Tym razem nie będzie zbyt długiego opisu podróży. Raz z powodu tego, że wypad był krótki i spontaniczny, dwa – prześladował nas pogodowy pech i nie było warunków żeby robić zapiski.
Wyjazd różnił się również od innych tym, że oprócz „pełnej obsady” naszego motocykla również motocykl Hansa zyskał dodatkowe „obciążenie” w postaci Emilki „Emi”.
Początkowo mieliśmy zakończyć sezon 2015 w Alpach ale ponieważ byliśmy w stałym kontakcie z naszymi przyjaciółmi z Forum Miłośników Yamahy Virago, którzy wyjechali kilka dni wcześniej do Rumunii i przesyłali nam zdjęcia ze swojej podróży, widząc jaką mają świetną pogodę, postanowiliśmy podążyć za nimi.
Z punktu startowego w Białce Tatrzańskiej do Sapanty wyjechaliśmy w deszczu ale w końcu w Rumunii jest „plaża” jak wynikało z informacji od „chłopaków”, więc chwilę możemy się przemęczyć. Niestety w deszczu dotarliśmy na miejsce. Wprawdzie na Węgrzech na chwilę przestało padać, ale za to wiatr był taki, że nasze motory ledwo składały się w zakrętach. Dobrze chociaż, że w Sapancie mieliśmy znaną nam sprzed dwóch lat miejscówkę do spania, więc w ciszy nocy po leśnych winklach grzaliśmy „w ciemno”. Trudy tego dnia wynagrodziło nam dopiero śniadanie przygotowane następnego ranka przez gospodynię.
Prawdę powiedziawszy każdy kolejny dzień można było rozpoczynać od słów „znowu pada”. Nawet cmentarz w Sapancie zwiedzaliśmy w ulewnym deszczu, dobrze, że dwa lata wcześniej dość dokładnie go obejrzeliśmy. Najbardziej przydatnym ekwipunkiem podczas całej eskapady były „przeciw deszczówki”, a telefony od „Bacy”- „przywódcy konkurencyjnej grupy” i opowieści o „krótkich rękawach” i 30 stopniach tylko potęgowały naszą zazdrość i frustrację. Dlatego też podjęliśmy decyzję, że spotkamy się ze śląską ekipą gdzieś na Bukowinie, podrzucimy im swoją pogodę, niepostrzeżenie zabierając im słońce.
Spotkaliśmy się kilka kilometrów za Kacyką. Szukaliśmy noclegu, kiedy usłyszeliśmy „bulgoty” motocykli jadących z przeciwka. Tak się szczęśliwie zdarzyło, że do spotkania doszło przed bramą z napisem „Coliba”. Okazało się, że właścicielka ma polskie korzenie i doskonale mówi po polsku. Obiecała nam przygotować grilla i postawić coś szklanego na stole, do tego pyszne kiszone rumuńskie ogórki według polskiego przepisu babci naszej gospodyni. Nie daliśmy się długo przekonywać a „góralu, czy Ci nie żal” chyba do tej pory dźwięczy w wielu rumuńskich uszach.
Obudził nas „tupot białych mew”, ale kawa postawiła wszystkich na nogi. Postanowiliśmy wspólnie pośmigać po Bukowinie i pokazać Grupie Śląsk polskie wsie. Na „pierwszy ogień” poszedł Nowy Soloniec, później próbowaliśmy dojechać do Polany Mikuli, ale tylko Hansowi z Emką na ich niebieskim czołgu udało się dojechać. Zwiedziliśmy jeszcze kopalnie soli w Kaczyce i nasze drogi musiały się rozstać.
Po serdecznym pożegnaniu ruszyliśmy „ku słońcu”, zacierając ręce z radości, że los się wreszcie odwróci.
O ironio losu, wieczorna prognoza pogody uświadomiła nam, że mamy tylko dwa dni z w miarę przyzwoitą pogodą o ile skierujemy się w kierunku Transfogarskiej i Transalpinie bo ta wredna małpa czyt. pogoda, postanowiła się przemieścić w kierunku z którego przyjechaliśmy i gdzie właśnie pojechali ONI!!!
Poprzez wąwóz Bikos dojechaliśmy na Transfogarską. Prawdę powiedziawszy na nas (Doti i mnie) nie zrobiła już takiego wrażenia jak 3 lata temu, natomiast Emka, jak sama powiedziała, była „delikatnie spietrana”, tym bardziej, że pod koniec dnia zaczęło delikatnie padać. Na szczęście szybko znaleźliśmy nocleg w nota bene pensjonacie, w którym kilka lat wstecz stołowali się prowadzący TOP GEAR czyli James May, Richard Hammond i Jeremy Clarkson.
Ostatni dzień bez deszczu, który nam pozostał przeznaczony był na przejechanie Tranalpiny. Hans już ją „zaliczył” z nami, kiedy wracaliśmy z Grecji. Niestety nie zobaczył wtedy zbyt wiele, bo mgła była taka, że widoczność była na kilka metrów i przyjemności z jazdy żadnej. Tym razem było inaczej dlatego wszyscy byli w pełni usatysfakcjonowani : Emka, bo na swojej pierwszej zagranicznej eskapadzie „zaliczyła” dwie legendy – Transfogarską i Transalpinę, Hans, bo „zaliczył” TF i wreszcie zobaczył coś na TA oprócz mgły, my, bo byliśmy w miejscach, w których wcześniej nie byliśmy i dodatkowo mile spędziliśmy czas.
Droga powrotna to już nuda : lekki deszcz, dziury w drodze wielkości „malucha”, większy deszcz, ściana deszczu, urwany kufer, wyciek oleju, znowu deszcz okraszony wiatrem i temp. 2*C.
Do Białki dojechaliśmy wyczerpani na maxa, mokrzy, zmarznięci i głodni a szczęśliwi tylko z tego powodu, że do domu zostało niewiele drogi. Dopiero kolejnego dnia, kiedy zjedliśmy porządne śniadanie a później sowity obiad, morale wzrosło na tyle, że zaczęliśmy planować wyjazdy na kolejny rok.
W sumie przez te kilka dni przejechaliśmy 3 200 kilometrów. Zwiedziliśmy naprawdę sporo, bo poza punktami obowiązkowymi, czyt. TA, TF, Bukowina (monastyry i polskie wsie), wąwóz Bikos zobaczyliśmy jeszcze dwie kopalnie soli (w Kaczyce i w Pride), poznaliśmy kolejne prawdziwe rumuńskie wsie, zaprzyjaźniliśmy się z rumuńskim deszczem. Ale miejscem, które zrobiło na nas największe wrażenie było muzeum komunizmu w Syhocie Marmaroskim. Muzeum – więzienie, ponura pamiątka czasów reżimu. Zapadło nam w pamięć tak głęboko, że do dzisiaj zwiedzając różne miejsca warte zobaczenia, porównujemy je do rumuńskiego muzeum. Ale widoku i zapachu rumuńskich wsi i tak nic nie przebije.
To naprawdę była fantastyczna wyprawa.