Wstęp.
Brakuje mi pomysłów jak zacząć tę kolejną moto relację z podróży. Może zacznę od tego, że po naszej ubiegłorocznej wyprawie na “kresy wschodnie” Doti powiedziała stanowcze “nie” takiemu rodzajowi spędzania wakacji. Co fakt to fakt, kierunek był fajny, natomiast stan dróg dał nam się porządnie we znaki i odczuliśmy to w naszych, nie młodych już przecież krzyżach. Postanowiłem chytrze, że dam Jej trochę czasu, niech ochłonie, podsuwając po pewnym czasie pomysł wyjazdu do Hiszpanii i Portugalii na warunkach jakich sobie zażyczy i mam tu na myśli zwiedzanie tych miejsc które będzie chciała zobaczyć. Nie musiałem długo czekać na odzew. Przynęta zadziałała, a ja wiedziałem, że ten kierunek i tak da mi się wyjeździć do woli, chociażby tylko biorąc pod uwagę ilość kilometrów, które ewentualnie mielibyśmy zrobić. Pozostało jeszcze załatwić odpowiednio długi urlop i zacząć planowanie.
Kiedy pada hasło Hiszpania i Portugalia, najczęściej każdemu przed oczami staje obrazek smażącej się na rozległych plażach nudy. Nie wszyscy pamiętają, że Hiszpania to także Pireneje, Góry Kantabryjskie, Iberyjskie czy westernowe Sierra Nevada. Portugalia to też nie tylko plaże. Chcieliśmy odkryć właśnie taką Hiszpanię i Portugalię. Bałkany już były, Ukraina już była, pora na zachód. Jedziemy do Portugalii i Hiszpanii. Najdalej na zachód – Cabo da Roca.
Tutaj jeszcze jedna uwaga. Kiedy wyjeżdżamy gdziekolwiek, czy to na motocyklu, czy samochodem staramy się żeby coś z każdej podróży wynieść. Mogą to być odwiedzane ciekawe, nieoczywiste miejsca, lokalna kuchnia czy po prostu ładne krajobrazy. Nie staramy się za wszelką cenę jechać jak najdłużej każdego dnia, tylko z każdego dnia wyciągnąć “coś dla ciała i ducha”. Może inni są bardziej spontaniczni, jednak nam metoda planowania co będziemy oglądać i jak długo jechać sprawdza się idealnie.
Jeśli chodzi o motocykl to wyjątkowo w tym roku nic przy nim nie robiłem, poza rutynową wymianą oleju. A przepraszam, Doti narzekała w ubiegłym roku, że pomimo tego, że odwiedziliśmy największe przechowalnie wina na świecie w Milesti Mici, to nie mogła zabrać ze sobą tylu butelek ile chciała, więc obiecałem, że zwiększę butelko pojemność naszego motocykla :). Ach… byłbym zapomniał, po raz pierwszy z czystej ciekawości zważyłem nasze bagaże. Wynik : Maćko – 5 kg, Doti – 5,1kg, inne – 8kg. Nie wiem po co mi to, ale ciekawość została zaspokojona i w żaden sposób nie wpłynęła na to co zabraliśmy ze sobą.
Dzień pierwszy – 24 sierpnia: Łódź – Zwickau (D) – 640km
Wstaliśmy w dobrych humorach mając przed sobą 4 tygodnie wakacji. Domem zajmą się dzieci, które u nas zamieszkały na czas remontu swojego mieszkania, więc o zwierzęta domowe nie musimy się martwić. Nic, tylko ruszać w drogę. Na dzień pierwszy metę wybraliśmy w Zwickau, gdzie mieliśmy nocleg zamówiony przez popularny portal noclegowy.
Podróż przebiegała bez żadnych zastrzeżeń. Byliśmy już za Wrocławiem i trochę zgłodnieliśmy, a chcieliśmy jeszcze zatankowć przed granicą. Jak na złość nie było nic godnego uwagi, a ostatni posiłek w Polsce chcieliśmy zapamiętać inaczej jak hot-dog na stacji. Wbiłem w Garmina najbliższą stację i doprowadził nas do Lubania – a dokładnie w to miejsce, gdzie nocowaliśmy wracając z Maroka czyli do Motelu Łużyckiego. Wybór był oczywisty – schabowy, mizeria, gotowane ziemniaki. Po takim obiedzie morale znacznie wzrosło więc mogliśmy ruszać na podbój Europy:).
Do Zwickau dotarliśmy ok.16-tej i bez problemu znaleźliśmy miejsce noclegowe. Byliśmy na tyle wcześnie, że liczyliśmy na to, że uda nam się jeszcze coś zjeść ale niestety, Zwickau było jak wymarłe. Tylko od czasu do czasu przemknął na Simsonie jakiś młodzieniec. Zresztą Simsonów było tam całe mnóstwo i to na prawdę w niezłym stanie.
Pokój, który wynajęliśmy od Sorgena, bo tak miał na imię właściciel, miał wszystko to co powinien, wygodne łóżko i był czysty. Dodatkowym atutem była kuchnia, w której były wszystkie niezbędne sprzęty do zrobienia posiłków. Jednak najbardziej zadziwiła nas łazienka z bardzo oryginalną fototapetą. Ciekawe co robił w niej Sorgen, kiedy nie wynajmował pokoju?
Dzień drugi – 25 sierpnia: Zwickau – Ungersheim (F) – 618km
Na kolejny dzień zaplanowaliśmy dojechanie do Francji. Pogoda rewelacja, ale jazda niemieckimi autostradami do przyjemnych nie należy. I nie chodzi nawet o monotonię, tylko o ilość remontów. Między bajki można włożyć opowieści o rozpędzaniu się do Vmax., bo co kilkanaście kilometrów tworzą się korki i tylko dzięki temu, że motocyklem można trochę „przykombinować” udawało nam się w miarę sprawnie połykać kilometry. Mieliśmy i tak szczęście, że to była niedziela i nie było TIR-ów. Przed samą granicą francuską zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej na której akurat zatrzymali się dwaj motocykliści z Polski. Trochę nam szczęki opadły kiedy powiedzieli nam, że wyjechali dzisiaj o 3 rano z Opola i chcą jeszcze dojechać do Lyonu. Bagatela – 1400 km!!! Dla nas to kosmos. My do zaplanowanego noclegu mieliśmy jakieś 60 km, a nocleg mieliśmy w ciekawym miejscu, bo w eko muzeum. Były to po prostu odrestaurowane chaty wiejskie ze wszystkimi wygodami. Jedynym minusem był brak Wi-Fi w domkach i trzeba było pójść do restauracji (francuskie szczwane lisy:) ), żeby mieć zasięg. Tutaj również zderzyliśmy się ze ścianą jeśli chodzi o komunikację. Tylko pani w recepcji znała angielski natomiast w restauracji – język migowy i pismo obrazkowe. Masakra. Udało nam się jakoś zamówić deskę serów i wędlin z mega drogim piwem. Po kolacji poszliśmy jeszcze na krótki spacer i spać.
Dzień trzeci – 26 sierpnia: Ungersheim – Saint Flour (F) – 618km
To trzeci dzień naszej podróży w poprzek Europy i powoli zaczynamy być autostradowymi ekspertami. Taka jazda może ma i swoje wady, ale moim zdaniem, ma również zalety. Można sobie spokojnie porozmawiać bez obawy, że przejedzie się jakiś zjazd bądź nie zobaczy ciekawego widoku, bo na autostradzie takiego się nie uświadczy. Można też podumać na różne tematy na które w normalnym przypadku nie było by sensu tracić czasu. My na przykład od razu zauważyliśmy różnicę między drogami w Niemczech i Francji. Pomijając już to, że francuskie są płatne i to nie są niskie kwoty (za ok. 500km zapłaciliśmy 28€) to trzeba przyznać, że jedzie się nimi o wiele lepiej niż niemieckimi. Na większości odcinków są 3 pasmowe, a stacje benzynowe są obudowane niezłą infrastrukturą gastronomiczną: obiektami do relaksu łącznie z siłowniami na wolnym powietrzu i dużymi placami zabaw dla dzieci. Punkty socjalne są dużo czystsze niż w Niemczech, a uwierzcie, kilka zwiedziliśmy:).
Przed wyjazdem czytając różne komentarze, relacje i opisy motocyklowych podróży oraz wchodząc na „fora” wiele osób zastanawia się nad sensem przemierzania takiej ilości kilometrów autostradą. Niektórzy korzystają z firm, które przewożą sprzęty w dowolny zakątek globu, inni kupują przyczepki i we własnym zakresie dowożą moto do celu, a jeszcze inni wypożyczają na miejscu. Nasze motocyklowe motto „from doors to doors” mówi nam, że podróże motocyklowe to nie tylko serpentyny ale i proza życia, czyli dojazd do nich. Dlatego póki mamy siłę właśnie w ten sposób będziemy planować nasze wyprawy ze świadomością, że aby nakleić kolejny symbol państwa do którego dojechaliśmy, musimy na to zasłużyć i włożyć w to trochę trudu. Oczywiście dopuszczamy myśl, że są inne opcje ze względu na odległość, czy rodzaj motocykla jakim się poruszamy, ale na razie tak to wygląda.
I na takich to rozważaniach minęła nam droga do Saint Flour, po drodze tankując, jedząc, siusiając:). Hotel – Restaurant les Planchettes w którym mieliśmy nocować, to nic innego jak zamek, który ma niezliczoną ilość pokoi w różnym standardzie, a korytarze ma tak długie, że mogłyby się tam rozgrywać zawody na 1/8 mili na każdym piętrze. Po szybkim rozpakowaniu i prysznicu poszliśmy szybko coś zjeść, bo autostradowe fast-foody nie skusiły nas swoim menu. Po kilkuset metrach marszu usiedliśmy we włoskiej knajpce i po raz kolejny zamówiliśmy „coś”, co dopiero jak nam przyniesiono było wiadomo czym jest. I to już było normą do końca naszej podróży przez Francję.
Dzień czwarty – 27 sierpnia: Saint Flour (F) – El Pas de la Casa(AND) – 591km
Wstaliśmy rano , ale pogoda nie zapowiadała się różowo. Dziś jedziemy do Andory z tą tylko różnicą, że po drodze oprócz stacji benzynowych obejrzymy wiadukt Millau nad rzeką Tarn, który jest jednym z największych osiągnięć światowej inżynierii i wielką atrakcją turystyczną Francji. Rocznie ogląda go ok. 300 tys. osób, podczas gdy dziennie przejeżdża przez niego 10-25 tys. samochodów. Jest najwyższą tego typu konstrukcją w Europie, z najwyższym filarem o wysokości 341 m. Długość trasy prowadzącej przez wiadukt wynosi 2 460 metrów, a przejazd przez te 2460m kosztuje 6 € dla motocykli. My zaczęliśmy zwiedzanie od północnej strony wiaduktu gdzie znajduje się duży bezpłatny parking z infrastrukturą dla podróżnych, informacją turystyczną, sklepikiem oraz punktem gastronomicznym. Tam również można poznać szczegóły budowy i funkcjonowania wiaduktu oraz wyruszyć na krótki spacer do punktu widokowego. Co ciekawe, dawniej w tym miejscu była farma której budynki zaadaptowano na potrzeby obsługi ruchu turystycznego.
Widok z góry, mimo że na zdjęciach wygląda najbardziej okazale, to na żywo wrażenie było fajne ale nie powalające. Drugie podejście – oczywiście przejazd przez wiadukt. Tutaj już było trochę lepiej. Na sam koniec postanowiliśmy zjechać z autostrady A75 by wjechać do miejscowości Millau i zjechać na parking znajdujący się pod samym mostem (koło Leclerc). I tu dopiero wrażenie było piorunujące choć niestety nasze aparaty nie były w stanie oddać perspektywy i ogromu budowli.
Kolejny punkt na dziś – Carcassone.
🙂
Miłośnicy gier planszowych domyślają się co to za miejsce. My, jeszcze kilka lat temu spędzaliśmy długie wieczory na grze z naszymi przyjaciółmi, a teraz przyjechaliśmy zobaczyć na żywo tą wspaniałą średniowieczną fortyfikację, którą Francuzi chcieli rozebrać. Zamek i miasteczko otoczone podwójnym murem należą do najważniejszych atrakcji Francji. Spacerując po tej ogromnej średniowiecznej twierdzy trudno sobie wyobrazić, że możemy ją podziwiać dzięki zawziętości kilku osób. Kiedy miasto znalazło się w granicach Francji, straciło znaczenie militarne, a o mury obronne przestano dbać. Z czasem zniszczyły się tak bardzo, że wydano decyzję o ich rozbiórce. Stanowczy sprzeciw miejskich władz doprowadził na szczęście do ogromnej renowacji. Dzisiejsze miasto to w większości efekt starannej odbudowy z XIX w.
Zamek musieliśmy niestety zwiedzać osobno, bo nie mieliśmy gdzie zostawić kasków i kurtek. Spotkaliśmy również rodaków, którzy byli lekko zdziwieni, że przyjechaliśmy tu motocyklem. Po opuszczeniu Carcassone skierowaliśmy się w kierunku Andory. Tuż przed miejscem docelowym, którym było Pas de la Casa zaczął padać deszcz zmuszając nas do wskoczenia w przeciwdeszczówki, ale wreszcie pojawiły się jakieś zakręty. Poczuliśmy również, że wspinamy się coraz wyżej bo temperatura zaczynała coraz bardziej spadać. Do hotelu dotarliśmy tuż przed zmrokiem, więc tylko się przebraliśmy i ruszyliśmy coś zjeść. Trafiliśmy na restaurację w której zamówiliśmy paelię. Tego nam było trzeba.
Dzień piąty – 28 sierpnia: El Pas de la Casa(AND) – Barcelona(E) – 283km
Rano obudziło nas piękne słońce. Po śniadaniu ruszyliśmy na zwiedzanie miasteczka i obowiązkowe zakupy w strefie bezcłowej. I nie były to alkohole, jak niektórzy mogli by przypuszczać, ale perfumy. Zresztą gdyby zrobić przekrój najczęściej występujących obiektów handlowych na ulicach El Pas, to byłyby to: perfumerie, alkohole i papierosy, sklepy ze sprzętem dla motocyklistów i sprzęt narciarski, hotel. Czasami niektóre sklepy występują seriami tzn. dwie perfumerie obok siebie, a i z innymi placówkami bywa podobnie. Nie mogliśmy oczywiście zapomnieć o magnesach i naklejkach na kufry.
Andora to najbardziej urokliwe mini państewko jakie odwiedziliśmy. Potrafi oczarować swoim krajobrazem. Ale to także raj dla fanów używek. Do każdego kartonu fajek w promocji dają „małpkę” gorzały, a markowa whisky jest za śmieszne pieniądze. Stacje benzynowe są co kilkaset metrów, a paliwo jest tańsze o 50 centów i kosztuje 1,10€. Poza tym Andora jest bardzo czysta i ma świetnie zorganizowaną bazę narciarską. Będąc na spacerze widzieliśmy kilkanaście tras, które zapewne są pełne w sezonie.
Opuszczając Andorę nie mogliśmy sobie odmówić wizyty na Mirador Roc del Quer, który znajduje się w pobliżu miasteczka Canillo. 20-metrowy podest widać z leżącej na dole miejscowości ponieważ jego znaczna część, a dokładnie 12 metrów, jest wysunięta do przodu w stosunku do reszty zabudowy. Chodzenie po takim podeście można uznać za atrakcję samą w sobie. Na samym koniuszku siedzi wyluzowany, muskularny mężczyzna (budową ciała trochę podobny do mnie :)) – Ponderer. Największe wrażenie robi jednak widok na doliny Montaup i Valira d’Orient. Można sobie usiąść na jednej z ławek i po prostu w ciszy podziwiać Pireneje. Oczywiście nie wspomnę już o kilku kilometrach super serpentytnek, których tak bardzo nam od 2 lat brakowało.
Po wjechaniu na teren Hiszpanii, ruszyliśmy w kierunku Barcelony. Do przejechania mieliśmy ok. 200 km. Na miejscówkę na obrzeżach miasta dotarliśmy ok. 17-tej. Ponieważ na jutro mieliśmy zaplanowane zwiedzanie, dziś czas na ucztę dla ciała. Około 18-tej ruszyliśmy do centrum Barcelony oddalonego o 13 kilometrów. Mniej więcej 4 km od centrum zaczął się korek, w którym niestety trochę staliśmy, tylko dziesiątki skuterów z zawrotną prędkością przemykało obok nas. Troszkę zmodyfikowane powiedzenie w dosłownym znaczeniu jest tu idealnie trafione – “skutery są wszędzie!” i trudno za nimi wzrokiem nadążyć – sporo nam zajęło zanim przyzwyczailiśmy się do takiego stylu jazdy;). Plan był taki, żeby poczuć i wtopić się w rytm miasta a najlepszym miejscem do tego jest najsłynniejsza z ulic, tętniąca życiem bez względu na porę dnia – La Rambla. Szeroki deptak z budkami z kwiatami, kiczowatymi pamiątkami, klimatyczne restauracyjki ze stolikami powystawianymi na małe balkoniki – tłumnie i gwarno. Przy La Rambli w ostatniej chwili przed zamknięciem odwiedziliśmy słynny targ Mercat La Boqueria, który obowiązkowo trzeba odwiedzić. Pięknie wyeksponowane, świeżutkie najróżniejsze owoce, ryby, przyprawy i wszystko inne czego dusza zapragnie. W czasie kiedy ja wybierałem knajpkę, w której będziemy mogli coś zjeść, Doti zwiedziła Palau Guell – XIX budynek zaprojektowany przez Gaudiego. Po raz pierwszy też na tym wyjeździe spróbowaliśmy Sangri, która do tej pory kojarzyła mi się z lepką cieczą z małą ilością procentów. Przyrządzona na modłę hiszpańską z owocami i lodem smakowała zupełnie inaczej. A może to magia miejsca? Dzień zakończyliśmy włóczeniem się po uliczkach Barcelony.
Dzień szósty – 29 sierpnia: Barcelona – 38km
Wstaliśmy o 7 rano by przed 9 zameldować się na parkingu przed Sagradą Familia. Nie było korków, więc w 30 minut dotarliśmy na miejsce. Przy okazji „opatentowaliśy” nowy dla nas sposób ubierania się na motocykl w upalne dni, które miały być jednocześnie dniami poświęconymi na zwiedzanie. Do kufrów włożyliśmy sandały a na siebie spodnie z odpinanymi nogawkami. Na miejscu tylko szybka wymiana obuwia, odpięcie nogawek i w mig byliśmy przystosowani do hiszpańskich upałów. O dziwo, przed kasą biletową nie było kolejki czego się obawialiśmy czytając różne komentarze i bez trudu kupiliśmy bilety jakie chcieliśmy – Sagrada + audioguide + wjazd na wieżę. Cena 38€ od osoby. Wejście mieliśmy o 13.30 więc mieliśmy 4 godziny czasu. Najpierw podwójne espresso, tradycyjnie przy stoliczku na ulicy, a potem 40 minutowy spacer do Parku Guella – wielkiego miejskiego ogrodu naszpikowanego cudeńkami Gaudiego. Stanęliśmy w kolejce po bilety ale niestety skończyły się na 4 osoby przed nami. Pozostał nam spacer po strefie niebiletowanej i podziwianie ławki salamandry i innych cudeniek (w tym teatru greckiego), niestety, zza bramek. Ale za to widok na panoramę miasta ze wzgórz parku był fantastyczny. Park Guell był dobrym posunięciem, żeby zobaczyć go jako pierwszy, bo przygotował nas na to co możemy zobaczyć w Sagradzie.
Kupienie wejściówki do katedry z audioguidem było doskonałym posunięciem bo bez wytłumaczenia zwiedzającemu historii powstania katedry, symboliki poszczególnych jej części byłoby tylko pustym „oglądactwem” bez próby zrozumienia. Nie będę nawet opisywać tego co zobaczyliśmy, bo po prostu jest to niemożliwe. Precyzja wykonania budowli i jej poszczególnych detali i elementów jest dla mnie tym, czym byłaby próba opisania budowy rakiety kosmicznej. Różne rzeczy widzieliśmy ale Sagrada powaliła nas totalnie i długo zapadnie w pamięci. Mogę tylko powiedzieć, że Gaudi dla mnie był mega gościem i podejrzewam, że miał w sobie jakiś pierwiastek kobiecy, bo w swoich dokonaniach architektonicznych wszystko co można było skomplikować, zrobić coś nieoczywistego, pójść pod prąd… to, to po prostu to zrobił. Czy tylko ja mam takie spostrzeżenia? 🙂
Z rzeczy, które rzuciły nam się obojgu w oczy, to zachowanie niektórych turystów, zwłaszcza z poza Europy. Sorry, ale robienie sobie selfi, czy przybieranie dziwnych póz w bądź co bądź obiekcie sakralnym to lekka przesada i dziwię się, że takie zachowanie jest tolerowane przez ochronę. Dla nas normalnym jest, że przed meczetem zdejmujemy buty, w synagodze zakładamy nakrycie głowy i dziwię się, że w kościele tej rangi pozwala się na takie lekceważące zachowanie. Dość mędrkowania. Pooglądajcie zdjęcia, które i tak nie oddadzą piękna miejsca.
Wieczorem wróciliśmy do naszego dusznego pokoiku na przedmieściach. Noc z temperaturą 25*C nie zapowiadała się lekko dlatego znieczuliliśmy się ciepłym hiszpańskim winem i szybko usnęliśmy.
Dzień siódmy – 30 sierpnia: Barcelona – Torrevieja – 740km
Barcelonę opuszczamy z jednej strony z niedosytem, a z drugiej z ulgą, bo hostel w którym spaliśmy był koszmarem. Duszno tak, że nie było czym oddychać, za oknem co chwila przejeżdżające pociągi i 1 toaleta na 9 pokoi. Dobrze, że to już się skończyło. Aby nie wydać majątku (bo przed nami było 500-600km) zrezygnowaliśmy z płatnej autostrady, wybierając drogę alternatywną. Niestety kiedy w Garmina wbiliśmy „omijaj płatne”, dystans wydłużył się do 680km. Ale ponieważ w planach na dzisiaj nie mieliśmy nic do zwiedzania, nie stanowiło to dla nas żadnego problemu. Droga alternatywna wiła się z jednej strony między skałami z drugiej zaś, rzeką i mimo, że to był odpowiednik naszej drogi expresowej mieliśmy przynajmniej na co popatrzeć. Jedynym miejscem warty odnotowania, w którym się zatrzymaliśmy na trochę dłużej było Elche. Jest to miasteczko z największym skupiskiem palm w Europie. Gaj palmowy wpisany jest na listę UNESCO. Podział zwiedzania odbył się następująco: ja zwiedzałem stacjonarnie, tzn. wyciągnąłem się na ławce w cieniu palmy i czekałem, aż Doti przyniesie mi zdjęcia do przejrzenia:). Później trochę żałowałem kiedy moja lepsza połowa opowiedziała mi co widziała ale czasami nie mogę sobie odmówić kilku minut drzemki. Za wejście do Ogrodów Huerto del Cura ze słynną palmą cesarzowej Sissi trzeba uiścić 5€.
Po krótkim odpoczynku w Ogrodach ruszyliśmy do miejsca docelowego tzn. na camping Florantiles w Torravieji, gdzie chcieliśmy nocować. Okazało się jednak, że przez nieporozumienie nie zarezerwowano nam domku więc musieliśmy na szybko improwizować. Zaimrowizowaliśmy więc nocleg w Pension Katterine.com. Miejsce nie było przypadkowe dlatego, że było umiejscowione w pobliżu największego słonego i jedynego różowego jeziora w Europie. Jego cukierkowa barwa była widoczna już z daleka. Kiedy podjechaliśmy pod brzeg było tuż przed zachodem słońca i barwa trochę wyblakła. A może było tak dlatego, że spora ilość osób zażywała tam kąpieli błotne i woda była delikatnie mówiąc zmącona. Postaliśmy tam kilka minut i musieliśmy uciekać ze względu na roje komarów, które wciskały się wszędzie. Dopiero teraz zrozumieliśmy czemu miały służyć umorusane w błocie ciała kąpiących się.
Do pensjonatu dotarliśmy chwilę po 20-tej. Po rozpakowaniu motocykla rozlokowaliśmy się w pokoju w którym nie dość, że było miejsca pod dostatkiem, to jeszcze była klima! Właściciel „pensjonu” poinformował nas, że za godzinę będzie wydawana obiadokolacja i jeśli mamy ochotę, to możemy zejść do sali w której są wydawane posiłki. Nie mogliśmy sobie odmówić zjedzenia wspólnego posiłku z kilkunastoma hiszpańskimi emerytami tym bardziej, że w jego skład wchodził: dwudaniowy obiad + deser+woda+butelka wina za całe 9€/osobę. Nic dodać, nic ująć.
Dzień ósmy – 31 sierpnia: Torrevieja – Granada – 404km
Dzień rozpoczęliśmy od ponownego spotkania z naszymi wczorajszymi hiszpańskimi towarzyszami (emerytami) na śniadaniu. Nie było może zbyt spektakularne ale też nie można mu było wiele zarzucić. Najważniejsze, że nie musieliśmy go sami przygotowywać:). A później must see hiszpańskiej eskapady czyli flamingów brodzących w Salinas Arenales de San Pedro del Pinatar- zdecydowanie najlepsze miejsce do podziwiania tych niezwykłych ptaków. Kierując się w kierunku Sierra Nevada oczywiście było „omijaj płatne” i w ten sposób znaleźliśmy się na drodze A92 prowadzącą przez sam środek Pustyni Tabernas, która była wielokrotnie wykorzystywana przez twórców westernów. Ta największa pustynia w Europie rozciąga się na obszarze 280km2. My nie mieliśmy na tyle dużo czasu żeby ją dogłębnie zwiedzać a mówiąc wprost temperatura i przebyte do tej pory kilometry zapowiadały, że moje plecy potrzebują odpoczynku. Dlatego odpuściliśmy sobie zwiedzanie miasteczka Guadix, którego niektórzy mieszkańcy wciąż mieszkają w jaskiniach. Około 15-tej wjechaliśmy do Parku Narodowego Sierra Nevada. Już wjeżdżając widzieliśmy nad szczytami czarne chmury ale do Pico Veleta mieliśmy jeszcze 50km i naiwnie myśleliśmy, że to się zmieni. Zatrzymaliśmy się nawet na obiad aby ocenić sytuację. Niestety z minuty na minutę robiło się coraz ciemniej a grzmoty coraz mocniejsze. Nie było sensu ryzykować. Postanowiliśmy wrócić do Granady (gdzie śpimy przez 2 najbliższe noce) i podjechać do Alhambry kupić bilety na jutro. Mieliśmy świadomość, że prawie graniczy to z cudem, ale Pani w kasie dała nam adres oficjalnej strony Alhambry (kasa nie sprzedaje biletów z wyprzedzeniem) a my usiedliśmy pod zamkiem i bez żadnego problemu kupiliśmy 2 bilety za 14€/osobę full opcję. Mając rezerwację w kieszeni (a właściwie w telefonie) pojechaliśmy do zamówionego wczoraj hostelu. Około 20-tej poszliśmy na spacer wtopić się w nocne życie Granady. To jest coś niesamowitego. Ulice pełne ludzi siedzących w knajpach, pijących piwo, jedzących tapas, tańczących na głównym placu miasta w rytm muzyki DJ-a. I te piękne i zadbane starsze panie, umalowane, nienagannie ubrane, z piękną biżuterią, w butach na wysokim obcasie. Piękna kultura, która do Polski nigdy nie dojdzie… sorry, istnieje w sanatoriach, ale to nie to samo. Dodatkową atrakcją były tańce flamenco tańczone przez tancerzy na rozstawionych podestach. Niestety zapadający zmrok nie pozwolił na zbyt wyraźne zdjęcia.
Dzień dziewiąty – 1 września: Granada – 84km.
O godzinie 9.30 stawiliśmy się grzecznie przed Alhambrą, mając świadomość tego, że przy wejściu trzeba być kilkanaście minut wcześniej. Alhambra to jeden z najważniejszych zabytków arabskiego budownictwa w Europie. Gdy tylko tam weszliśmy przenieśliśmy się do innego świata. Przed nami pojawiły się miejsca jak z baśni „Tysiąca i jednej nocy”. Przy wejściu do Alhambry należy zaopatrzyć się w mapę, która pozwoli trafić do wszystkich najciekawszych punktów. Cały kompleks można zwiedzać w dowolnej kolejności, a my zaczęliśmy od Pałacu Nasrydów. Jego zwiedzanie zaczyna się od Sali Audiencyjnej. Dolne partie pokrywają płytki ceramiczne z geometrycznymi wzorami. Kolumny ozdobione są sztukaterią. Kolejna jest Złota Komnata, ze wspaniałą południową ścianą pokrytą sztukaterią w złotym kolorze.
Następnie wyszliśmy na Dziedziniec Mirtowy, który swą nazwę zawdzięcza równiutko przyciętym krzaczkom mirtowym, które otaczają basen z wodą. W czasie zwiedzania oprócz ornamentów można zobaczyć arabskie inskrypcje. Są to informacje dotyczące czasu budowy, osoby budowniczego i zleceniodawcy oraz hasła wychwalające Allaha.
Kolejne pomieszczenie które zrobiło na nas ogromne wrażenie, to Sala de la Barca czyli Sala Łodzi. Nazwa wzięła się od rzeźbionego stropu, który przypomina kadłub łodzi a pełniła funkcję Sali Błogosławieństw, gdzie gromadzili się goście przed wejściem do Sali Tronowej. Ta z kolei kwadratowa sala, charakteryzuje się tym, że na każdej ze ścian znajdują się trzy alkowy oraz intarsjowany sufit składający się z ponad 8 tys. różnorodnych kawałków drewna. Właśnie w tej Sali Boabdil podpisał kapitulację Granady.
Wreszcie dochodzimy do osławionego Patio de los Leones (Dziedziniec Lwów). Swą nazwę zawdzięcza zbudowanej na jego środku fontannie podtrzymywanej przez 12 lwów. Każdy lew jest symbolem Słońca, a wszystkie razem reprezentują 12 słońc kół zodiaku i dwanaście miesięcy, które w wieczności są jednością. Trudno jest się w tym wszystkim połapać bez wcześniejszej choćby pobieżnej lektury przewodnika, jak chociażby to, że namalowane na skórze polichromowane malowidła stropowe przedstawiające ludzi, a dokładnie dziesięciu islamskich dostojników, sceny polowań i życia dworskiego, są zakazane w islamie.
Kierując się w kierunku Pałacu Karola V przeszliśmy jeszcze przez Salę Dwóch Sióstr, która są nazwę zawdzięcza podobno od mieszkających tu dwóch sióstr, które zmarły z tęsknoty za miłością. Podobno mogły jedynie przyglądać się scenom erotycznym w ogrodzie, nie mogły jednak brać w nich udziału (głęboko współczuję). Kolejne były Sala Okien i komnaty Karola V.
Po wyjściu z Pałacu Nasrydów skierowaliśmy się w kierunku Alcazaby i Pałacu Karola V. Alcazaba, do nic innego jak mury obronne. Wspinając się po wieżach można zobaczyć wspaniałe widoki na okolicę, ale poza tym nie ma wiele do zobaczenia. Są pozostałości kwater żołnierzy, w których mieszkali z rodzinami.
Pałac Karola V minęliśmy chyba ze 3 razy przechodząc obok niego nie zwracając uwagi i to powinno nas zastanowić. Miał być dowodem zwycięstwa chrześcijaństwa nad islamem a jak dla nas, jest wielkim nie pasującym do pozostałych budynków „klocem”. Wewnątrz zadziwia koliste patio, które trochę przypomina arenę z „Gladiatora”.
Został nam jeszcze spacer po ogrodach Generalife. Jego centralne miejsce zajmuje Dziedziniec Kanałowy ze zbiornikiem wodnym pośrodku. Dla nas spacer po ogrodach był prawdziwym wytchnieniem, odpoczynkiem i zwieńczeniem zwiedzania Alhambry gdzie mogliśmy chwilę przysiąść na ławeczce i w spokoju odpocząć.
Po czterech godzinach zwiedzania ruszyliśmy na szczyt Pico del Veleta – 3392m na który prowadzi najwyżej położona asfaltowa droga w Europie. Dziś na szczęście pogoda była jak drut, a nawet kilka stopni za ciepło. Podjazd na wysokość ponad 2500m – bezproblemowy. Droga niestety kończyła się szlabanem, który mogą przekroczyć i dotrzeć na sam szczyt rowerzyści i piesi turyści. My podeszliśmy kilkaset metrów w górę pod pomnik Matki Boskiej, by w jego pobliżu zostawić tradycyjną „wlepę”. Po zejściu na parking czekała nas prawdziwa niespodzianka. Już wczoraj próbując wjechać na Veletę widzieliśmy zakamuflowane nowe modele znanych koncernów motoryzacyjnych, testowanych na drogach Parku Narodowego. Doti usiłowała zrobić im fotę ale graniczyło to z cudem. I nagle naszym oczom ukazały się dwa modele zaparkowane tuż obok naszego moto. Podeszliśmy do ich kierowców z którymi chwilę porozmawialiśmy i… pozwolili nam nawet zrobić zdjęcia. Mieliśmy nawet okazję zajrzeć do środka, ale wszystko było szczelnie zakryte a jedyną widoczną rzeczą były komputery. Zjeżdżając w dół wybraliśmy starą malowniczą drogę – krętą, czasem bardzo wąską, ale było warto dla tych widoków, tym bardziej, że brak możliwości dojazdu na sam szczyt Pico Veleta mocno nas rozczarował.
W pewnym momencie okazało się, że moim telefonie padła bateria, Doti zgubiła zasięg internetu a GPS został w hostelu. Nie wiedzieliśmy jak dostać się na miejscówkę w gąszczu uliczek, ale na szczęście wpadliśmy na pomysł żeby wejść do centrum handlowego gdzie będzie wi-fi, uruchomić mapę Google i w ten sposób wrócić to hostelu. Na szczęście się udało. Po telefonie do naszej sieci okazało się, że powodem braku transmisji danych jest awaria internetu w całej Hiszpanii. Akurat wtedy gdy nie wziąłem GPS-a! Wieczorem poszliśmy oczywiście coś zjeść i znów poszwędać się po uliczkach. Każda z nich miała swój niepowtarzalny urok i klimat. Weszliśmy oczywiście do maleńkiej knajpki na piwo i tapasy. Granada jest jednym z niewielu miast w Hiszpanii gdzie wciąż serwuje się bezpłatne tapas do każdego drinka i piwa.
Przy okazji wieczornych wędrówek po Granadzie chciałbym zadać kłam stwierdzeniom, że jestem złym mężem i nie pozwalam żonie zabrać w podróż motocyklową odzieży innej niż motocyklowa co dokumentuję niniejszym zdjęciem:).
Dzień dziesiąty – 2 września: Granada – Ronda – 216 km.
To nie miało prawa się udać. Jeszcze w Polsce w planach na dziś mieliśmy przelot do Rondy i wycieczkę do Cominito del Rey (Ścieżka Króla). Ale po kolei. Wstaliśmy rano a ponieważ w naszym hostelu na śniadanie mogliśmy zakupić tylko Marsy albo Snicersy w automacie, postanowiliśmy, że zatankujemy na najbliższej stacji poza Granadą i przy okazji poszukamy czegoś do zjedzenia, bo wiadomo jaki jest Polak, kiedy jest głodny…Kiedy ja tankowałem, Doti weszła na stację, żeby zapłacić. Dość długo nie wychodziła i trochę się zaniepokoiłem. Postanowiłem sprawdzić co się stało i kiedy wszedłem, zrozumiałem o co chodzi. Żona stała przed hakami z zawieszonymi na nich dojrzewającymi szynkami jamón serrano i głośno przełykała ślinę. Jak się później okazało Granada z regionem, gdzie wytwarzane są jedne z najbardziej aromatycznych i intensywnych w smaku szynek zwane jamón de Trevélez. Tak się szczęśliwie złożyło, że można było sobie zamówić na miejscu kanapkę z tym rarytasem.
Po takim śniadaniu w doskonałych humorach ruszyliśmy w kierunku Caminito bez specjalnej nadziei, że uda nam się kupić bilety. Od kilku dni śledziliśmy internet ale bilety on line były wszystkie wyprzedane, a najbliższy wolny termin był na za tydzień. Ale ponieważ mieliśmy szczęście i z Sagradą i Alhambrą i tym razem postanowiliśmy zaryzykować. Zaparkowaliśmy moto w Ardales i ruszyliśmy w 2,5 km spacer górską ścieżką przez las do miejsca gdzie są kasy biletowe i wchodzi się na ścieżkę. Caminito del Rey, to szlak wzdłuż skalistego wąwozu Desfiladero de los Gaitanes, przez który przepływa rzeka Guadalhorce. W niektórych miejscach sterczące pionowo wapienne ściany mierzą kilkaset metrów wysokości. To okolice, które od wielu dekad ekscytują miłośników górskiej wspinaczki. W promieniu kilku kilometrów od miejscowości El Chorro, na jednym z krańców Caminito del Rey, podobno znajduje się ponad 1000 naturalnych ścian wspinaczkowych o największym stopniu trudności. Szlak jest jednokierunkowy, wejście w Ardales, wyjście w El Chorro, z którego można wrócić autobusem, który odjeżdża co 30 minut z przystanku przy stacji kolejowej. Kiedy doszliśmy do kas biletowych właśnie szykowała się 10 osobowa grupa do wejścia , a w kasie o dziwo bez problemu kupiliśmy bilety. Nasza radość nie miała granic. Odebraliśmy stylowe kaski i ruszyliśmy w 5-cio kilometrowy marsz bo betonowych i drewnianych platformach zawieszonych nad przepaścią.
Po tych wrażeniach i widokach, które sobie zafundowaliśmy ruszyliśmy w kierunku Rondy, w której mieliśmy zarezerwowany hotel zaledwie 100 metrów od słynnej areny walk byków. Na Rondę warto przeznaczyć trochę więcej czasu, a my mieliśmy tylko jeden wieczór, ale i tak sporo zobaczyliśmy. Jest to miasteczko położone na skałach ze spektakularnym mostem Puenta Nuevo, który najlepiej podziwiać z punktu widokowego Mirador de Aldehuela. Inny punkt z widokiem na płaskowyż Tajo de Ronda znajduje się kawałek dalej – Mirador de Ronda. Ronda jest znana jako miejsce narodzin walk byków i mieści się tu jedna z najstarszych aren – Plaza de Toras. Kiedy dojechaliśmy była już niestety zamknięta. Rondę warto zobaczyć choćby na jej niepowtarzalną malowniczość. Nawet Hemingway swoje wrażenia z Rondy opisuje w ten sposób:”Całe miasto jak okiem sięgnąć jest niczym innym, jak romantyczną kulisą teatralną”. Niezwykłą malowniczość zapewnia miastu położenie po obydwu stronach przecinającego je skalistego wąwozu. Nazywa się Tojo de Ronda i jest głęboki na 160 metrów. My w Rondzie pospacerowaliśmy najważniejszą ulicą handlową – Cerrera de Espaniol. Chcąc spojrzeć na arenę choćby z góry weszliśmy do restauracji Panoramico, znajdującej się w hotelu Catalonia Ronda. Zwieńczeniem naszego spaceru po Rondzie było zajście do baru tapas opisywanego w jednym z przewodników – Tapas Tragata gdzie zamówiliśmy łososia marynowanego w limonce i wanilii oraz czarną bułkę z grillowanymi kalmarami. Smacznego:).
Dzień jedenasty – 3 września: Ronda – Gibraltar (GBZ) – Kadyks – 300 km.
Dziś na rozgrzewkę od rana Carretera de la Ronda. W Hiszpanii pełno jest pięknych, motocyklowych tras szczególnie w jej południowej części. Jedną z nich jest droga łącząca Rondę i Marbellę czyli rzeczona Carratela de la Ronda. Wydawało by się – trasa jakich wiele, ale z powodu niezwykłych widoków i przepięknych, widowiskowych zakrętów producenci motocykli często wybierają tę trasę do testów dziennikarskich lub stworzenia materiałów promocyjnych podczas testów nowych modeli. Carretela de la Ronda podobno(?) uznawana jest za trasę niebezpieczną. Powodem są wymagające zakręty i możliwość spotkania nieoczekiwanego osuwiska, które w wyjątkowych sytuacjach tamuje drogę. O wymagających zakrętach coś możemy powiedzieć – te były średnie. Długość trasy 51 km, max wysokość 1123m npm.
Kolejnym punktem, który chcieliśmy „zaliczyć” był Gibraltar. Był on naszym swoistym wyrzutem sumienia, bo przejeżdżaliśmy obok niego 2 lata wcześniej wracając z Maroka, a była już zbyt późna pora dnia, żeby tam zajrzeć. Granicę z Gibraltarem jako uprzywilejowani motocykliści przekroczyliśmy bez dłuższego oczekiwania, chociaż kolejka samochodów miała ok. 500 metrów. Wymagane jest oczywiście posiadanie ważnego dokumentu tożsamości. Tuż za bramkami droga prowadzi przez sam środek lotniska i trzeba się liczyć z kilkunastominutowym oczekiwaniem, jeśli akurat trafimy na start bądź lądowanie samolotu. Omijając Skałę Gibraltarską pojechaliśmy prosto na Europa Point – najbardziej na południe wysunięty przylądek na Gibraltarze, gdzie znajduje się widoczna z 27km latarnia oraz pomnik generała Sikorskiego, upamiętniający katastrofę lotniczą w której zginął. Gibraltar jest terytorium zależnym od Wielkiej Brytanii, walutą jest funt gibraltarski ale można płacić w euro po niezbyt dobrym przeliczniku. Mogliśmy jeszcze pochillować z makakami na Skale Gibraltarskiej, ale ponieważ mieliśmy przyjemność z nimi obcować w Maroku wybraliśmy „fish &chips” w najbardziej obleganej knajpce (Angry Friar, Main Street 278). Ogólnie, wjeżdżając do Gibraltaru trzeba przygotować się na permanente stanie w korku. Uliczki są tak wąskie, że mieści się tylko jeden samochód, w większości jednokierunkowe i zakorkowane a ponieważ są „pod górkę” bądź odwrotnie, jazda nie należy do przyjemnych.
Kolejny punkt zaplanowany na dziś to przylądek Punta de Tarifa O Marroqui – najdalej na południe wysunięty punkt Półwyspu Iberyjskiego i równocześnie lądowej części Europy. Oblewany wodami Cieśniny Gibraltarskiej. Droga dojazdowa jest tylko do plaży, resztę trzeba było przebyć „parakulosem”(ok.400metrów). Wiatr był tak silny, że ledwo utrzymywaliśmy telefony w rękach, a o betonowe molo, którym szliśmy z jednej strony obijało się Morze Śródziemne, a z drugiej Atlantyk. Przy okazji tegorocznej podróży, którą sponsorował przedrostek „naj”:), wypiliśmy najdroższą Sangrię podczas całego wyjazdu.
Na dziś mieliśmy jeszcze w planie zwiedzanie Kadyksu, ale z uwagi na ilość miejsc, które chciała zobaczyć Doti stwierdziliśmy, że zostaniemy w nim 2 dni. Hacjenda położona 10 km od centrum była doskonałym miejscem żeby się do tego przygotować.
Dzień dwunasty – 4 września: Kadyks – 64 km.
Z Hacjendy wyjechaliśmy tak by dotrzeć do Kadyksu na 10-tą ale na planach się skończyło, bo remonty, ruch miejski i ilość wąskich, jednokierunkowych uliczek skutecznie pokrzyżował nam plany. Wreszcie po długich poszukiwaniach wolnego do zaparkowania miejsca udało nam się je znaleźć na ulicy.
Zwiedzanie chcieliśmy zacząć od wizyty w Torre Tavira, aby zakupić bilety na Camera Obscura. Torre Tavira to nic innego jeden z punktów widokowych w Kadyksie. Ma tylko 45 m wysokości, ale i tak roztacza się z niego doskonały widok na historyczną część miasta i oczywiście ocean. Wieża pochodzi z XVIII w. i dawniej pełniła funkcje strażnicze. Tutaj też zamontowany był zegar miejski. Na górę wchodzi się po schodkach, nie ma windy z czego najbardziej ucieszyła się Doti. Bilety dostaliśmy na 12-tą, więc pierwsze kroki skierowaliśmy do Mercado Central de Abastos. To zadaszony targ, na którym można kupić nie tylko świeże ryby, owoce morza, skorupiaki ale także warzywa i owoce. Do Plaza de la Libertad (na który znajduje się targ) przylega kameralny skwerek Plaza Topete, znany bardziej pod nazwą Plaza de las Flores. Wewnątrz placu rozstawionych jest kilka kwiaciarni, a wokół nich znajduje się kilka barów i kawiarenek, w tym słynna smażalnia ryb Freiduria Las Flores Cadiz. Już teraz napiszę, że po zwiedzaniu Kadyksu poszliśmy tam na obiad, ale tłum był taki, że na stolik musielibyśmy czekać około godziny. Do 12-tej zostało jeszcze trochę czasu więc postanowiliśmy go „zgubić” w Cafe Bar Marina gdzie ja wypiłem pyszną kawę, a Doti – fanka wszelkich kulinariów – churrosy z gorącą czekoladą.
Zapomniałem na początku napisać, że położenie Kadyksu jest dość nietypowe. Ze stałym lądem łączą go zaledwie trzy drogi, można powiedzieć, że jest to właściwie wyspa. Sam wjazd do Kadyksu przez kilkukilometrowy most i rozciągający się po obu jego stronach ocean to widok, którego nie sposób zapomnieć. Teraz pora na rozszyfrowanie tajemniczej nazwy Camera Obscura. To nic innego jak pierwowzór aparatu fotograficznego, który znajduje się na szczycie wieży Torre Tavira. Ten prosty przyrząd optyczny pozwala na wyświetlanie określonego obrazu w czasie rzeczywistym. W trakcie seansu, możemy pobawić się w Wielkiego Brata i na żywo podglądać z bliska przechadzających się ulicami mieszkańców Kadyksu, ich domy, balkony i wszystko inne co akurat dzieje się w okolicy. Niestety nie można w tym czasie korzystać z aparatów fotograficznych. Po seansie poszliśmy obejrzeć Katedrę (Catedral de Santa Cruz), która przykuwa uwagę kopułą pokrytą złotego koloru płytkami azulejros.
Idąc wąskimi uliczkami dotarliśmy do Parqe Genoves oraz ogrodów Jardines de la Alameda Apodoca, z których roztacza się widok na ocean. Rosną tu ogromne kilkusetletnie fikusy.
Korzystając z ustronności miejsca pokazałem Doti… ptaka,
znaczy…papugę:). Na deser zostawiliśmy sobie zamki Castillo de San Sebastian i Castillo de Sante Catarina. Między obydwoma zamkami znajduje się plaża La Caleta, miejsce, które stało się plenerem zdjęciowym do kilku znanych filmów, w tym „Śmierć nadejdzie jutro” z Piercem Brosnanem z serii o agencie 007. Po tak wyczerpującym dniu przyszła pora na obiad. Grillowany kalmar w tawernie obok Mercado był ucztą dla podniebienia.
Upał i nabite w nogach kilometry zrobiły swoje więc w typowym motocyklowym rynsztunku postanowiliśmy wrócić do naszej hacjendy by troczę się „dowodnić”:).
Dzień trzynasty – 5 września: Kadyks – Lagos(P) – 430 km.
Dziś przed nami „Dzień dobry Portugalio”. Wczoraj wspólnie ustaliliśmy, że odpuszczamy Sewillę. Miasto naszpikowane jest zabytkami i wjechanie do niej na kilka godzin w coraz większym hiszpańskim upale nie ma sensu. Potrzebowaliśmy trochę „świeżego wozducha” i dlatego zgodnie postanowiliśmy, że odwiedzimy kilka portugalskich plaż i wykąpiemy się w oceanie. Wybrzeże Algarve robi wrażenie. Piękne plaże, każda wyjątkowa, każda warta obejrzenia. Pierwszy przystanek robimy zaraz po przekroczeniu granicy w Caceli Velha – niewielkiej uroczej wiosce. Rozpościerają się z niej piękne widoki na rozlewiska rezerwatu Rio Formose. Cisza i spokój. Po drodze nie spotykamy żywej duszy, może właśnie dlatego, że żar leje się z nieba. Idziemy dalej, odbijamy w lewo i dochodzimy do małego placyku, na którym znajduje się zamknięta na cztery spusty informacja turystyczna i również zamknięty, niewielki kościółek. Mimo z pozoru ubogiej architektury, to miejsce zrobiło na nas wielkie wrażenie, szczególnie kiedy doszliśmy do murku, z którego rozpościerał się widok na ocean i na rezerwat Rio Formosa. Z Caceli Velhy na plażę prowadziły wąskie schodki, które z obu stron były otoczone bujną roślinnością: ogromnymi kaktusami, różnokolorowymi kwiatami i wysokimi trawami. Na plaży nie ma żadnych ratowników, leżaków czy toalet. Jeśli ktoś zamierza spędzić tu dzień, musi liczyć się, że sprzęt plażowy musi zabrać ze sobą. Nagrodą za to niewielkie poświęcenie będzie plaża na wyłączność, piękne widoki i cisza.
Mała dygresja. Kiedy szykowaliśmy się do wyjazdu podszedł do nas pan porozmawiać skąd przyjechaliśmy, jakie mamy plany na najbliższe dni a przede wszystkim o naszym motocyklu. Jak na miejsce, które gdyby nie kilka anten satelitarnych wyglądało jakby czas się zatrzymał kilkadziesiąt lat wcześniej, sporo wiedział na temat historii jak i teraźniejszości Moto Guzzi. Miło. Kolejny przystanek – Tavira i pyszny obiad w knajpce, jakże by inaczej obok Mercado.
Po dojechaniu do miejscówki w Lagos i zmianie odzieży na lżejszą przyszła pora na kolejne plaże. Pierwszy przystanek – plaża Benagil. Była tak zatłoczona, że nawet nie było gdzie zostawić motocykla. Jest to miejsce flagowe i dlatego tak oblegane. Słynie z tego, że jest tam grota z plażą na którą można się dostać tylko od strony wody. Ze względu na późną porę nie mieliśmy czasu na rejs łodzią. Drugi przystanek – Praia de Marinha. Nasyciwszy wzrok widokami jednych z najbardziej znanych formacji skalnych schodzimy w dół i zostajemy. Kąpiel w oceanie, to coś, czego nam od dawna brakowało. Kiedy słońce zaczęło zachodzić wracamy na kwaterę.
Dzień czternasty – 6 września: Lagos – Lizbona – 397 km.
Obudziło nas słońce przebijające przez zasłony okna i wiedzieliśmy już, że będzie ciepło, bardzo ciepło. Dlatego „co koń wyskoczy” ruszyliśmy na kolejną plażę żeby ją sfotografować w porannym świetle i zdążyć przed tłumem turystów. Praia Santa Ana wydawała się być jeszcze ładniejsza od tych odwiedzanych wczoraj, a może nam się tak tylko wydawało bo nie było jeszcze plażowiczów. Kiedy opuszczaliśmy parking kilka samochodów już czyhało na nasze miejsce.
Około 9.30 ruszyliśmy „zaliczać” kolejne NAJ Portugalii: położone obok siebie Cape Sagres, najbardziej na południe wysunięty skrawek Portugalii oraz ważniejszy dla nas Cape Saint Vincent – najbardziej wysunięty na południowy zachód punkt Europy. Przylądek Świętego Wincentego leży 6 km od miejscowości Sagres, związanej z postacią Henryka Żeglarza, księcia, twórcy floty portugalskiej, opiekuna żeglarzy i odkrywców. Założył tam szkołę kształcącą kartografów i żeglarzy, która uważana jest za pierwszą akademię morską na świecie.Najważniejszym powodem, dla którego trzeba dotrzeć na Przylądek Świętego Wincentego jest obecność wysokich na około 60 metrów pionowych klifów. Wrażenie potęguje niesłabnący wiatr i rozbijające się z hukiem fale Atlantyku. Pierwsze, co rzuca się w oczy to stojąca na wysokim klifie latarnia morska, zresztą jedyna budowla na przylądku. Podobno, jest jedną z najmocniej i najdalej świecących w Europie.
Po spacerze wśród szybujących mew i huku wiatru pora było wrócić do rzeczywistości i obrać kierunek na nasz punkt docelowy dzisiaj, czyli Lizbonę. Ponieważ wybraliśmy drogę wzdłuż wybrzeża, początkowo wydawała się być ciekawa, z klimatycznymi miasteczkami i wioskami. W miarę upływu czasu i kilometrów już tak ciekawie nie było. Upał, ronda co kilkaset metrów i wszędobylskie warsztaty budowlano-kamieniarsko-mechaniczne skutecznie nam ją obrzydziły. Jedyną atrakcją krajobrazu były tylko drzewa korkowe.
Gdyby nie one, to gdyby ktoś mi pokazał te krajobrazy, powiedziałbym, że jestem w Albanii. Nuda. Za to nudno przestało być kiedy dojechaliśmy do przedmieść Lizbony. Już z daleka widziałem samochody, które pojawiały się zewsząd. Wszystkie pasy były zajęte i wydawało się, że wszystkie jadą w tym kierunku co my. Słońce chyliło się ku zachodowi, upał był niemiłosierny i nasza dwójka pośród dziesiątków samochodów bez możliwości jakiegokolwiek ruchu. Do tego jeszcze ulice jednokierunkowe i GPS, który co chwila gubił zasięg w wysokiej i gęstej zabudowie. Hostel mieliśmy zamówiony w samym centrum więc zaczęło się to, z czego Lizbona słynie – stromych ulic. Ruszenie w pełni załadowanym motocyklem spod świateł na ulicy o nachyleniu ok. 13 – 15% nie jest ani łatwe, ani przyjemne, bo ma się wrażenie, że przednie koło unosi się. Dojechaliśmy do naszej miejscówki w momencie, kiedy wyczułem zapach palonego oleju i spod plastików zaczęły przedostawać się małe obłoczki dymu. Wyłączyłem silnik, ale nie mogłem go ponownie uruchomić. Kiedy zdjąłem kask, był mokry tak, jakbym wlał do niego litr wody. Upał i emocje zrobiły swoje. Byłem u kresu wytrzymałości. Jedyne czego nam było trzeba, to awaria motocykla na samym krańcu Europy! Potrzebowałem chwili wytchnienia. Wnieśliśmy z Doti nasze sakwy do pokoju i poszedłem się wykąpać. Chłodny prysznic pomógł nabrać dystansu i zebrać myśli. Przebrałem się i poszedłem sprawdzić co z moto. Najpierw sprawdziłem olej – minimum. Nie jest źle. Próbuję uruchomić – odpalił. Kamień z serca. Pewnie „odciął” go komputer z powodu temperatury oleju, albo byliśmy tak nachyleni, że olej spłynął w jedną stronę miski olejowej i komputer stwierdził, że oleju brak. Tak wymyśliłem. Teraz to nieważne. Ważne jest to, że poszliśmy coś zjeść i trafiliśmy do cztero- stolikowej rodzinnej knajpki gdzie uraczono nas zupą fasolową i zimnym piwem. Teraz dopiero mnie „odpuściło”.
Dzień piętnasty – 7 września: Lizbona – 0 km.
Wczorajszy dzień zakończył się dla mnie sauną, na dzisiaj Doti zapowiedziała mi „ścieżkę zdrowia”:). Lizbona ma tyle atrakcji a my mamy przeznaczony na nią tylko jeden dzień. Samo położenie, podobnie jak Rzymu, na siedmiu wzgórzach pomiędzy rozłożystym ujściem rzeki Tag już zachwyca – strome uliczki i wspinające się po nich żółte tramwaje, które są nieśmiertelnym symbolem miasta uwiecznionym na niemalże każdej widokówce i pamiątce – najsłynniejszy i najbardziej zatłoczony numer 28. Zwiedzanie zaczęliśmy od Bairro Alto tzw. „górnej dzielnicy”, gdzie niemal od 30 lat skupia się życie nocne miasta. Bairro Alto rozpoczyna się zaraz za Placem Largo de Chiado. Jednym z najważniejszych miejsc spotkań jest Plac Luisa de Camoes. Z placu zeszliśmy ulicą Rua do Loreto, która prowadzi do Elevador da Prica będącą jedną z najczęściej fotografowanych wind w mieście.
Stamtąd poszliśmy, jakże by inaczej, do Mercado da Ribeira czyli halę targowo-gastronomiczną, która działa od 1892 roku. W hali znajduje się ponad 30 różnego typu restauracji i kawiarni, gdzie świetne i bardzo urozmaicone jedzenie przygotowywane jest na oczach kupujących. My zafundowaliśmy sobie grillowane sardynki i litrową (tym razem białą) sangrię. Tak jak jedni uzależniają się od pasteis de nata (słodkie babeczki ze specjalnego ciasta wypełnionego masą z żółtek, mleka oraz mąki. Przed zjedzeniem posypuje się je cukrem pudrem oraz cynamonem), tak my uzależniliśmy się od tego napoju, którego cena w zależności od tego, gdzie ją piliśmy wynosiła od 4-14€/litr.
Kolejny żelazny punkt, to zwiedzanie Lizbony z pokładu tramwaju 28. Cokolwiek by o nim nie powiedzieć, to bez dwóch zdań warto się nim przejechać. Nie przypadkowo jest to jeden z symboli Lizbony. Przemierza on centrum miasta mijając po drodze kilka ważnych atrakcji i zabytków ( na przykład Katedra Se, punkt widokowy Portas do Sol, czy Rua Augusta). Małe żółte wagoniki powoli wspinają się na wzgórza Lizbony, przemierzają labirynt jej uliczek i na trwałe już wpisały się w klimat Lizbony. Tramwaj 28 jest tani, oryginalny… i bardzo często zatłoczony, dlatego warto mieć trochę czasu i cierpliwości, jeśli chcemy się nim przejechać. My musieliśmy odstać godzinę w kolejce. W pełni z przejazdu tramwajem 28 można się cieszyć, jeśli siedzimy – warto zatem udać się na pierwsze przystanki tramwaju (Martim Moniz w centrum), by spokojnie czekać na przyjazd tramwaju. Bilet za 3€ kupuje się u motorniczego. Alfama widziana z okien tramwaju to już zupełnie inny świat. Setki ulic i uliczek chaotycznie wspinających się, opadających, skręcających pod nieprawdopodobnym kątem lub prowadzących nie wiadomo dokąd. Dzielnica pełna jest uroczych zaułków i placyków a wieczorami niemal wszędzie rozbrzmiewają dźwięki fado. Zdecydowanie należy pogubić się w gąszczu uliczek i dać się ponieść tłumowi w dosłownym tego słowa znaczeniu. Z założenia odpuściliśmy zwiedzanie zamku św. Jerzego czy kościóła Sao Vicente de Fora. Chcieliśmy jedynie trafić na Targ Złodziei ale niestety dotarliśmy na miejsce po 16-tej i było już za późno. Do hostelu doszliśmy po 19-tej mając w nogach ponad 14 kilometrów włóczenia się lizbońskich zaułkach.
Dzień szesnasty – 8 września: Lizbona – Nazare – 228 km.
Dziś od rana mieliśmy w planie zwiedzanie Sintry. Sintra to urocze miasteczko stanowiące idealny cel jednodniowej wycieczki z Lizbony lub nadmorskich miejscowości Etroil i Cascais. Znajdują się tu niesamowite pałace, zamkowe ruiny oraz inne okazałe rezydencje, wybudowane pośród przepięknego krajobrazu parku narodowego Serra de Sintra. Miasteczko to zostało słusznie okrzyknięte jedną z najlepszych atrakcji turystycznych w Portugalii. Niestety z przyczyn od nas niezależnych nie było nam dane ich zwiedzić. Z uwagi na suszę i alert pożarowy droga pod Zamek Maurów, Pałac Pena i pozostałe zabytki była zamknięta, a nam w panującym upale i ekwipunku motocyklowym nie chciało się wspinać pod górę. Może innym razem. Ruszyliśmy zatem w kierunku Cabo de Roca – tzw. Koniec Świata, najbardziej wysunięty na zachód skrawek Europy. Droga dojazdowa bardzo przyjemna co chyba tłumaczy sporą ilość motocyklistów, którzy podążali w tamtym kierunku. Jak się później okazało był tam chyba cykliczny „spot” bikerów z Lizbony i okolic. Przylądek należy do najczęściej odwiedzanych miejsc w Portugalii. Jeśli ktoś jednak liczy na spektakularne zabytki, to będzie rozczarowany, bo oprócz pięknej przyrody, pionowego klifu, kawiarni, latarni z XIX w. i oczywiście końca „starego świata” nic tam więcej nie znajdziemy. Widoki rekompensują jednak cały trud poświęcony na dostanie się do tego miejsca. Klify w najwyższych miejscach wznoszą się na ponad 100m nad poziomem wody. Główny punkt widokowy oddzielony jest od przepaści betonowym murem, a pozostała część drewnianą barierką. Na przylądku znajduje się mała latarnia morska z czerwoną wieżyczką. Bliżej klifu stoi betonowy krzyż z cytatem Camoesa: „Aqui, onde a terra se acaba e o mar comeca”, co znaczy ”Gdzie ląd się kończy, a morze zaczyna” i informacją o lokalizacji. W latarni znajduje się punkt informacji turystycznej, gdzie można zakupić certyfikat, który potwierdza, że byliśmy na końcu Europy.
Po wypiciu kawy „na końcu świata” ruszyliśmy w kierunku Nazare. Celowo wybraliśmy drogi lokalne licząc na ich koloryt, na piękne widoki i zielone krajobrazy z winnicami. Było odwrotnie. Drogi lokalne wydłużyły czas przejazdu przynajmniej o 1/3 ze względu na „zmyślny” system spowalniania jazdy. Polegał on na tym, że przed każdą miejscowością był zamontowany radar połączony z sygnalizacją świetlną. Każde przekroczenie prędkości o kilka kilometrów ponad 50km/h z automatu załączało czerwone światło. Skuteczne i irytujące. Późnym popołudniem dotarliśmy do Nazare – miasteczka gdzie został pobity rekord świata w surfingu (ponoć na fali 30-metrowej). W miasteczku mnóstwo jest knajpek i sklepów z pamiątkami. O kąpieli w oceanie nawet nie myśleliśmy, bo nazarskie fale były tak duże, że nawet podczas spaceru brzegiem plaży zmoczyło nam dupska.
Poniżej zdjęcie poglądowe:)
Dzień siedemnasty – 9 września: Nazare – Porto -229 km.
Dziś ruszyliśmy w kierunku Porto. Ponieważ zamówiłem hostel w samym centrum, bałem się, że będziemy mieli powtórkę z Lizbony. Nic takiego się nie wydarzyło. Obwodnicą miasta bez problemu podjechaliśmy w pobliże miejsca noclegu, a później tylko kilka uliczek i byliśmy ok.14.30 na miejscu. I tutaj spotkała nas niespodzianka. Okazało się, że wczoraj zamówiłem nocleg…ale w październiku. Zrobiła się trochę nerwowa sytuacja, bo w tym hostelu miejsc na dziś nie było. Na szczęście znaleźliśmy w pobliżu inny w podobnej cenie i jakoś udało wybrnąć się z sytuacji. Po rozpakowaniu ja zostałem trochę ochłonąć i wziąć prysznic, Doti jak zwykle pooooszła… na przeszpiegi.
Umówiliśmy się na „za godzinę” przy biletowanej „Harro Poterowej” księgarni Livraira Lello. Jak można było się spodziewać, wszystko co związane jest z Harry Poterem oblegane jest przez tłumy, i w tym przypadku kolejka po bilety do wejścia wymagała przynajmniej godzinnego oczekiwania. Ponieważ od śniadania nie mieliśmy nic w ustach zgodnie stwierdziliśmy, że pora na małe „co nie co”. Wybór padł na flagową kanapkę z Porto – Francesinha. To nie taka sobie kanapka. Podawana jest w specjalnym sosie i z frytkami. Idąc śladami Hanny Lis z programu „Bez planu” na kanapkę poszliśmy do Bufetu Fase (Rua da Catarina 1147), gdzie robią tylko to danie i tylko jedną wersję. Podziękowaliśmy właścicielowi, który pozwolił nawet się sfotografować.
Chodząc po Porto da się zauważyć, że życie toczy się tutaj wolniej jak w Lizbonie. Nie widać pośpiechu i zdenerwowania. Porto jest idealne na wieczorny spacer o zachodzie słońca. Po tak sycącym posiłku właśnie spacer był nam potrzebny. Dlatego poszliśmy w kierunku słynnego mostu Ponte Don Luis I nad rzeką Duoro. Po drodze jednak wstąpiliśmy na Dworzec Sao Bento, który skradł nasze serca. Jest to dworzec z azulejos przedstawiającymi historię miasta.
Po zwiedzeniu dworca poszliśmy na most, który jest świetnym punktem widokowym i miejscem na robienie zdjęć.
Kiedy zaszło słońce zerwał się dość zimny wiatr i czuć było, że zmienia się pogoda, dlatego wypiliśmy
i poszliśmy spać:).
Dzień osiemnasty – 10 września: Porto – Pinhao -137 km.
Szkoda nam było opuszczać Porto. Wbrew wczorajszym obawom obudziło nas piękna pogoda zaglądająca do okna. Wstaliśmy z zamiarem dojechania do Santiago de Compostella wcześniej przejeżdżając najładniejszą trasą motocyklową w Portugali (podobno) od Paso de Regua do Pinhao, wzdłuż rzeki Duoro. Wyjazd z Porto z małym opóźnieniem z powodu zatoru drogowego spowodowanego wypadkiem. Pierwsze 50 km to jazda przez miasteczka więc tempo nie było zbyt duże, potem kolejne 50 km zobaczyliśmy czarno – zieloną Portugalię. Dlaczego czarną? Z powodu pogorzelisk przez które przejeżdżaliśmy. Przykro było patrzeć na setki hektarów lasów, które pochłonął lipcowy pożar.
Dlaczego zielona? To rozumie się samo przez się. Dojechaliśmy do doliny rzeki Duoro i serca od razu szybciej nam zabiły. Zatrzymaliśmy się na małym zakolu drogi gdzie akurat starsza pani sprzedawała winogrona i suszone figi. Kupiliśmy po większym gronie, trochę fig i usiedliśmy na murku żeby w cieple południowego słoneczka kontemplować to co widzimy. Taką Portugalię widzieliśmy w naszych marzeniach i wreszcie do niej trafiliśmy. Rozmarzyliśmy się tak, że zaczęliśmy zastanawiać się, czy aby na pewno musimy dzisiaj dojechać do Compostelii? Tym bardziej, że widoki zwłaszcza na odcinku pomiędzy Paso de Regua a Pinhao były spektakularne. Po drodze liczne quintas, w których można spróbować miejscowego wina. O ile sama „najpiękniejsza trasa” okazała się zwykłą asfaltówką wzdłuż rzeki, o tyle zielone okolice pełne winnic tak nas urzekły, że postanowiliśmy zakończyć podróż w Pinhao, podelektować się zielenią i winem. Najwyżej wrócimy dzień później.
Hotel znaleźliśmy przez przypadek, pytając o nocleg na stacji benzynowej. W samą porę, bo chwilę po naszym przyjeździe na jedynym wąskim moście prowadzącym do miasta spotkały się dwa autokary, które nie mogły się wyminąć. My szukając atrakcji trafiliśmy do quintas z winem, ale źle trafiliśmy, bo ceny były poza zasięgiem. Nie omieszkaliśmy jednak kupić sobie kilku butelek Porto, podobno drugiej co do jakości, bo w końcu po coś przerobiłem moto na cysternę:). Wieczorem poszliśmy na obiad w naszej hotelowej restauracji. Pełen wypas :
– sosages (kiełbasko-kiszka)
– oliwki
– kieliszek czerwonego porto
– 0,5l czerwonego wina
– żeberka duszone w winie z kapustą
– jagnięcina w warzywach z ziemniakami
– fasolka z boczkiem i kiełbasą
Żeby to spalić poszliśmy jeszcze na krótki spacer. To był fajny dzień.
Wystawa u miejscowego rzeźnika.
Dzień dziewiętnasty – 11 września: Pinhao – Santiago de Compostella (E) -286 km.
Wczorajszy odpoczynek naprawdę nieźle nam zrobił. Na dziś nie mieliśmy sprecyzowanych planów ale ostatecznie zdecydowaliśmy, że spróbujemy dojechać do Santiago i tam poszukać noclegu oraz odwiedzić katedrę, żeby podziękować Św.Jakubowi za tegoroczną podróż. Wczoraj mieliśmy przedsmak tego co oferuje Portugalia a dzisiaj było tego dopełnienie. Odcinek od Pinhao do Favois to najpiękniejsza traska w Portugalii jaką do tej pory jechaliśmy, a ta wczorajsza, rzekomo najpiękniejsza do pięt jej nie dorasta. Dziesiątki kilometrów winnic porastających zbocza gór oświetlonych słońcem odbijanym w refleksach porannej rosy, mnóstwo zakrętów, droga wijąca się raz w górę, raz w dół, a dookoła soczysta zieleń krajobrazu. Przejeżdżając obok samochodu, na który wrzucane były zrywane winogrona zatrzymaliśmy się na chwilę, Doti z rozbrajającym uśmiechem i perfekcyjnym angielskim zapytała „Can I trochę”. Ubaw miałem do końca dnia, ale dostaliśmy ogromną kiść winogron, którą pałaszowaliśmy przez następne kilkanaście kilometrów. Ach… jakie były słodkie.
Na godzinę przed dojazdem do Santiago zabookingowaliśmy sobie pensjonat w odległości 500m od katedry. Już wjeżdżając do miasta widzieliśmy katedrę św. Jakuba górującą nad miastem. Jest to punkt kulminacyjny każdej pielgrzymki do Santiago. W pewnym sensie my też byliśmy pielgrzymami, mimo że nie przebyliśmy drogi oznaczonej żółtymi muszlami. Widzieliśmy za to ludzi, którzy właśnie dzisiaj zakończyli swój pątniczy szlak i radość na ich twarzach, że udało im się pokonać własne słabości w jakieś intencji. Niektórzy nawet próbowali sprzedać za kilka euro swoje buty, w których przeszli Camino de Santiago. My oglądając „Drogę życia” Emilio Estaveza, czy mając w pamięci „Pielgrzyma” Paulo Coelho byliśmy świadomi, że ta pielgrzymka, to coś indywidualnego i zgoła innego od masowych sierpniowych pielgrzymek w naszym kraju. Według legendy tutaj miał pojawić się deszcz spadających gwiazd, który miał wskazywać miejsce grobu św. Jakuba. Fasada i plac przed katedrą jest jednym z najbardziej charakterystycznych elementów Camino. Weszliśmy oczywiście do katedry, ale szkoda, że zobaczyliśmy tylko ułamek jej piękna, gdyż wewnątrz cała jest remontowana a remont na pewno szybko się nie skończy. Po zwiedzeniu katedry poszliśmy do Parku Alameda. Do parku można wejść od strony Campo de Estrella. Po wejściu warto skręcić w alejkę po prawej stronie, gdzie na samym końcu znajduje się punkt widokowy. Właśnie z tego miejsca wykonywana jest większość zdjęć z pocztówek.
Potem zostało nam już tylko wtopić się w tłum, skosztować lokalnych przysmaków (wcale nie tanich) i ciemną nocą wrócić na miejscówkę i iść spać.
Dzień dwudziesty – 12 września: Santiago de Compostella – Cape Ortegal – Loiba – Playa de las Catedrales – Cudillero – 451 km.
Jedziemy do Cabo Ortegal, najbardziej na północ wysuniętego przylądka przylądka Półwyspu Iberyjskiego. Od razu to odczuliśmy. Pomijając to, że zrobiło się chłodniej i musieliśmy założyć cieplejsze ubrania, to zrobiło się jakby „bardziej polsko”. Zamiast nijakich, szarych krajobrazów i spękanej ziemi pojawiają się łąki, soczysta trawa, ogródki, pola upraw, sady z jabłkami, niewielkie zalesione górki. Samo Cabo de Ortegal jest dość popularne wśród motocyklistów. Zjeżdżając z drogi dojazdowej na parking wpadliśmy w taki „wir wiatru”, że trudno mi było utrzymać motocykl w pionie i dopiero ustawienie w pozycji „mordewindu” 🙂 uspokoiło sytuację. Na zrobienie obowiązkowego zdjęcia przy latarni nawet nie musieliśmy długo czekać, bo wiatr skutecznie wygonił turystów którzy przyjechali swoimi camperami. Surowy skalisty krajobraz i widoki na ocean to uczta dla oczu.
Jadąc wzdłuż wybrzeża malowniczą lokalną drogą po około 40 kilometrach dotarliśmy do jednej z najsłynniejszych ławek na świecie – Banco de Loiba piękne i bardzo fotogeniczne miejsce. Zrobiliśmy sobie tak kilka fotek, które po zamieszczeniu na Fb nasze dzieci skomentowały „to chyba najładniejszy punkt wycieczki”. Tak, to zupełnie inna Hiszpania. Nie wiem jak Doti, ale ja tęskniłem za takim klimatem.
Następny przystanek zrobiliśmy na plaży…
Trafiliśmy na lekki przypływ, który zalewał schodki i odcinał dostęp do plaży. Mimo to, pośród spienionych na dole fal zobaczyliśmy skaczącego przez nie faceta. Oboje wtedy pomyśleliśmy (oczywiście tego nie mówiąc), że tylko Polak może być takim wariatem (to chyba łagodne określenie) żeby się sprawdzić z żywiołem. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Po kilkunastu minutach na schody dochodzące do plaży wszedł „ów śmiałek” ze słowami „q..wa, ale bym się wyj…bał”. Spojrzeliśmy po sobie i buchnęliśmy śmiechem.
Po przejechaniu kolejnych 70 kilometrów wjechaliśmy na Playę del Silencio, o wiele bardziej kameralną, ale tak samo spektakularną. Warto tam podjechać żeby zobaczyć półkolistą zatoczkę otoczoną skalistą ścianą.
Pierwotnie zaplanowaliśmy nocleg w Cudillero – wiosce rybackiej, ale – po pierwsze, już zgłodnieliśmy, po drugie – ceny noclegów zwalały z nóg. Znalazłem pensjonat 6 km od Cudillero, gdzie miał być i bar i restauracja więc wydawało się to dobrą opcją. Przejeżdżając jednak obok przydrożnej restauracji postanowiliśmy zjeść coś na szybko, żeby dotrzymać do kolacji. Wybór padł na najszybsze danie, czyli zupę rybną (raczej langustynkową). Pychota, ale najeść, to się nie najedliśmy.
Ruszyliśmy do zamówionego pensjonatu(La Casona Faedo) droga zaczęła się robić coraz bardziej kręta i wąska aż w końcu GPS „stracił trop”. Niedobrze. Robi się ciemno, a wokół nas góry i od czasu do czasu zabudowania wyglądające tak, jakby ktoś wrzucił do nich granat. Ponieważ droga była tak wąska, że nie mogłem na niej zawrócić, Doti została przy motocyklu, a ja poszedłem szukać „zaginionego pensjonatu” na pieszo. W jednym z domostw gdzie były oznaki życia dowiedziałem się, w którym kierunku mam podążać, żeby trafić do celu. Po jakiś 500 metrach marszu pod górę doszedłem do domostwa, które jako żywo nie przypominało z zewnątrz miejsca noclegowego. Zadzwoniłem do drzwi, najpierw usłyszałem psy, a po chwili otworzyła się górna część drzwi. Wyjrzał z nich osobnik z kilkudniowym zarostem, który potwierdził, że miejsce którego szukam jest właśnie tu. Na pytanie, czy restauracja jest czynna i można coś zjeść, odpowiedział, że niestety żona jest chora i z jedzenia „nici”. Wiedziałem już, kto będzie winien zaistniałej sytuacji i jak skazaniec czekałem na rozwój wypadków. Wróciłem po Doti, a reszta wieczoru odbyła się bez konwersacji:(.
Dzień dwudziesty pierwszy – 13 września: Cudillero – Vitoria – 449 km.
Cuda jednak się zdarzają nie tylko w Boże Narodzenie. Kiedy się obudziłem Doti była już po spacerze i z wypiekami na twarzy opowiadała do jakiego uroczego miejsca trafiliśmy. Pensjonat w porannym świetle bardzo zyskał, okazał się mega czysty, łazienka wielkości niejednego pokoju w którym spaliśmy, a śniadanie które przygotował (ogolony) właściciel z lokalnymi serami, wędliną, ciastem z marmoladą było wręcz wyborne. Otoczenie, które wczorajszego wieczora przypominało scenerię horroru dzisiaj nabrało kolorytu i nabrało swoistego uroku a szczególnie spichlerze na zboże, które w ochronie przed gryzoniami stoją na wydawało by się chudych nogach. Gospodarz też przy śniadaniu się rozgadał i opowiedział nam część swojego życia więc zrobiło się naprawdę sympatycznie.
Z naszego pensjonatu na „końcu świata” wyruszyliśmy piękną krętą drogą wśród gór otulonych mleczną mgłą przypominających nasze Bieszczady. Smutne to, ale zaczynamy wracać do domu.
Dziś postanowiliśmy sprawdzić jakie kaprysy miewał Gaudi i zwiedzić słynny domek ze słonecznikową elewacja Capricho de Gaudi w Comillas. Droga była bardzo przyjemna, prowadziła przez klimatyczne wioski położone na podmokłych (zalewowych) terenach kontrastujących z wysuszonymi korytami rzek, ze wspaniałymi widokami na Zatokę Biskajską z jednej strony i na Park Narodowy Picos de Europa z drugiej.
Za wejście do „kapryśnej willi” zapłaciliśmy 5€/os. Zaprojektowana z typowym dla Gaudiego polotem – elewacja z kolorowych płytek z motywem kwiatu słonecznika, fantazyjne kominy, jednym słowem – bajkowo. Wnętrze bardziej niż trochę nas rozczarowało. Po Barcelonie spodziewaliśmy się chyba większej ilości „wariacji”. Poszwędaliśmy się jeszcze trochę po Comillas, zjedliśmy obiad w jednej z licznych knajpek i obraliśmy kierunek Bilbao.
Bilbao to miasto położone między górami a morzem i uznane jest za gwiazdę kraju Basków. Największą atrakcją jest wpisany na listę UNESCO pierwszy na świecie most gondolowy Puente de Vizcaya. Rozwiązanie idealne dla przemysłowego miasta, umożliwiające sprawne przemieszczanie się, a dla turystów niecodzienna gratka. W kolejce czekaliśmy może 5 minut, cena 1,70€ motocykl + 2 osoby. Przepłynięcie, a może lepiej przelot nad rzeką trwa bardzo krótko, zaledwie kilka minut, ale uczucie jest niesamowite. Gondolka (La Barquilla) kursuje cały rok 24h/dobę. Na resztę atrakcji Bilbao oczywiście nie starczyło nam czasu i zostawiamy je sobie na inny czas…
Było już późne popołudnie więc wiedzieliśmy, że musimy szukać noclegu. Wybór padł na Vitorię, miasto położone w połowie drogi między Bilbao a San Sebastian. Pod wybrany przez nas budżetowo hotel podjechaliśmy ok. 19-tej. Coś takiego przeżyliśmy pierwszy raz w życiu. W hotelu zameldowaliśmy się i zapłaciliśmy za niego przez maszynę przy wejściu. Wystarczyło wpisać dane, zapłacić kartą by dostać kartę do drzwi wejściowych i pokoju.
Po rozpakowaniu włączyłem telewizor. W wiadomościach pokazane były obrazki z kompletnie zalanej przez nawałnice Murcji, gdzie byliśmy zaledwie kilkanaście dni temu. Samochody zalane wodą, śmigłowce ratujące ludzi – jakiś koszmar. Jak to dobrze, że zaczęliśmy naszą podróż od Barcelony a nie od Portugalii, bo bylibyśmy w centrum tego wszystkiego.
Dzień dwudziesty drugi – 14 września: Vitoria – Tours(F) – 688 km.
Wstałem trochę wcześniej, żeby sprawdzić Guźca przed drogą powrotną. Dolałem ze 200ml oleju, sprawdziłem czy wszystkie śruby są na miejscu i są należycie dokręcone. Przetarłem ściereczką, bo w nocy trochę kropiło ale powoli zaczynało się przecierać. To dobrze. Temperatura w sam raz na jazdę. Nie planujemy nigdzie noclegu, zobaczymy jak daleko uda nam się dojechać. Spakowani, ruszamy w drogę do domu. Tuż przed granicą hiszpańsko – francuską w Irun zajeżdżamy na ostatnią kawę na hiszpańskiej ziemi i tankowanie przed francuską drożyzną na autostradach. Doti przy okazji kupiła jakieś produkty na drugie śniadanie i kolację. Z mieszanymi uczuciami ( bo z jednej strony cieszymy się, że wracamy do domu, a z drugiej, że kończy się nasza przygoda), zakładamy kaski i wsiadamy na moto. Wciskam starter…cisza. Drugi raz…cisza. Co jest? Rozpoczynamy procedury odwrotne: zsiadanie, rozbieranie, zdejmowanie kasków itd. Zaczynam od sprawdzenia bezpieczników ale wszystkie są w porządku a pompa paliwa pracuje. Ewidentnie nie działa rozrusznik i jedyne co mi wtedy przyszło do głowy, to odpalenie „na krótko”. Problem tylko w tym, że żeby dostać się do rozrusznika, to trzeba rozkręcić pół motocykla. No, ale samo się nie zrobi. Do dzieła. Rozłożyłem się pod moto, czym budziłem sensację na stacji benzynowej, a Doti miała „czas wolny”, który skutecznie wykorzystała dokumentując moje poczynania. Kiedy dostałem się już do rozrusznika przed odpaleniem „na krótko” popukałem kombinerkami w obudowę rozrusznika w okolicach „szczotek”. Nacisnąłem starter – działa!!! No to jesteśmy „w domu”. Nie wiem czy podwiesiły się „szczotki”, czy coś innego – ważne, że działa. Teraz pozostało tylko wykonać czynności odwrotne i w drogę.
Zatrzymaliśmy się w przyautostaradowym hostelu w Tours. Obiado-kolacja w chińskiej knajpie i spać.
Dzień dwudziesty trzeci – 15 września: Tours – Kaiserslautern(D) – 719 km.
Dzień 23 gdyby nie to, że trafiliśmy na najgorszy nocleg podczas całego wyjazdu, nie utkwił by nam na pewno w pamięci. Po prostu autostradowa „sieczka”.
Dzień dwudziesty czwarty – 16 września: Kaiserslautern – Lubań -696 km.
Pogoda zaczęła się psuć, zrobiło się zimno, zaczął padać deszcz i dość mocno wiało. Przejechaliśmy w takich warunkach ponad 400 km i pod koniec dnia zaczęło trochę nas „telepać”. Dlatego postanowiliśmy, że na koniec zafundujemy sobie odrobinę luksusu i wynajmiemy najdroższy pokój we wspominanym już wcześniej Zajeździe Łużyckim. Obiad, gorący prysznic, małżeńskie łoże…..(ocenzurowano):).
Dzień dwudziesty piąty – 17 września: Lubań – Łódź – 377km.
Dzisiaj przynajmniej nie pada, ale za ciepło to nie jest. Podjeżdżamy tylko pod jednostkę wojskową do której musiałem się stawić 2 maja 1987 roku o godzinie 9.00 i gdzie Doti przyjeżdżała do mnie na „widzenia” pociągiem jadąc kilkanaście godzin. Czasy słusznie minione. W domu byliśmy po południu.
Po kilku dniach…
Wakacje, wakacjami ale pora wrócić do rzeczywistości. Motocykl w trasie spisał się super. Pora przygotować go na przyszły sezon i dlatego musiałem go troszkę rozebrać. Rozrusznik odwiozłem do regeneracji, popękane plastki do klejenia. Jeszcze tylko ustawienie luzów zaworowych, wymiana olejów i filtra, sprawdzenie „elektryki” i Norge może zapaść w zimowy sen.
Podsumowanie.
Ostatnich kilka słów. Jak wcześniej pisałem tegoroczna podróż była pod wieloma względami NAJ, począwszy od najdłuższej pod względem przebytych kilometrów jak i spędzonego czasu na motocyklu. Byliśmy na NAJdalszym na południe puncie Europy, NAJdalszym na zachód punkcie Europy, doszły do tego jeszcze NAJdalej na północ wysunięty przylądek Półwyspu Iberyjskiego i gdybyśmy nie bali się bólu głowy i sprawdzili stan konta, to pewnie i NAJdroższe wakacje jakie do tej pory mieliśmy. Dla mnie jednak najważniejsze jest to, że spędziłem je z NAJdroższą dla mnie osobą. DZIĘKUJĘ CI SKARBIE.
Liczby:
Przejechane kilometry – 9683km
Zużyte paliwo – 531l
Średnie spalanie – 5,4/100
Koszty paliwa – 644€/310PLN
Kłótnie małżeńskie 🙂 – 1 cichy wieczór.