zapach. Z niemal każdego gospodarstwa, tuż po zachodzie słońca czaiły się ogromne John Deere-y z wielkimi bekami żeby wywieźć to, co „Milki” wydaliły przez cały dzień. Jutro bez wielkiego żalu opuścimy „niemcownię” w której: zgubiłem bluzę, nie zjadłem nic dobrego, nie obejrzałem zamków od środka. Auf Wiedersehen Deutschland.
Dzień szesnasty, piątek – 11 września: Petting – Lubań – 668 km.
Dziś „dzień drogi”. Zakorkowanymi autostradami dotarliśmy do naszego ulubionego Zajazdu Łużyckiego w Lubaniu. Tak „na oko”, gdybyśmy nie byli motocyklem, to musielibyśmy odstać na autostradach z 10 do 12 godzin. Masakra.
Dzień siedemnasty, sobota – 12 września: Lubań – Zielona Góra – 113 km.
Lokalnymi drogami, jak najdalej od autostrad ruszyliśmy w kierunku Zielonej Góry. Nie mogło być inaczej, bo właśnie tam trwało Winobranie 2020, czyli idealne zwieńczenie naszej enowycieczki. Ale wcale tak nie musiało być, bo wczoraj nie mogliśmy znaleźć na Bookingu żadnych wolnych miejsc w cenach które byłyby do przyjęcia. Dopiero Doti przez przypadek trafiła na stronę Meteor.pl i tam pojawiło się parę ofert. Oczywiście większość miejscówek była już nieaktualna. Dopiero właściciel Mini Hotelu „Zajazd” okazał się bardziej rozmowny, a po tym jak usłyszał, że jesteśmy motocyklistami na winnym szlaku, okazał się super pomocny. Mimo zarezerwowanych wszystkich pokoi, obdzwonił swoje rezerwacje, jedna parę „skłonił” do jej odwołania mówiąc, że będą mieli daleko do centrum i oddzwonił do Doti z informacją, że staliśmy się posiadaczami wolnego 2-osobowego pokoju. Po dojechaniu na miejsce, właścicielka Kasia powitała nas uroczym „witamy farciarzy”. Szybka przebiórka i autobusem linii 17 ruszyliśmy na spotkanie z winem. Pierwsze kroki skierowaliśmy pod Filharmonię, gdzie był punkt sprzedaży biletów na winobusy, które obwoziły gości po okolicznych winnicach. Bilet kosztował 50zł/os. i obejmował przewodnika, zwiedzanie winnicy z właścicielem i oczywiście degustację. Postanowiliśmy jechać do trzech. Mało to nie było ale jak to mówią, raz nie zawsze. Ponieważ dzisiaj mogliśmy zwiedzić tylko jedną z winnic, mieliśmy 4 godziny czasu do odjazdu winobusa. Czas ten spędziliśmy na spacer po domkach winnych, gdzie oferowali do spróbowania swoje wina, winiarze. Doti skrupulatnie notowała, które wina smakują nam najbardziej, żebyśmy mogli po powrocie z winnicy je kupić. Przed 17-tą zameldowaliśmy się przed filharmonią i pojechaliśmy do winnicy Pod Lubuskim Słońcem. Droga trwała 45 minut i był czas na to, żeby posłuchać o początku i historii winiarstwa na tych terenach. A zaczęło się bardzo dawno, bo już w 1150r osadnicy z Flandrii przywieźli ze sobą pierwsze sadzonki winorośli. Wiązało się to oczywiście z chrześcijaństwem, bo wino potrzebne było do liturgii. Jednak największy rozwój zielonogórskich winnic miał miejsce w latach 60 XIX w. kiedy to winnice w Europie zachodniej i południowej zaczęła niszczyć plaga filoksery zwanej czasami mszycą winną. Piaszczysta gleba nie sprzyjała rozwojowi szkodnika w Środkowym Nadodrzu, dlatego wtedy winiarstwo zielonogórskie przeżywało swój rozkwit. Po II wojnie światowej ilość winnic zaczęła stopniowo maleć. Większość mieszkańców została przesiedlona na zachód, w ich miejsce przybyli mieszkańcy z kresów wschodnich gdzie nie było takich winiarskich tradycji. Zaczęto produkować wina owocowe z niewielkim udziałem winogron i rozlewać wina zagraniczne. Ostatnią winnicę przestano uprawiać w 1977r. Z 750ha sprzed wojny zostało 0. Dopiero po przemianach ustrojowych w 1989 r winiarstwo na tych terenach zaczęło się odradzać i proces ten trwa nieprzerwanie do teraz. A kim są teraźniejsi winiarze? Przede wszystkim pasjonaci, którzy nie boją się wyzwań i nie bójmy się tego stwierdzenia, ludzie z “grandes cojones” stawiającymi czasami wszystko na jedną kartę, a czasami może lekko szaleni. Tak jak nasza pierwsza gospodyni Bożena Schabinowska – absolwentka ASP w Krakowie, artystka, która jak sama powiedziała, przed decyzją o założeniu winnicy wypiła z pięć win w życiu, a o winach wiedziała tyle, że są białe, różowe i czerwone i jakieś wermuthy. W winiarzach podoba mi się to, że są moim przeciwieństwem, czyli bardzo dużo mówią, opowiadają historie ze swojego życia, są mega otwarci dlatego czas przy nich bardzo szybko płynie. Tak było i tym razem. Ledwie się spostrzegliśmy pora była wracać .Do Zielonej Góry wróciliśmy ok. 20.30, zakupiliśmy dwa kieliszki i chodziliśmy od domku winiarskiego do domku winiarskiego, próbowaliśmy win i rozmawialiśmy z właścicielami winnic. Mówiliśmy im o naszej motoenoturystyce i to od razu budziło zainteresowanie i stawiało nas w lepszym świetle. Spotkaliśmy nawet wśród nich fana Moto Guzzi. Na koniec kupiliśmy wyselekcjonowane wcześniej wina i ponieważ widać było, że niektórzy przesadzili z ilością, na wszelki wypadek zawinęliśmy się do hotelu.
Na tarasie siedzieli nasi gospodarze ze swoimi przyjaciółmi, pijąc oczywiście wino. Zaprosili nas na „nocne Polaków rozmowy”, a my z chęcią skorzystaliśmy. Warto było, bo dowiedzieliśmy się ile straciliśmy omijając w naszych wyprawach ten region. Igor i Kasia (z którymi przeszliśmy na TY) powiedzieli nam, że jeżeli będziemy chcieli przyjechać jeszcze w te okolice, to przygotują nam pełną listę miejsc, które powinniśmy zobaczyć. Już dziś wiemy, że tam wrócimy.
Ilość zakupionych butelek : szt.7
Pod Lubuskim Słońcem – Biana – kupaż równych części odmian bianca i innych aromatycznych odmian z 2017 roku
Winnica Mozów – Cabernet Cortis – czerwone wytrawne
Winnica pod wieżą – Notevole – białe wytrawne – szczep Solaris
Winnica Miłosz – Lauda – białe wytrawne – kupaż Pinot Blanc, Devin i Kernling
Winnica Cantina – Riesling – białe wytrawne, Vere Venta – białe wytrawne (kupaż Hibernal, Pinot Gris i Bianka)
Dzień osiemnasty, niedziela – 13 września: Zielona Góra – komunikacja miejska i winobusy:).
Około 9-tej zeszliśmy na śniadanie. To był kolejny szok. Deska serów i wędlin, sałatka ze świeżych owoców i warzyw, jajecznica na boczku-wszystko pięknie podane. Nie do przejedzenia. A sił potrzebowaliśmy, bo przed nami dwie winnice. Pierwsza, to Julia w Starym Kisielinie. I tu kolejna opowieść, inna motywacja, inna historia, potem degustacja, spacer po winnicy. W między czasie obiad i wypad do kolejnej, Saganum w Żaganiu. O tyle ciekawa, że mieści się na terenie starego klasztoru Augustianów, Klimat temu miejscu nadał fakt, że mieści się w piwnicach klasztoru. Oczywiście wysłuchaliśmy kolejnych opowieści i historii właściciela Marcina Furtaka, którego fenomen polega na tym, że za wyprodukowane przez siebie wina, w ciągu pierwszych 14 miesięcy zdobył 20 różnego rodzaju wyróżnień na konkursach winiarskich w kraju i za granicą. I to jeszcze zanim rozpoczął ich oficjalną sprzedaż. W drugim życiu zajmuje się renowacją i konserwacją zabytków, to właśnie ta działalność pozwoliła na stworzenie absolutnie wyjątkowej dojrzewalni win. W Żaganiu znajduje się bowiem ogromny, Poaugustiański Zespół Klasztorny, którego częściową renowacją zajmuje się właśnie On. Zaproponował proboszczowi, by wina – w nawiązaniu do historii tego miejsca, istnieją bowiem dokumenty potwierdzające uprawę winorośli i produkcję wina do celów turystycznych przez zamieszkujących klasztor augustianów – dojrzewały w piwnicach klasztornych. Pomysł spotkał się z aprobatą, więc dziś znajdują się tam już wina czerwone, w przyszłości mają do nich dołączyć także wina musujące. Marcin odtwarza także niewielką, przyklasztorną winnicę, a w przyszłości pojawić się ma sala degustacyjna i muzeum. W czasach, w których mówimy o spędzaniu urlopu w kraju i stale rozwijającej się enoturystyce chyba trudno o lepszy pomysł.
Pełni wrażeń wróciliśmy do hotelu na pożegnalną butelkę wina i ….pakowanie. Niestety moja nowa „aktywność” zawodowa skróciła nasz urlop i jutro wracamy do domu.
Ilość zakupionych butelek : szt.1
Winnica Saganum – Riesling – wino białe wytrawne.
Dzień dziewiętnasty, poniedziałek – 14 września: Zielona Góra – Łódź – 275 km.
Na dojazd do domu mieliśmy cały dzień, dlatego w nawigację wbiłem „omijaj autostrady”. Dzięki temu poprowadziła nas przez ostatnią atrakcję podczas tego urlopu czyli Lubuskie Centrum Winiarstwa w Zaborze przy którym jest największa winnica w Polce o obszarze 35ha którą uprawia 13 lubuskich winiarzy. Po zwiedzeniu ruszyliśmy niespiesznie dalej. Do domu dotarliśmy wieczorem z jednej strony zadowoleni że już, z drugiej, z pewnym niedosytem. Ale co tam, jeszcze tylko 11 miesięcy i znowu urlop?.
Dla “starszaków” konkurs pt. Znajdź swoją etykietę 🙂
PODSUMOWANIE.
Pora na podsumowanie naszej nietypowej podróży. Sporo nas nauczyła i otworzyła “klapki” na sprawy, o których nie mieliśmy pojęcia a przez bezpośredni kontakt z osobami, które pracują przy produkcji wina. Wbrew pozorom, często niedoceniane i traktowane po macoszemu polskie wina, cieszą się rosnącą popularnością, a ich smak jest doceniany przez wielu smakoszy tego trunku. Winnice rozsiane są po całym kraju, choć zdecydowaną większość znajdziemy na południu. Wina są doceniane zarówno przez amatorów, jak i specjalistów. Polskie winiarstwo, jak twierdzą ludzie, którzy się dobrze na tym temacie znają, jest na coraz wyższym poziomie, a białe wina są naprawdę fantastyczne. Produkowane są albo ze szlachetnych szczepów winogron, vitis vinifera albo z hybryd niemieckich bądź austriackich. Owe hybrydy tworzone są specjalnie pod chłodniejsze i bardziej wymagające warunki klimatyczne (krótszy okres wegetacji, przymrozki, burze, gradobicia) jak np. solaris czy johanniter. Czerwone wina robi się przede wszystkim z hybryd, nie ma szczepu, który do końca przyjąłby się w Polsce. Hodowane są przede wszystkim rondo i regent, choć niektórzy oferują też pinot noir. Faktem, który klientów od polskich win może początkowo odciągać jest na pewno cena, która jest – na tle innych – stosunkowo wysoka. To jednak wcale nie wynika z kaprysu właścicieli winnic, ale z kwestii bardzo przyziemnej – butelek jest po prostu niewiele. We Włoszech, Hiszpanii, Portugalii czy chociażby Niemczech winnice przekazywane są z pokolenia na pokolenie, produkowane jest wiele tysięcy butelek. U nas winiarstwo jest dopiero w okresie “niemowlęctwa” a każdy rocznik to tak na prawdę swego rodzaju “prototyp”, który musi kosztować.
To tyle jeśli chodzi o enoturystykę a teraz tradycyjnie podróż w liczbach:
Przejechane kilometry – 5493km
Zużyte paliwo – 311l
Średnie spalanie – 5,6/100
Koszty paliwa – 19€/740PLN/30450Ft
Zakupione butelki – 27 szt.
Kłótnie małżeńskie ? – 0.